Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






TOMEK ZAKRADA SIĘ DO DOMU

W kilka minut później Tomek brodził już po miełiźnie ku bliższemu brzegowi rzeki, to znaczy nie temu, na którym leżało miasteczko. W pół drogi woda ledwie sięgała mu pasa, ale wartki prąd zbijał go z nóg, śmiało więc puścił się wpław, by przebyć sto jardów dzielące go od brzegu. Mimo że płynął na ukos pod prąd, rzeka zniosła go dalej, niż się spodziewał. Wreszcie dotarł jednak do brzegu. Przez chwilę płynął z prądem w dół, aż trafił na płaski brzeg i wyszedł z wody. Sięgnął ręką do kieszeni kurtki i stwierdził, że kory nie zgubił. Ruszył w drogę lasem, wzdłuż wybrzeża.

Ubranie ociekało wodą. Krótko przed dziesiątą dotarł do pola na wysokości miasteczka i zobaczył, że w cieniu drzew i wysokiego brzegu stoi statek parowy.

Było cicho, gwiazdy lśniły na niebie. Tomek zsunął się z urwiska, rozejrzał się bacznie na wszystkie strony, ześliznął się w wodę i kilku ruchami dopłynął do łódki uwiązanej do rufy statku. Wlazł do niej, położył się pod ławkami i czekał z bijącym sercem.

Naraz głucho zabrzmiał dzwon i padła komenda: „Odjazd!" W dwie minuty później woda, wzburzona obrotem kół, podniosła w górę dziób łodzi i rozpoczęła się podróż. Tomek cieszył się bardzo, bo wiedział, że jest to ostatni kurs statku przed nocą. Po upływie długich dwunastu czy piętnastu minut koła przestały się obracać. Tomek ześliznął się w wodę i po ciemku popłynął do brzegu. Wylądował pięćdziesiąt jardów poniżej statku, w miejscu gdzie nie groziło mu spotkanie ze spóźnionymi przechodniami.

Przebiegł puste zaułki i zatrzymał się na tyłach domostwa ciotki. Przelazł przez parkan, podszedł do przybudówki i zajrzał przez okno do pokoju, w którym paliło się światło. Zebrali się tam na pogawędkę: ciocia Polcia, Sid, Mary i matka Joe'ego Harpera. Siedzieli przy łóżku, które dzieliło, ich od drzwi. Tomek podszedł na palcach i leciutko nacisnął klamkę. Potem delikatnie pchnął drzwi - odchyliły się nieco. Pchał ostrożnie dalej, drżąc za każdym skrzypnięciem. Wreszcie uznał, że już zdoła przecisnąć się na kolanach przez szparę, wetknął więc głowę do środka i zaczął ostrożnie posuwać się naprzód.



- Dlaczego świeca tak mruga? - zapytała ciotka. Tomek nie tracił czasu.

- Co to, drzwi się same otworzyły? No, rzeczywiście. Co się to dzisiaj u nas wyprawia! Idź, Sid, zamknij drzwi.

Tomek w samą porę zniknął pod łóżkiem. Poleżał chwilę, by uspokoić oddech, potem przyczołgał się do ciotki tak blisko, że mógł ją chwycić za nogę.

- Co to chciałam powiedzieć? - podjęła ciotka. - Aha, nie był to zły chłopiec, tylko straszny, że tak powiem, gałgan. Po prostu roztrzepaniec, proszę pani, i szalona pałka. A rozbrykany -jak młody źrebak! Ale złości w nim ani krzty nie było, złote chłopak miał serce... - tu ciocia się rozbeczała.

- To samo mój Joe. Głowę miał pełna psich figlów i psocił bez przerwy, ale dobre i poczciwe to było dziecko, ze świecą drugiego takiego szukać. A ja,, Boże odpuść, zbiłam go za śmietanę; na śmierć zapomniałam, że sama wylałam, bo mi skwaśniała. I teraz nigdy już nie zobaczę mego biednego, skrzywdzonego chłopca, nigdy, nigdy! - Pani Harper zaczęła płakać i zdawało się, że serce jej pęknie.

- Tomkowi pewnie jest teraz lepiej niż tutaj - powiedział Sid - a gdyby był grzeczniejszym chłopcem...

- Sid! - Tomek poczuł surowe spojrzenie ciotki, choć go nie widział. -Jak śmiesz tak mówić o nieboszczyku! Bóg weźmie go już w swoją opiekę, nie martw się o to, mój drogi! Och, pani Harper kochana, nie wiem, jak ja to przeżyję, doprawdy nie wiem. Ten chłopak był moją jedyną nadzieją, choć nieraz serce mi się przez niego krajało.

- Bóg dal, Bóg wziął, chwała Mu na wysokościach! Ale ciężko człowiekowi z tym się pogodzić, och, bardzo ciężko! Jeszcze w sobotę strzelił mi kapiszonem pod samym nosem, za co dostał takiego kuksańca, że aż się przewrócił. Któż by wtedy przypuszczał, że tak prędko... Och, gdyby się odstało to, co się stało, i znów mi strzelił kapiszonem, przycisnęłabym go do serca i pobłogosławiłabym chłopcu.

- Oj, tak, tak, kochana pani Harper, ja panią dobrze rozumiem, bardzo dobrze. Nie dalej jak wczoraj w południe nakarmił kota „mordercą cierpień". Myślałam, że biedne zwierzę rozniesie mi dom i, Boże przebacz, wytłukłam naparstkiem głowę mego biednego, świętej pamięci, chłopca. Teraz jest już wolny od wszystkich cierpień. Ale ostatnie słowa, jakie z ust jego usłyszałam, były wyrzutem...

To wspomnienie było zbyt bolesne i zupełnie ciotkę załamało. Tomek sam pochlipywał, więcej z żalu nad własnym losem niż ze współczucia dla innych. Słyszał, jak płakała Mary i jak od czasu do czasu dorzucała do rozmowy jakieś dobre słowo pod jego adresem.

Sam nabrał teraz lepszego o sobie mniemania. Jednakże ból ciotki też go wzruszył. Najchętniej wyskoczyłby teraz spod łóżka, aby sprawić jej szaloną radość, zwłaszcza że teatralny efekt takiej sceny silnie przemawiał do jego wyobraźni. Ale oparł się pokusie i leżał cicho.

Słuchał dalej i z urywków rozmowy domyślił się, że chłopcy utonęli podczas kąpieli. Potem zauważono brak małej tratwy. Następnie kilku chłopców zeznało, jakoby zaginieni przebąkiwali, że wkrótce miasto „o czymś się dowie". Mądre głowy - „zestawiając, panie dzieju, jedno z drugim" - doszły do wniosku, że chłopcy popłynęli sobie tratwą i że niebawem odnajdą się w najbliższym miasteczku nad rzeką. Koło południa jednak znaleziono tratwę przy brzegu Missouri, o pięć czy sześć mil poniżej St. Petersburg. Wówczas wszelka nadzieja zgasła. Musieli utonąć, bo inaczej głód by ich sprowadził do domu najpóźniej wieczorem. Poszukiwanie zwłok uważano za stratę czasu, bo chłopcy niechybnie utonęli na samym środku rzeki. Gdyby im się coś stało bliżej brzegu, jako dobrzy pływacy sami by się uratowali. Była środa wieczór. Jeśli do końca tygodnia zwłoki się nie odnajdą, trzeba będzie pożegnać się z nadzieją i w niedzielę rano zostanie odprawione nabożeństwo żałobne. Tomek zadrżał.

Pani Harper powiedziała przez łzy „dobranoc" i zabrała się do wyjścia. Pod wpływem wspólnego impulsu obie osierocone niewiasty padły sobie w objęcia, wypłakały się i to im trochę ulżyło. Wreszcie się pożegnały. Ciocia Polcia powiedziała Sidowi i Mary „dobranoc" znacznie czulej niż zwykle. Sid lekko tylko pociągnął nosem, za to Mary zalewała się łzami.

Ciotka uklękła i modliła się za Tomka tak serdecznie i gorąco, z tak bezgraniczną miłością w słowach i drżącym starczym głosie, że pirat pod łóżkiem utonął we własnych łzach, zanim zdążyła skończyć.

Gdy ciotka się położyła, musiał jeszcze długo siedzieć cicho, bo co chwila głośno jęczała, rzucała się niespokojnie i przewracała z boku na bok. Wreszcie ucichła i tylko pojękiwała przez sen. Tomek ostrożnie wyszedł z kryjówki, stanął przy łóżku, zasłonił świecę ręką i przyglądał się śpiącej. Bardzo było mu jej żal. Wyjął z kieszeni zwitek kory i położył go obok świecy. Nagle coś mu przyszło do głowy i przez chwilę się zastanawiał. Wreszcie twarz mu się rozjaśniła - widocznie znalazł jakieś szczęśliwe rozwiązanie problemu. Szybko schował korę do kieszeni. Pochylił się nad ciotką, ucałował jej zwiędłe usta i wyszedł na palcach, zamykając drzwi za sobą.

Przemknął się z powrotem do miejsca postoju parowca. Nie było tam żywej duszy. Śmiało wszedł na pokład, bo wiedział, że prócz wartownika, który zawsze śpi w kajucie jak zabity, na statku nie ma nikogo. Odwiązał łódkę od rufy, wskoczył do niej i począł ostrożnie wiosłować w górę rzeki. Gdy znalazł się milę powyżej miasta, skierował łódkę ku brzegowi, nieco pod prąd, i dobrze przyłożył się do wioseł. Do miejsca po drugiej stronie rzeki, gdzie można było wylądować, trafił bez trudu, bo taka wyprawa nie była mu pierwszyzną. Miał wielką ochotę zagrabić łódkę, gdyż można ją było uważać za okręt, a tym samym za prawowity łup pirata. Wiedział jednak, że przetrząśnięto by wtedy całe wybrzeże, co mogłoby się skończyć odkryciem obozu piratów. Wyskoczył więc na brzeg i wszedł do lasu.

Usiadł. Długo odpoczywał, uparcie walcząc ze snem, wreszcie ruszył w stronę obozu.

Noc szybko pierzchła, a gdy się znalazł na brzegu, naprzeciw ławicy, był już jasny dzień. Usiadł i odpoczywał, aż słońce wzniosło się wysoko i blaskiem swym ozłociło rzekę. Wówczas wszedł do wody. W chwilę potem, cały mokry, stanął u wejścia do obozu i usłyszał głos Joe'ego Harpera:

- Nie, Huck, Tomek nie zdradzi, wróci na pewno. Tomek nie zdezerteruje. Wie przecież, że byłoby to hańbą dla pirata. Jest na to zbyt dumny. Coś musiał mieć na oku, tylko nie wiadomo co.

- Ale te rzeczy są już chyba nasze?

- Niby tak, ale jeszcze nie. Napisał, że rzeczy są nasze, jeśli nie wróci przed śniadaniem.

- Ale wrócił! - zawołał Tomek i wkroczył do obozowiska niczym na scenę.

W chwilę potem zasiedli do wystawnego śniadania, składającego się z ryb na słoninie. Tomek opowiedział swoje przygody dodając to i owo. Gdy skończył, wszyscy uważali się za bohaterów i rozpierała ich pycha.

Potem Tomek zaszył się w cienistym zakątku i spał tam do południa, a reszta piratów poszła łowić ryby i badać nieznaną wyspę.

PIERWSZE FAJKI. „ZGUBIŁEM SCYZORYK"

Po obiedzie cała banda udała się na mieliznę w poszukiwaniu żółwich jaj. Chodzili i dźgali kijami piasek, a gdy trafili na pulchny grunt, klękali i rękami odgarniali ziemię. Z jednej jamy wydobywali czasem pięćdziesiąt do sześćdziesięciu jaj, okrąglutkich, białych, nieco mniejszych od włoskich orzechów. Wieczorem mieli wspaniałą ucztę ze smażonych jaj. Równie świetne śniadanie zjedli na drugi dzień rano, w piątek.

Potem, drąc się wniebogłosy i brykając, wypadli na mieliznę i jak szaleni gonili się w kółko. W biegu zrzucali z siebie ubrania. Golusieńcy pobiegli przed siebie po płytkiej wodzie mielizny i zapędzili się tak daleko, że bystry prąd zaczął ich zbijać z nóg, co im się bardzo spodobało. Stawali naprzeciw siebie i pryskając sobie wodą w twarze, szli wolno do siebie z odwróconymi głowami, by nie zachłysnąć się pianą. Wreszcie zaczęli się mocować. Kiedy któremuś udało się zanurzyć kolegę, wszyscy dawali nurka i tworzyli pod wodą kłębowisko białych rąk i nóg. Wydobywali się potem na powierzchnię i naraz parskali, pluli wodą, śmiali się i dyszeli.

Gdy się zmęczyli, wybiegli na brzeg, kładli się na suchej, rozgrzanej plaży i zakopywali się w piasku, by po chwili znów skoczyć do wody i dać jeszcze raz to samo przedstawienie. Wpadli na pomysł, że ich naga skóra może doskonale zastąpić cieliste trykoty, zakreślili więc koło na piasku i urządzili cyrk- z trzema klownami, bo żaden nie chciał odstąpić drugiemu tego zaszczytu.

Powyciągali kule i grali nimi, póki im się nie sprzykrzyło. Joe i Huck poszli znowu pływać, ale Tomek się bał, bo przy ściąganiu spodni zgubił bransoletę z kręgów ogonowych grzechotnika, którą nosił na nodze przy kostce. Bardzo się dziwił, że mógł bez tego magicznego amuletu tak długo pływać i nie chwycił go kurcz. Nie odważył się teraz wejść do wody -musiał wpierw znaleźć swą zgubę. Ale Joe i Huck już się zmęczyli i chcieli odpocząć.

Trójka zaczęła się rozsypywać. Chłopcy leżeli samotnie i w smętnym nastroju ducha tęsknym okiem spoglądali na daleki brzeg rzeki, gdzie wygrzewając się w słońcu drzemało ich rodzinne miasteczko. Tomek złapał się na tym, że dużym palcem nogi pisze na piasku „BECKY". Czym prędzej starł napis, zły, że okazał się słabym człowiekiem. Ale po chwili napisał to samo - widocznie nie było na to rady. Znowu wymazał to słowo z piasku i uciekł od pokus w ten sposób, że zebrał z powrotem rozproszoną bandę.

Joe zupełnie upadł na duchu; nie rokował już żadnej nadziei. Tak tęsknił za domem, że sam nie wiedział, co ze sobą zrobić. Łzy cisnęły mu się do oczu. Huck także czuł się podle. Tomek był przygnębiony, ale zaciskał zęby, aby nie dać tego po sobie poznać. Krył pewną tajemnicę, której nie chciał na razie wyjawić. Gdyby jednak buntownicze nastroje nie dawały się inaczej zażegnać, gotów był odkryć karty. Z równie wielką, jak sztuczną wesołością powiedział:

- Idę o zakład, chłopcy, że na tej wyspie żyli kiedyś piraci. Musimy to zbadać. Na pewno zakopali gdzieś skarby. Co byście powiedzieli, gdybyśmy tak trafili na spróchniałą skrzynię, pełną złota i srebra... co?

Wywołało to lekkie ożywienie, które natychmiast zgasło. Piraci milczeli. Tomek próbował innych pokus - nic nie pomogło. Szkoda było zachodu. Joe z ponurą miną grzebał kijem w piasku. Wreszcie powiedział:

- Chłopcy, dajmy temu spokój. Chcę wrócić do domu. Tu jest tak smutno.

- Ależ Joe, z czasem będzie ci weselej - odparł Tomek. - Pomyśl tylko, ile tu ryb.

- Gwiżdżę na ryby. Chcę wrócić do domu.

- Ależ Joe, nigdzie nie znajdziesz takiej kąpieli jak tutaj.

- Co mi po kąpieli? Wielka mi przyjemność, jeśli nikt mi jej nie zabrania. Wracam do domu.

- Ech, nie zawracaj gitary! Dzidziuś! Chce do mamy!

- No tak, chcę wrócić do mamy i ty byś także chciał, gdybyś miał matkę. A dzidziuś jestem taki sam jak ty.

Tu Joe lekko pociągnął nosem.

- Wiesz co, Huck, niech sobie ten beksa wraca do mamusi, prawda? Biedny bobasek! Chce zobaczyć mamusię! A niech ją zobaczy! Ale tobie się tu podoba, co, Huck? My dwaj zostaniemy, no nie?

Huck odparł „t-a-k", ale jakoś niewyraźnie.

- Do końca życia nie odezwę się do ciebie - powiedział Joe wstając. Zapamiętaj to sobie!

Odszedł nachmurzony i zaczął się ubierać.

- Mam zmartwienie! - odciął się Tomek.- - Możesz nie mówić do nikogo. Wracaj do domu na pośmiewisko. Ładny pirat, co? My nie beksy, ja i Huck. My tu zostaniemy, prawda? A ten niech sobie idzie, gdzie chce. Obejdziemy się bez niego.

Zrobiło mu się jednak nieswojo i zaniepokoiło go, że Joe zawzięcie się ubiera. Wcale mu się też nie podobało, że Huck bacznie obserwuje przygotowania Joe'ego i milczy jak zaklęty. Bez słowa pożegnania Joe zaczął brodzić ku brzegowi. Tomkowi zrobiło się smutno. Spojrzał na Hucka. Ten nie wytrzymał jego spojrzenia i spuścił oczy. Po chwili rzekł:

- Tomku, ja też chcę wracać. Tu się zrobiło tak smutno, a teraz będzie jeszcze gorzej. Chodźmy, Tomku!

- Nie chce mi się! Możecie sobie obaj iść, jeśli wam się podoba! Ja zostanę!

- Tomku, ja chyba pójdę.

- To się wynoś, kto cię tu trzyma?

Huck począł zbierać rozrzucone części garderoby.

- Tomku - powiedział - może byś jednak poszedł z nami? Jeszcze się zastanów. Zaczekamy na brzegu.

- Aha, czekaj zdrów. Koniec i kropka.

Huck odszedł przygnębiony, a Tomek stał i patrzył za nim. Miał wielką ochotę zdjąć pychę z serca i dołączyć do towarzyszy. Łudził się jeszcze, że zawrócą, ale oni, wolno brodząc po mieliźnie, coraz bardziej się oddalali. Nagle poczuł, że ze wszystkich stron obstępuje go cisza i pustka. Stoczył rozstrzygającą walkę z własną dumą i puścił się pędem za przyjaciółmi, wołając:

- Czekajcie! Stać! Coś wam powiem!

Zatrzymali się i odwrócili. Dopędziwszy ich Tomek zaczął rozwijać przed nimi swe tajemnicze plany. Zrazu słuchali niechętnie, lecz gdy wreszcie zrozumieli, o co mu idzie, gromkimi okrzykami wojennymi wyrazili swą zgodę. Pomysł Tomka uznali za „cudną rzecz" i oświadczyli, że gdyby im od razu o tym powiedział, nigdy by nie odeszli. Tomek usprawiedliwiał się dosyć zręcznie, choć istotnym powodem jego milczenia była obawa, że nawet tajemnica, którą im wyjawił, nie zatrzyma ich długo, i dlatego chował ją jako ostatnią deskę ratunku.

Wrócili ochoczo na wyspę i znów bawili się jak przedtem, wychwalając bez ustanku piramidalny i arcymądry pomysł Tomka. Po wyśmienitym obiedzie, na który złożyły się jajka i ryby, Tomek oświadczył, że chce się nauczyć palić. Joe poparł tę inicjatywę i powiedział, że też by chciał spróbować. Huck tedy sporządził fajki i nabił je liśćmi tytoniowymi. Obaj nowicjusze palili dotąd tylko cygara z liści dzikiego wina, które szczypały w język i w ogóle nie miały nic wspólnego z prawdziwym „męskim" tytoniem.

Położyli się wygodnie, podparli na łokciach i zaczęli pykać ostrożnie i nie bez obawy. Dym miał nieprzyjemny smak i drapał w gardło, ale Tomek oświadczył:

—To żadna sztuka! Gdybym wiedział, że to takie proste, dawno bym się nauczył palić.

- Ja też - rzekł Joe. - Przecież to nic nie jest.

- Właśnie. Nieraz patrząc, jak inni palili, myślałem sobie, że chciałbym się tego nauczyć, i nawet mi do głowy nie przyszło, że umiem -powiedział Tomek.

- Tak samo było ze mną, no nie, Huck? Mówiłem ci kropka w kropkę to samo, może nie? No powiedz.

- Tak, mówiłeś sto razy - przyznał Huck.

- Ja też mówiłem to ze sto razy- wtrącił Tomek. - Raz mówiłem to pod rzeźnią. Pamiętasz, Huck? Był przy tym Bob Tanner, był Johnny Miller i Jeff Thatcher. Przypominasz sobie, Huck, że tak mówiłem?

- No tak - potwierdził Huck. - To było tego samego dnia, com zgubił białą kulę... Nie, to było dzień przedtem.

— A widzisz, że mówiłem! — zawołał Tomek. — Huck dobrze pamięta.

- Mógłbym chyba palić fajkę od rana do nocy - powiedział Joe. - Nic mnie nie mdli.

- Mnie też nie - oświadczył Tomek. - Mógłbym palić przez cały dzień, ale założę się, że Jeff Thatcher nie dałby rady.

- Jeff Thatcher! Idźże! Po dwóch dymach będzie leżał na ziemi. Niech tylko spróbuje... umarł w butach!

-Jasna rzecz! A Johnny Miller? Chciałbym wiedzieć, jak on by się brał do tego.

- Johnny? Skąd! - przytaknął Joe. - Ręczę, że Johnny nie da rady. Powącha tylko i będzie miał dość.

- Ma się rozumieć. Ale wiecie co, chciałbym, żeby chłopcy mogli nas teraz zobaczyć.

- Właśnie.

- Wiecie co? Nie mówcie o tym nikomu. Kiedyś, gdy zbiorą się wszyscy, ja podejdę do ciebie i zapytam: „Joe, masz fajkę przy sobie? Chętnie bym zapalił". A ty na to odpowiesz, tak od niechcenia, jakby to była zwykła rzecz: „Tak, mam swoją starą fajkę i tę drugą, ale wiesz, tytoń mam dość kiepski". A ja na to: „Wszystko jedno, żeby tylko był mocny". Wtedy wyjmiesz z kieszeni fajki i zapalimy sobie jakby nigdy nic. A im oczy na wierzch wylezą!

- Holender! To będzie heca! Szkoda, że zaraz tego nie można zrobić!

- No pewnie! A jeszcze gdy im powiemy, że nauczyliśmy się palić, gdyśmy byli piratami, pękną z zazdrości.

- Och, pękną na pewno. Muszą.

W tym duchu rozmowa toczyła się dalej. Nagle jednak poczęła utykać i wyraźnie się rozprzęgać. Przerwy stawały się coraz dłuższe, a spluwanie niepomiernie przybierało na sile. Każdy por w jamie ustnej zamienił się w tryskające źródło. Nie mogli nadążyć z wypróżnianiem zbiorników pod językiem, grożących powodzią. Mimo usilnych starań nie udało się zatamować strumyczków, które wciskały się do gardła i wywoływały gwałtowne ataki mdłości. Obaj zbledli bardzo i wyglądali jak półtora nieszczęścia. Fajka wypadła z bezsilnych palców Joe'ego, fajka Tomka poszła w jej ślady. Obie krynice pracowały jak szalone, a pompy natężały wszystkie siły, aby im dotrzymać kroku. Joe odezwał się słabym głosem:

- Zgubiłem scyzoryk. Idę go szukać. Tomek, jąkając się, odparł drżącymi ustami:

- Ja ci pomogę. Ty idź tędy, a ja będę szukał przy źródle. Nie, nie, Huck, zostań, my sami znajdziemy.

Huck usiadł i czekał godzinę. Potem zrobiło mu się smutno samemu i poszedł szukać kolegów. Znalazł ich w głębi lasu, jednego daleko od drugiego. Obaj twardo spali. Byli bardzo bladzi, a Huck łatwo się domyślił, że jeśli im coś dolegało, to już im ulżyło.

Tego wieczoru przy kolacji nie kwapili się do rozmowy. Wyglądali żałośnie. Kiedy Huck po zjedzeniu nabił swą fajkę i chciał przyrządzić fajki przyjaciół, podziękowali, gdyż, jak mówili, nie bardzo dobrze się czuli, pewnie zjedli coś niedobrego na obiad i to im zaszkodziło.

Koło północy Joe ocknął się i obudził przyjaciół. W powietrzu leżała jakaś przytłaczająca duszność, która zapowiadała coś niedobrego. Chłopcy przylgnęli do siebie i przysunęli się do przyjaznego ogniska, choć było tak gorąco, 'że z trudem łapali oddech w dusznym i zastygłym w bezruchu powietrzu. Siedzieli bez słowa i czekali w naprężeniu.

Trwała uroczysta cisza. Poza kręgiem ogniska wszystko pochłonęła czarna jak smoła ciemność. Nagle zjawił się jakiś drżący blask, rzucił niepewne światło na liście drzew i zniknął. Po chwili ukazał się drugi blask, nieco silniejszy. Potem jeszcze jeden. Przez gałęzie drzew przeleciał cichy jęk i westchnienie. Lekki powiew musnął policzki chłopców. Wzdrygnęli się na myśl, że był to Duch Nocy. Znów zrobiło się cicho. Potem straszliwa błyskawica zamieniła noc w dzień, ukazując chłopcom wyraźnie każdą trawkę u ich stóp i oświetlając trzy blade, przerażone twarze. Głuchy łoskot gromu stoczył się z nieba i dudnił ponuro, aż zamarł w oddali. Przeleciał zimny wiatr, zaszeleścił liśćmi i sypnął popiołem ogniska jak śniegiem. Jeszcze jeden oślepiający blask oświetlił las, a potem tak trzasnęło, jakby zostały rozdarte wierzchołki drzew, tuż nad głowami chłopców. W czarnych ciemnościach, jakie teraz nastąpiły, wystraszeni chłopcy przytulili się do siebie. Kilka wielkich kropli deszczu zabębniło po liściach.

- Prędko, chłopcy! Do namiotu! - zawołał Tomek.

Skoczyli przed siebie i potykając się w ciemnościach o korzenie drzew i plącząc się w gałęziach winorośli, biegli w trzech różnych kierunkach. Wściekły wicher zawył w konarach drzew i napełnił cały las szumem. Raz po raz oślepiające błyskawice rozdzierały ciemności i jeden po drugim ogłuszająco grzmiały pioruny. Lunął gwałtowny deszcz, a wzmagający się huragan miotał poziomo całymi strugami wody. Chłopcy nawoływali się, ale ryk wichru i huk piorunów zupełnie zagłuszył ich głosy. Wreszcie jednak, pojedynczo, dotarli do namiotu i ukryli się pod nim, zmarznięci, przerażeni i ociekający strumieniami wody, W tej biedzie jedyną dla nich pociechą było to, że są razem. Nie mogli rozmawiać ze sobą, nawet gdyby przekrzyczeli burzę, bo stary namiot tłukł się jak opętany i nie dał im dojść do słowa.

Burza wzmagała się ciągle. Nagle płótno namiotu urwało się i poleciało z wiatrem. Chłopcy chwycili się za ręce. Potykając się i nabijając sobie guzy biegli na wybrzeże, gdzie znaleźli schronienie pod wysokim dębem. Nad nimi szalała walka żywiołów. W nieustannym blasku błyskawic, śmigających płomieniami po niebie, widać było jak na dłoni, jasno i ostro, gnące się drzewa i wzburzoną rzekę okrytą białą pianą i chmurą wodnego pyłu. Poprzez pędzące w rozsypce chmury, za skośną zasłoną deszczu, majaczyły zarysy wysokich urwisk na drugim brzegu rzeki. Co chwila jakiś olbrzym leśny padał w walce i z trzaskiem łamał pod sobą młodsze drzewa. Raz po raz pioruny eksplodowały z przeraźliwym hukiem, który rozdzierał uszy i budził nieopisaną grozę. Burza tak się rozwściekliła, że wyglądało na to, iż rozniesie wyspę, spali ją, zatopi aż po wierzchołki olbrzymich drzew, zmiecie ją z powierzchni ziemi, ogłuszy wszelkie żywe stworzenie - a wszystko to zrobi za jednym zamachem! Była to noc grozy dla bezdomnych młodych włóczęgów, którzy spędzali ją pod gołym niebem.

Wreszcie jednak bitwa ucichła. Wojska odmaszerowały. Pomału milkły w oddali ich pogróżki i gniewne pomruki. Pokój znów objął władzę.

Chłopcy w niemałym strachu wrócili do obozu. Okazało się, że los nie obszedł się z nimi wcale łaskawie. Otóż podczas ich nieobecności olbrzymi platan, pod którym usłali sobie legowisko, padł rażony piorunem.

W obozie wszystko, nie wyłączając ognia, zalane było wodą. Chłopcy bowiem, z beztroską właściwą swemu wiekowi, nie pomyśleli o zabezpieczeniu się przed deszczem. Sytuacja była rozpaczliwa, gdyż przemokli i trzęśli się z zimna. Biadali więc nie żałując słów. Odkryli jednak, że ogień dostał się pod pień leżącego drzewa, przy którym go rozpalili (pień był krzywy i w tym miejscu nie przylegał do ziemi), dzięki czemu tlił się jeszcze na małym skrawku, który nie zamókł na deszczu. Wytrwale i cierpliwie podsycali go chrustem i korą, które wyciągali,spod osłoniętych kłód, aż wreszcie znów buchnął płomieniem. Ułożyli na nim stos suchych gałęzi. Po chwili ogień huczał niczym w piecu. Otucha wstąpiła znów w serca chłopców. Osuszyli gotowaną szynkę, najedli się do syta, a potem, siedząc wokół ogniska, aż do białego rana rozprawiali o swojej nocnej, wspaniałej przygodzie. Spać i tak nie mogli, bo nie było ani odrobiny suchego miejsca.

Gdy pierwsze promienie słońca przekradły się przez liście drzew, ogarnęła ich senność. Poszli na plażę i ułożyli się do snu. Wkrótce jednak słońce zaczęło przypiekać, podnieśli się więc niechętnie i z ponurymi minami przygotowali posiłek. Po śniadaniu siedzieli ze spuszczonymi nosami. Bolały ich kości i znów odezwała się tęsknota za domem. Widząc, co się dzieje, Tomek robił, co mógł, by rozweselić piratów. Ale oni za nic mieli kule, cyrk, kąpiel i wszystko. Dopiero gdy przypomniał im wielką tajemnicę, zabłysła iskierka radości. Zanim zgasła, Tomek zdążył zainteresować ich nowym pomysłem. Szło o to, by na jakiś czas poniechać pirackiego rzemiosła i dla odmiany przedzierzgnąć się w Indian. Bardzo im się to spodobało. Niewiele myśląc zrzucili z siebie ubrania i czarnym błotem wymalowali się w pasy od stóp do głów, tak że wyglądali jak zebry, i pomknęli w las, aby dokonać napadu na angielskie osiedle. Wszyscy trzej byli oczywiście wodzami.

Z czasem podzielili się na trzy wrogie plemiona, które, ze straszliwymi okrzykami wojennymi na ustach wypadły na siebie z zasadzki, wymordowały dobre parę tysięcy ludzi i tyleż oskalpowały. Dzień to był krwawy, a tym samym nad wyraz udany.

W porze obiadowej znów zeszli się w obozie, głodni i szczęśliwi. Ale wyłoniła się pewna trudność: zwaśnieni Indianie nie mogli łamać się chlebem, jeśli przedtem nie zawarli pokoju. Przymierze zaś było czystym niepodobieństwem bez wypalenia fajki pokoju. Dobrze wiedzieli, że nie da się tego inaczej załatwić. Dwaj dzicy żałowali teraz, że poniechali korsarstwa. Ale nic się nie dało zrobić. Wodzowie tedy, z przyjemnym wyrazem twarzy, na jaki tylko ich było stać, kazali sobie podać fajkę, po czym -jak każe obyczaj - puścili ją w krąg i jeden po drugim zaciągali się dymem.

Byli nawet zadowoleni, że się stali barbarzyńcami, gdyż czegoś się jednak nauczyli. Okazało się, że mogą już trochę popalić i nie muszą zaraz biegać śladem zgubionego scyzoryka. Mdliło ich, ale nie tak znowu, żeby byli narażeni na grubsze nieprzyjemności. Nie chcieli oczywiście utracić tak cennej zdobyczy przez zwykły brak wprawy, po kolacji więc ćwiczyli się ostrożnie w tej sztuce i uzyskali wcale dobre wyniki. Dzięki temu wieczór spędzili bardzo wesoło. Nowa sztuka napełniła ich większą dumą i szczęściem, niż gdyby oskalpowali i obdarli ze skóry cały Związek Sześciu Plemion.

Niechże więc palą sobie, gawędzą i przechwalają się do woli, bo na razie do niczego innego nie są nam potrzebni.


Date: 2015-12-18; view: 755


<== previous page | next page ==>
SZCZĘŚLIWY OBÓZ PIRATÓW | PIRACI NA WŁASNYM POGRZEBIE
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.014 sec.)