Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Jednoczesność chwil 3 page

14-6964. Prostokątny notatnik w miękkiej oprawie ze słowem Fragen na okładce.

Volkheimer nie rozpoznaje domu, plecak mógł należeć do każdego żołnierza, ale natychmiast wie, kto był właścicielem notatnika. Na dole, w rogu, znajdują się inicjały W.P. Volkheimer dotyka fotografii dwoma palcami, jakby chciał wyjąć i przejrzeć notatnik.

Był tylko chłopcem. Wszyscy byli tylko chłopcami. Nawet najwięksi.

List wyjaśnia, że stowarzyszenie próbuje przekazać najbliższym krewnym przedmioty należące do poległych żołnierzy, których nazwiska są nieznane. Stowarzyszenie ma podstawy do przypuszczeń, że sierżant sztabowy Frank Volkheimer służył jako dowódca oddziału właściciela plecaka; w 1944 roku znalazł się on w posiadaniu armii amerykańskiej w obozie przejściowym dla jeńców wojennych w Bernay we Francji.

Czy Volkheimer wie, do kogo należały te rzeczy?

Stawia fotografie na stole i patrzy na nie, przyciskając wielkie ręce do boków. Słyszy skrzyp osi ciężarówki, wystrzały z rury wydechowej, krople deszczu uderzające w blaszany dach. Brzęczenie rojów komarów. Tupot oficerek, głośne krzyki chłopców.

Biały szum, potem huk armat.

Ale czy wypadało go tam zostawiać, kiedy już nie żył? Czy to przyzwoite?

Kim ty mógłbyś być…

Werner był niski. Miał białe włosy i odstające uszy. Kiedy marzł, zapinał ciasno kołnierzyk i wsuwał dłonie w rękawy. Volkheimer wie, do kogo należały te przedmioty.

 

Jutta

J u t t a W e t t e u c z y w E s s e n matematyki w szóstej klasie: liczby całkowite, rachunek prawdopodobieństwa, parabole. Codziennie nosi ten sam strój: czarne spodnie i nylonową bluzkę, na przemian beżową, czarną lub jasnoniebieską. Czasami kanarkową, jeśli jest w odważnym nastroju. Ma skórę o barwie mleka i włosy białe jak papier.

Mąż Jutty, Albert, jest łagodnym, powolnym, łysiejącym księgowym, którego wielką pasją jest puszczanie kolejek elektrycznych w piwnicy. Jutta długo nie wierzyła, że może zajść w ciążę, aż wreszcie doczekała się tego w wieku trzydziestu siedmiu lat. Syn Jutty i Alberta, Max, ma sześć lat; lubi błoto, psy i pytania, na które nikt nie zna odpowiedzi. Potrafi składać z papieru skomplikowane samolociki. Wraca do domu ze szkoły, klęka na podłodze w kuchni i składa samolocik z celową, wręcz przerażającą pasją; ocenia kąty nachylenia skrzydeł, ogony, dzioby. Wygląda na to, że największą przyjemność sprawiają mu praktyczne czynności związane z tworzeniem trójwymiarowego modelu, przekształcaniem płaskiej kartki w obiekt zdolny do lotu.



Jest czwartkowe popołudnie na początku czerwca, rok szkolny prawie się skończył, Jutta i Max są na basenie. Niebo zasnuwają szare chmury, w brodziku krzyczą dzieci, rodzice siedzą na leżakach, rozmawiają, czytają czasopisma lub drzemią, wszystko jest normalne. Albert stoi przy bufecie w spodenkach kąpielowych, z niewielkim ręcznikiem zarzuconym na szerokie barki, i patrzy na wybrane przez siebie lody.

Max pływa niezgrabnie, kolejno wyrzuca ramiona do przodu, od czasu do czasu unosi wzrok, by sprawdzić, czy matka patrzy. Po wyjściu z basenu owija się ręcznikiem i siada obok niej na leżaku. Jest mocno zbudowany, niski i ma odstające uszy. Na jego powiekach lśnią krople wody. Zachmurzone niebo ciemnieje i w powietrzu pojawia się wieczorny chłód; kolejne rodziny opuszczają pływalnię i wracają do domów, pieszo, na rowerach lub autobusami. Max wyjmuje krakersy z kartonowego pudełka i chrupie je głośno.

– Uwielbiam krakersy Leibniz Zoo, Mutti – mówi.

– Wiem, Max.

Albert odwozi ich do domu niewielkim nsu prinz 4 z grzechocącym sprzęgłem. Jutta wyjmuje z torby stos klasówek na zakończenie semestru i zaczyna je sprawdzać na stole w kuchni. Albert nastawia wodę na kluski i smaży cebulę. Max bierze czysty arkusz papieru ze stolika do rysowania i zaczyna składać samolocik.

Rozlegają się trzy stuknięcia do frontowych drzwi.

Jutta zaczyna słyszeć głośne bicie swojego serca, choć nie rozumie, dlaczego tak się dzieje. Czubek jej ołówka wisi nieruchomo nad kartką. To tylko ktoś pukający do drzwi – sąsiadka, przyjaciółka albo Anna, mieszkająca na tej samej ulicy dziewczynka, która czasami siedzi na górze razem z Maxem i udziela mu rad, jak najlepiej budować z plastikowych klocków skomplikowane modele miast. Ale nie wygląda to na pukanie Anny.

Max pędzi w stronę drzwi z samolocikiem w ręku.

– Kto to, kochany?

Max nie odpowiada, co oznacza, że to ktoś nieznajomy. Jutta wchodzi do przedpokoju i widzi olbrzyma stojącego za drzwiami z siatki. Max krzyżuje ręce na piersi, zaintrygowany i pełen podziwu. Samolocik leży na podłodze koło jego stóp. Olbrzym zdejmuje czapkę, odsłaniając wielką, lśniącą głowę.

– Frau Wette? – Ma na sobie gigantyczny srebrny dres z czerwonymi pasami po bokach, zapięty pod szyję na zamek błyskawiczny. Ostrożnie trzyma w ręku spłowiały płócienny plecak.

Chłopcy tyranizujący dzieci na placu. Hans i Herribert. Jutta natychmiast ich sobie przypomina, patrząc na olbrzymiego mężczyznę. Podejrzewa, że przyszedł do kogoś innego i pomylił domy.

– Tak?

– Pani panieńskie nazwisko to Pfennig?

Jutta natychmiast się domyśla, że chodzi o Wernera, i kiwa głową.

– Mam coś dla pani – mówi olbrzym, a Jutta wpuszcza go do środka.

Nylonowe spodnie olbrzyma świszczą, gdy podąża za Juttą przez przedpokój. Albert spogląda znad kuchenki i patrzy ze zdziwieniem.

– Dzień dobry! – mówi. – Proszę uważać na głowę. – Kiwa chochlą, a olbrzym omija lampę wiszącą pod sufitem.

Mąż Jutty proponuje kolację i gość się zgadza. Albert odsuwa stół od ściany i przygotowuje czwarte miejsce. Volkheimer siedzący na drewnianym krześle przypomina Jutcie ilustrację z jednej z książeczek Maxa: słoń wciśnięty w fotel samolotowy. Plecak położył na stoliku w przedpokoju.

Rozmowa zaczyna się powoli.

Spędził kilka godzin w pociągu.

Przyszedł na piechotę z dworca.

Nie chce sherry, dziękuje.

Max je szybko, Albert powoli. Jutta próbuje ukryć, że drżą jej dłonie, i wsuwa je pod uda.

– Kiedy stowarzyszenie zdobyło adres, spytałem, czy mógłbym dostarczyć plecak osobiście – mówi Volkheimer. – Dołączyli list, oto on. – Wyjmuje z kieszeni złożony arkusz papieru.

Na dworze przejeżdżają samochody, śpiewają strzyżyki.

Jakaś cząstka Jutty nie chce brać listu. Nie chce usłyszeć tego, co zamierza powiedzieć ten ogromny mężczyzna, który odbył w tym celu długą podróż. Mijają całe tygodnie, gdy Jutta nie myśli o wojnie, o Frau Elenie, o koszmarnych ostatnich miesiącach w Berlinie. Teraz może kupować wieprzowinę przez siedem dni w tygodniu. Teraz, jeśli w domu jest zimno, przekręca gałkę w kuchni i voilà. Nie chce być jedną z tych kobiet w średnim wieku, które zajmują się wyłącznie rozpamiętywaniem swoich nieszczęść. Czasami spogląda w oczy starszych koleżanek i zastanawia się, co robiły, gdy wyłączano elektryczność, gdy brakowało świec, kiedy z sufitu kapała woda. Co widziały? Bardzo rzadko rozluźnia się na tyle, by myśleć o Wernerze. Wspomnienia o bracie są czymś, co powinno pozostać ukryte. Nauczycielka matematyki w Gimnazjum Helmholtza w 1974 roku nie powinna się chwalić, że jest siostrą człowieka, który uczył się w Narodowo-Politycznym Zakładzie Wychowawczym w Schulpforcie.

– A zatem front wschodni? – pyta Albert.

– Byliśmy razem w szkole, a potem na froncie. W Rosji. Także w Polsce, na Ukrainie, w Austrii.

Max je jabłko pokrojone w plastry.

– Ile pan ma wzrostu? – pyta.

– Max! – upomina go Jutta.

Volkheimer się uśmiecha.

Albert proponuje dokładkę, podaje sól, znowu proponuje sherry. Jest młodszy od Jutty, podczas wojny służył w Hamburgu jako kurier biegający między schronami przeciwlotniczymi. W 1945 roku miał dziewięć lat, był jeszcze dzieckiem.

– Po raz ostatni widziałem Wernera w Saint-Malo, mieście na północnym wybrzeżu Francji – odzywa się Volkheimer.

W przędzalni pamięci Jutty pojawia się zdanie: Dziś chciałbym napisać o morzu.

– Spędziliśmy tam miesiąc. Myślę, że Werner się zakochał.

Jutta prostuje się na krześle. Jest żenująco oczywiste, jak niewiele można wyrazić słowami. Miasto na północnym wybrzeżu Francji? Miłość?

Volkheimer wstaje od stołu.

– Nie chciałem państwa niepokoić. – Góruje nad nimi jak wieża.

– Wszystko w porządku – odpowiada Albert. – Max, czy mógłbyś zaprowadzić naszego gościa na patio? Przyniosę trochę ciasta.

Max rozsuwa szklane drzwi i Volkheimer przechodzi przez nie, pochylając głowę. Jutta wstawia talerze do zlewu. Nagle czuje się bardzo zmęczona. Chce tylko, by wielki mężczyzna już sobie poszedł i zabrał ze sobą plecak. Chce, by życie znowu zaczęło się toczyć normalne i przykryło wspomnienia.

– Dobrze się czujesz? – pyta Albert, dotykając jej łokcia.

Jutta nie potakuje ani nie zaprzecza; powoli przesuwa dłonią po brwiach.

– Kocham cię, Jutto.

Kiedy wygląda przez okno, Volkheimer klęczy na cemencie obok Maxa, który trzyma dwa arkusze papieru. Chociaż Jutta nic nie słyszy, widzi, że ogromny mężczyzna tłumaczy jej synowi, jak je po kolei składać. Max przygląda się z uwagą, w ślad za Volkheimerem obraca kartkę, zagina papier w identycznym miejscu, ślini palec, przeciąga nim po zgięciu.

Wkrótce obaj trzymają w ręku samoloty o szerokich skrzydłach i długich, rozwidlonych ogonach. Volkheimer puszcza swój przez podwórze, ten zaś leci prosto jak strzała i uderza dziobem w ogrodzenie. Max klaszcze.

Chłopiec klęczy w półmroku na patio, ogląda swój samolot, sprawdza kąt skrzydeł. Volkheimer przyklęka obok niego i kiwa głową.

– Ja też cię kocham – szepce Jutta.

 

Plecak

V o l k h e i m e r o d s z e d ł. Plecak leży na stoliku w przedpokoju. Jutta prawie nie może na niego patrzeć.

Pomaga Maxowi włożyć piżamę i całuje go na dobranoc. Myje zęby, nie spoglądając na siebie w lustrze, po czym idzie na dół i spogląda na dwór przez szybę we frontowych drzwiach. W piwnicy Albert puszcza kolejki elektryczne w starannie pomalowanym świecie, pod wiaduktem, przez ruchomy most zwodzony – na górze słychać cichy, uporczywy dźwięk jadących pociągów, który przenika belkowanie domu.

Jutta niesie plecak, kładzie go na podłodze i sprawdza następną klasówkę. Potem jeszcze jedną. Słyszy, jak pociągi stają, po czym znów rozlega się monotonny warkot.

Usiłuje sprawdzić trzecią klasówkę, ale nie może się skupić; liczby płyną po stronicach i osiadają na dole w chaotycznych stosach. Kładzie plecak na kolanach.

Tuż po ślubie, w czasie wyjazdów służbowych Alberta, Jutta budziła się przed świtem i przypominała sobie pierwsze noce po wyjeździe Wernera do Schulpforty, gdy czuła rozdzierający ból z powodu jego nieobecności.

Stary zamek błyskawiczny otwiera się zdumiewająco łatwo. W środku jest gruba koperta i niewielka paczka zawinięta w gazetę. Zawiera miniaturowy model kamienicy, wysoki i wąski, nie większy od pięści.

W kopercie znajduje się notatnik, który Jutta przesłała Wernerowi przed czterdziestu laty. Księga pytań. Stronice pokryte mikroskopijnym, pochyłym pismem, w linijkach biegnących nieco do góry. Rysunki, schematy, spisy elementów.

Coś, co wygląda jak mieszarka napędzana pedałami rowerowymi.

Silnik do modelu samolotu.

Dlaczego niektóre ryby mają wąsy?

Czy to prawda, że w ciemności wszystkie koty wydają się szare?

Dlaczego ryby nie giną, kiedy w morze uderza piorun?

Po przeczytaniu trzech stron Jutta musi zamknąć notatnik. W jej głowie wirują wspomnienia i sypią się na podłogę. Prycza Wernera na poddaszu, ściana pokryta rysunkami wyimaginowanych miast. Apteczka, radio z podłączonym drutem biegnącym wzdłuż okapu dachu. Na dole, w trzypiętrowym modelu, jeżdżą pociągi Alberta, a w sąsiednim pokoju syn toczy we śnie walkę: mruczy, porusza powiekami. Jutta zmusza liczby do powrotu na właściwe miejsca w klasówkach uczniów. Znowu otwiera notatnik.

Dlaczego węzły się zaciskają?

Pięć kotów łapie pięć myszy w ciągu pięciu minut. Ile kotów potrzeba, by złapać sto myszy w ciągu stu minut?

Dlaczego flaga trzepoce na wietrze, a nie wisi nieruchomo?

Między dwiema ostatnimi stronami znajduje starą, zapieczętowaną kopertę. Werner napisał na niej słowa: Dla Fredericka. Werner pisał o Fredericku: spał na górnej pryczy, uwielbiał ptaki.

Dostrzega rzeczy, których nie widzą inni.

Co wojna zrobiła z marzycielami…

Kiedy Albert w końcu wraca z piwnicy, Jutta nie podnosi głowy i udaje, że sprawdza klasówki. Mąż zdejmuje ubranie, kładzie się do łóżka, stękając lekko, po czym mówi dobranoc. Jutta dalej siedzi nad klasówkami.

 

Saint-Malo

J u t t a w y s t a w i ł a u c z n i o m s t o p n i e na koniec semestru, a Max ma ferie. Codziennie chodzi na basen, męczy ojca zagadkami, składa trzysta samolocików zgodnie z radami olbrzyma. Czy nie powinien pojechać za granicę, nauczyć się francuskiego, zobaczyć ocean? Jutta pyta o to Alberta, lecz oboje wiedzą, że to ona musi się zgodzić. Zabrać syna na wycieczkę.

Dwudziestego szóstego lipca, godzinę przed świtem, Albert przygotowuje sześć kanapek z szynką i owija je folią. Później prinzem 4 odwozi Juttę i Maxa na dworzec i całuje żonę w usta. Jutta wsiada do pociągu, z notatnikiem Wernera i miniaturą domu w torebce.

Podróż zajmuje cały dzień. W okolicach Rennes słońce wisi nisko nad horyzontem, a przez otwarte okna wpada zapach ciepłego nawozu. Pociąg pędzi wzdłuż rzędów przystrzyżonych wierzb. Za traktorem otoczonym kłębami pyłu lecą stada mew i wron. Max zjada drugą kanapkę z szynką i ponownie czyta komiks, na polach kwitną żółte kwiaty, a Jutta zastanawia się, czy rosną również na kościach Wernera.

Przed zmrokiem wsiada do pociągu dobrze ubrany mężczyzna z protezą zamiast nogi. Zajmuje miejsce obok Jutty i zapala papierosa. Jutta ściska torebkę leżącą na kolanach, jest pewna, że mężczyzna to inwalida wojenny, że będzie próbował nawiązać rozmowę, że zdradzi ją kiepski francuski. Albo odezwie się Max. A może mężczyzna już wie? Może zna zapach Niemców?

Powie: To wy mi to zrobiliście.

Proszę. Nie przy moim synu.

Ale kiedy pociąg rusza, Francuz dopala papierosa, uśmiecha się z roztargnieniem do Jutty i szybko zasypia.

Jutta obraca w palcach model domu.

Przybywają do Saint-Malo około północy i taksówkarz odwozi ich do hotelu na place Chateaubriand. Recepcjonista przyjmuje banknoty, które Albert przyniósł z kantoru. Max prawie zasypia oparty o biodro Jutty, a ona idzie spać głodna, bo boi się zacząć mówić po francusku.

Rankiem Max prowadzi matkę na plażę przez lukę w starych murach obronnych. Biegnie pędem po piasku, po czym staje i zaczyna się wpatrywać we wznoszące się nad nim blanki, jakby widział na nich chorągwie, armaty i średniowiecznych łuczników.

Jutta nie może oderwać wzroku od oceanu. Jest szmaragdowozielony i niewiarygodnie wielki. Z portu wypływa biała żaglówka. Na horyzoncie widać dwa trawlery, które co chwila nikną między falami.

Czasami łapię się na tym, że patrzę na morze i zapominam o swoich obowiązkach. Wydaje się tak wielkie, że zmieściłyby się w nim wszystkie ludzkie uczucia.

Kupują bilety, by wspiąć się na wieżę château.

– Chodź! – mówi Max i biegnie wąskimi kręconymi schodami, a Jutta podąża za nim. Co kilka kroków mijają pionową strzelnicę, przez którą widać błękitne niebo. Max wręcz ciągnie matkę do góry.

Znalazłszy się na szczycie, obserwują maleńkich turystów, którzy spacerują przed wystawami sklepowymi. Jutta czytała o oblężeniu Saint-Malo, widziała fotografie starego miasta sprzed wojny. Ale teraz, spoglądając na ogromne, dostojne domy, setki dachów, nie dostrzega żadnych śladów bombardowania, żadnych lejów po bombach ani zniszczonych budynków. Miasto całkowicie odbudowano.

Na lunch zamawiają naleśniki. Jutta spodziewa się, że wszyscy będą się na nich gapić, ale nikt nie poświęca im odrobiny uwagi. Kelner jakby nie wiedział, że Jutta jest Niemką, albo nic go to nie obchodzi. Po południu przechodzą z Maxem przez wysoką łukowatą bramę na krańcu miasta, zwaną Dinańską. Ruszają brzegiem i docierają na przylądek po przeciwnej stronie ujścia rzeki. W parku znajdują się ruiny fortu zarośnięte chwastami. Max zatrzymuje się na stromych krawędziach ścieżki i wrzuca kamyki do morza.

Co sto kroków mijają wielkie stalowe kopuły, z których żołnierze kierowali ogień dział na nieprzyjaciół próbujących zdobyć wzgórze. Niektóre bunkry są tak poskręcane, że Jutta z trudem wyobraża sobie straszliwe eksplozje, które dokonały tych zniszczeń. Trzydziestocentymetrowe płyty pancerne wyglądają, jakby zmieniły się w masło, a później podziurawiło je palcami dziecko.

Musiało tu być piekło.

Teraz w schronach leżą torby po chrupkach, niedopałki, papierowe opakowania. Na wzgórzu pośrodku parku wiszą amerykańskie i francuskie flagi. Tablice informacyjne podają, że w tym miejscu, w kompleksie podziemnych bunkrów, Niemcy zamierzali się bronić do ostatniego człowieka.

Mija ich trzech roześmianych nastolatków i Max bardzo uważnie się im przygląda. Do nierównej, omszałej cementowej ściany przymocowano niewielką kamienną tablicę. Içi a été tué Buy Gaston Marcel âgé de 18 ans, mort pour la France le 11 août 1944. Jutta siada na ziemi. Morze jest wzburzone i szare. Nie ma tablic upamiętniających Niemców, którzy tu zginęli.

Dlaczego tu przyjechała? Jakie odpowiedzi spodziewała się znaleźć? Drugiego dnia siedzą rankiem na place Chateaubriand przed muzeum historycznym; naprzeciwko rabat otoczonych niskimi metalowymi ogrodzeniami stoją mocne drewniane ławki. Pod markizami turyści oglądają swetry w niebiesko-białe pasy i akwarele przedstawiające okręty korsarskie; jakiś ojciec obejmuje córkę ramieniem i śpiewa.

Max unosi wzrok znad książki i pyta:

– Mutti, co okrąża cały świat, ale cały czas znajduje się w rogu?

– Nie wiem, Max.

– Znaczek pocztowy.

Chłopiec uśmiecha się do matki.

– Zaraz wrócę – mówi Jutta.

Brodaty mężczyzna w kasie biletowej muzeum ma około pięćdziesiątki. Jest dostatecznie stary, by pamiętać. Jutta otwiera torebkę, wyjmuje częściowo zgnieciony drewniany model domu i mówi swoją najlepszą francuszczyzną:

– Ten dom należał do mojego brata, chyba znalazł go w Saint-Malo. W czasie wojny.

Bileter kręci głową, a Jutta chowa model do torebki. Po chwili Francuz prosi, by jeszcze raz mu go pokazała. Ogląda miniaturowy dom w świetle lampy, obraca go i patrzy na tylne drzwi.

– Oui – mówi w końcu.

Prosi gestem, by zaczekała na zewnątrz, zamyka na klucz drzwi kasy biletowej, po czym prowadzi Juttę i Maxa wąską, spadzistą ulicą. Po kilkunastu zakrętach w prawo i w lewo stają przed wysoką kamienicą. Jest ona do złudzenia podobna do modelu, który Max obraca w tej chwili w dłoniach.

– Rue Vauborel numer cztery – mówi mężczyzna. – Dom LeBlanców. Już od lat przerobiony na wakacyjne apartamenty dla turystów.

Kamienie są pokryte porostami; gdzieniegdzie widać dendryty wypłukanych soli mineralnych. W oknach wiszą skrzynki, z których wylewa się kwitnące geranium. Czy to Werner wykonał ten model? Kupił go?

– Mieszkała tu dziewczyna? – pyta Jutta. – Słyszał pan o dziewczynie?

– Tak, w czasie wojny w tym domu mieszkała niewidoma dziewczyna. Moja matka opowiadała o niej. Wyprowadziła się wkrótce po wyzwoleniu.

Jutta widzi przed oczami zielone plamki; czuje się, jakby patrzyła w słońce.

Max szarpie ją za nadgarstek.

– Mutti! Mutti!

– Dlaczego mój brat przechowywał miniaturowy model tego domu?

– Może wie to dziewczyna, która tu mieszkała? Mogę znaleźć dla pani jej adres.

– Mutti, Mutti, popatrz! – mówi Max i szarpie Juttę tak mocno, że zwraca wreszcie jej uwagę. Matka patrzy na niego. – Wydaje mi się, że ten domek można otworzyć. Chyba znam sposób.

 

Laboratorium

M a r i e - L a u r e L e B l a n c kieruje niewielkim laboratorium w Paryskim Muzeum Przyrodniczym. Wniosła znaczący wkład do badań nad mięczakami: jest autorką monografii poświęconej ewolucji fałdów u ślimaków z rodzaju Cancellaria z Afryki Zachodniej, a także często cytowanego artykułu na temat dymorfizmu płciowego zwójek z rejonu Morza Karaibskiego. Opisała dwa nowe podgatunki chitonów. Jako doktorantka jeździła na Bora-Bora i wyspy Bimini; zbierała ślimaki na trzech kontynentach, brodząc w morzu, w kapeluszu przeciwsłonecznym i z pojemnikiem w ręku.

Marie-Laure nie jest kolekcjonerem jak doktor Geffard, próbującym zgromadzić jak największy zbiór, ustalającym rząd, rodzinę, rodzaj, gatunek i podgatunek każdego okazu. Uwielbia przebywać wśród żywych istot, czy na rafie koralowej, czy w akwarium. Odnajdywać ślimaki pełzające po skałach, maleńkie istoty wyłapujące z wody węglan wapnia i tworzące z niego wypolerowane sny – to jej wystarcza. Więcej, niż wystarcza.

Podróżowała z Étienne’em, gdy mógł jeszcze podróżować. Odwiedzili Sardynię, Szkocję i jechali razem na górnym piętrze autobusu wiozącego pasażerów z lotniska Heathrow do centrum Londynu; tuż nad ich głowami przelatywały gałęzie drzew. Stryjeczny dziadek kupił sobie dwa ładne radia tranzystorowe, spokojnie umarł w wannie w wieku osiemdziesięciu dwóch lat i zostawił Marie-Laure mnóstwo pieniędzy.

Wynajęła prywatnego detektywa, wydała tysiące franków i przestudiowała stosy niemieckich dokumentów, lecz nie zdołała się dowiedzieć, co właściwie spotkało jej ojca. Wiadomo, że w 1942 roku był więźniem niemieckiego obozu pracy w Breitenau. Odnaleziono notatkę lekarza podobozu w Kassel w Niemczech, z której wynika, że na początku 1943 roku Daniel LeBlanc zachorował na zapalenie płuc. To wszystko, co udało się ustalić.

Marie-Laure żyje w mieszkaniu, w którym się wychowała, codziennie chodzi do muzeum. Miała dwóch kochanków. Pierwszym był naukowiec, który odwiedził Paryż, by prowadzić badania, po czym wyjechał i nigdy nie wrócił, a drugim Kanadyjczyk imieniem John, nieustannie gubiący swoje rzeczy: krawaty, monety, skarpetki, miętówki. Poznali się na studiach doktoranckich. John stale przenosił się z laboratorium do laboratorium, chętnie chłonął wiedzę, lecz brakowało mu wytrwałości. Interesował się prądami morskimi, architekturą i Charlesem Dickensem, a jego wszechstronność sprawiała, że Marie-Laure czuła się ograniczona, wyspecjalizowana w zbyt wąskiej dziedzinie. Kiedy zaszła w ciążę, rozstali się po przyjacielsku, w zgodzie.

Hélène, ich córka, ma teraz dziewiętnaście lat. Krótkowłosa, drobna, utalentowana skrzypaczka. Zrównoważona i opanowana, jak często dzieci niewidomych rodziców. Hélène mieszka z matką, ale wszyscy troje – John, Marie-Laure i Hélène – w każdy piątek jedzą razem lunch.


Date: 2015-12-17; view: 626


<== previous page | next page ==>
Jednoczesność chwil 2 page | Jednoczesność chwil 4 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.014 sec.)