Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Jednoczesność chwil 2 page

Może powraca febra, może zatruł się skażoną wodą wypitą w piwnicy? Może jego ciało kapituluje? Rozumie, że jeśli przestanie jeść, umrze. Ale kiedy zaczyna jeść, ma wrażenie, że umiera.

Z magazynu maszerują do Dinan. Większość jeńców to chłopcy lub mężczyźni w średnim wieku, resztki rozbitych jednostek. Niosą torby, plecaki, skrzynki; kilku dźwiga kolorowe walizki zabrane nie wiadomo komu. Niektórzy żołnierze walczyli razem, lecz większość nigdy wcześniej się nie spotkała; wszyscy widzieli rzeczy, które chcieliby zapomnieć. Przez cały czas mają poczucie, że za ich plecami wzbiera fala, unosi się, staje się coraz potężniejsza, narasta w niej mściwa furia.

Werner ma na sobie tweedowe spodnie stryjecznego dziadka Marie-Laure, na ramieniu niesie plecak. Skończył osiemnaście lat. Przez całe jego życie nauczyciele, radio, przywódcy bez przerwy mówili o przyszłości. A jaka przyszłość pozostała? Droga z przodu jest pusta, a linie myśli Wernera zbiegają się do wewnątrz: widzi, jak Marie-Laure odchodzi ulicą i znika niczym popiół z ogniska porwany przez wiatr, i czuje straszliwą tęsknotę w okolicach serca.

Pierwszego września po przebudzeniu Werner nie może wstać. Dwóch innych więźniów prowadzi go do latryny i z powrotem, a następnie pomaga mu się położyć na trawie. Młody Kanadyjczyk z czerwonym krzyżem sanitariusza na hełmie świeci mu latarką w oczy, po czym wsadza go do ciężarówki. Po krótkiej jeździe Werner trafia do namiotu pełnego umierających żołnierzy. Pielęgniarka podłącza mu kroplówkę i karmi go łyżeczką.

Przez tydzień Werner żyje w dziwnym zielonkawym świetle wypełniającym namiot. W jednej ręce trzyma plecak, a w drugiej mały drewniany domek o twardych rogach. Bawi się nim, gdy ma dość siły. Przekręca komin, wysuwa trzy deseczki tworzące dach, zagląda do środka. Cóż za przemyślna konstrukcja…

Codziennie, po prawej i po lewej stronie, kolejna dusza ucieka do nieba i Werner ma wrażenie, że słyszy odległą muzykę, jakby za drzwiami grało wielkie stare radio, które można usłyszeć, przykładając zdrowe ucho do pryczy. Tony są bardzo ciche i chwilami nie jest pewny, czy w ogóle się rozlegają.

Zdaje sobie sprawę, że powinien być na coś zły, ale nie potrafi powiedzieć na co.

– Nie chce jeść – mówi po angielsku pielęgniarka.



Opaska sanitariusza na ramieniu.

– Gorączka?

– Wysoka.

Padają następne słowa. Później liczby. Werner widzi we śnie krystalicznie czystą noc, zamarznięte kanały, zapalone latarnie na domach górników, farmerów jeżdżących na łyżwach między polami. Widzi łódź podwodną śpiącą w mrocznych głębinach Atlantyku, Jutta przyciska twarz do bulaja i szkło pokrywa się mgiełką jej oddechu. Prawie spodziewa się ujrzeć olbrzymią dłoń Volkheimera, który pomoże mu wstać i wsiąść do opla.

A Marie-Laure? Werner ciągle pamięta dotyk jej dłoni i zastanawia się, czy ona czuje to samo.

Pewnej nocy siada na łóżku. Na pryczach leży sześciu chorych lub rannych żołnierzy. Wieje ciepły wrześniowy wiatr i ściany namiotu lekko falują.

Werner przekręca głowę. Podmuchy wiatru są coraz silniejsze, rogi namiotu napinają przywiązane do nich linki, a w otworze wejściowym widać kołyszące się drzewa. Wszystko szeleści. Werner wkłada do plecaka swój stary notatnik i model domu. Żołnierz leżący obok niego mruczy do siebie jakieś pytania, a reszta chorych śpi. Wernerowi nie doskwiera już pragnienie. Czuje tylko obojętny chłód światła księżyca, które pada na dach namiotu nad jego głową. Przez otwór wejściowy widać chmury pędzące nad czubkami drzew.

W stronę Niemiec, w stronę ojczyzny.

Srebrzyste i granatowe, granatowe i srebrzyste.

Między rzędami prycz suną po ziemi kartki papieru, a Werner czuje przyśpieszone bicie serca w piersi. Widzi Frau Elenę, która klęczy przy kuchni i rozpala ogień. Dzieci w łóżkach. W kołysce śpi maleńka Jutta. Ojciec zapala lampę, wchodzi do klatki windy i znika.

Głos Volkheimera: Kim ty mógłbyś być…

Werner ma wrażenie, że jego ciało stało się nieważkie pod kocem. Za trzepocącym wejściem do namiotu kołyszą się drzewa, chmury kontynuują swój niepowstrzymany marsz na wschód. Werner stawia najpierw jedną, a potem drugą nogę na ziemi.

– Ernst… – odzywa się mężczyzna leżący obok. – Ernst…

Ale nie ma żadnego Ernsta, chorzy leżący na pryczach nie odpowiadają, amerykański żołnierz czuwający przy wejściu do namiotu śpi. Werner mija go i wychodzi na trawę.

Wiatr wydyma mu podkoszulek. Jest latawcem, balonem.

Kiedyś z Juttą zbudowali niewielką żaglówkę z kawałków drewna i zanieśli ją nad rzekę. Siostra pomalowała łódkę w czerwone i zielone esy-floresy, po czym bardzo oficjalnie ją zwodowała. Ale pochwycona przez prąd żaglówka przechyliła się na bok, popłynęła daleko w dół rzeki i zatonęła w czarnej, płaskiej wodzie. Jutta patrzyła na Wernera ze łzami w oczach, mnąc palcami postrzępiony sweter.

– Nic się nie stało – powiedział. – Za pierwszym razem bardzo rzadko coś wychodzi. Zbudujemy nową, lepszą łódkę.

Czy tak się stało? Werner ma nadzieję, że tak. Niewyraźnie pamięta niewielką żaglówkę o lepszej konstrukcji sunącą w dół rzeki. Opłynęła zakręt i znikła, prawda?

Błyszczy księżyc, nad drzewami pędzą obłoki. Wokół fruwają liście. Ale światło księżyca nie zmienia się pod wpływem wiatru, przenika chmury, powietrze; jego promienie wydają się Wernerowi niewiarygodnie powolne i niewzruszone. Jakby wisiały nad rozkołysaną trawą.

Dlaczego wiatr nie porusza światła?

Amerykanin leżący po drugiej stronie pola widzi, jak z namiotu szpitalnego wychodzi chłopiec i kroczy na tle drzew. Amerykanin siada. Unosi rękę.

– Stój! – woła. – Halt!

Ale Werner wchodzi na pole i wpada na minę przeciwpiechotną zainstalowaną trzy miesiące wcześniej przez jego własną armię, po czym znika w fontannie ziemi.

 

Jedenaście

 

Berlin

W s t y c z n i u 1 9 4 5 r o k u Frau Elena i ostatnie cztery dziewczynki mieszkające w domu dziecka – bliźniaczki Hannah i Susanne Gerlitz, Claudia Förster i piętnastoletnia Jutta Pfennig – zostają przewiezione z Essen do Berlina, by pracować w fabryce zajmującej się utylizacją złomu.

Przez dziesięć godzin dziennie, sześć dni w tygodniu demontują ogromne prasy stosowane w kuźniach, po czym złom nadający się do wykorzystania pakują do drewnianych skrzyń, które są ładowane na wagony kolejowe. Odkręcają śruby, piłują, ciągną. Frau Elena pracuje razem ze swoimi podopiecznymi, nosi podartą kurtkę narciarską, którą gdzieś znalazła, mamrocze do siebie po francusku albo nuci piosenki z dzieciństwa.

Mieszkają nad drukarnią, którą ewakuowano przed miesiącem. W korytarzach stoją setki skrzyń ze słownikami pełnymi błędów drukarskich, a dziewczęta palą nimi w kozie, wyrywając stronę po stronie.

Wczoraj: Dankeswort, Dankesworte, Dankgebet, Dankopfer.

Dzisiaj: Frauenverband, Frauenverein, Frauenvorsteher, Frauenwahlrecht.

Posiłki składające się z kapusty i kaszy jęczmiennej podawane są w stołówce w południe; wieczorami po jedzenie ustawiają się kilometrowe kolejki. Masło jest krojone na mikroskopijne porcje: trzy razy w tygodniu każdy dostaje kwadratowy kawałek wielkości połowy kostki cukru. Matki z małymi dziećmi nie mają ubranek, wózków i bardzo niewiele krowiego mleka. Niektóre drą prześcieradła na pieluchy, inne znajdują gazety i tną je na trójkąty, które umieszczają między nogami dzieci.

Przynajmniej połowa dziewcząt pracujących w fabryce to analfabetki, więc Jutta odczytuje im listy przesyłane przez narzeczonych, braci lub ojców walczących na froncie. Czasami pisze odpowiedzi: A pamiętasz, kiedy jedliśmy pistacje i cytrynowe lody w kształcie kwiatów? Kiedy powiedziałeś…

Przez całą wiosnę każdej nocy nadlatują bombowce: wydaje się, że ich jedynym celem jest całkowite spalenie miasta. Wieczorami dziewczęta biegną na koniec ulicy i schodzą do zatłoczonego schronu, gdzie trudno zasnąć z powodu huku walących się domów.

Idąc do fabryki, widzą od czasu do czasu zwłoki, mumie zmienione w popiół, zwęglone trupy, których nie da się rozpoznać. Kiedy indziej nie widać żadnych ran i te ciała budzą w Jutcie największą trwogę: wyglądają jak ludzie, którzy lada chwila wstaną i powloką się do pracy wraz z innymi.

Ale nie wstają.

Raz widzi troje dzieci leżących twarzami do ziemi, z tornistrami na plecach. Na początku myśli: Obudźcie się! Idźcie do szkoły! Potem przychodzi jej do głowy, że w tornistrach może być jedzenie.

Claudia Förster przestaje się odzywać. Mijają całe dnie, a ona nie mówi ani słowa. W fabryce zaczyna brakować materiałów. Krążą plotki, że nikt już nie panuje nad sytuacją, że miedź, cynk i stal nierdzewna, którą wszyscy mozolnie zbierają, są ładowane do wagonów stojących bez celu na bocznicach.

Nie działa poczta. Pod koniec marca zakłady utylizacji złomu zostają zamknięte, a Frau Elena i dziewczęta idą do pracy w cywilnej firmie uprzątającej ulice po bombardowaniach. Dźwigają bryły gruzu, zbierają łopatami pył i odłamki szkła, po czym przesiewają je przez sita. Jutta słyszy opowieści o szesnasto-, siedemnastoletnich chłopcach o rozbieganym wzroku, przerażonych, tęskniących za rodzicami, którzy pojawiają się na progach domów swoich matek, po czym dwa dni później zostają wyciągnięci ze strychu i zastrzeleni na ulicy jako dezerterzy. Przypomina sobie obrazy z dzieciństwa – brata ciągnącego ją w wózku, przeszukiwanie wysypisk śmieci. Próbowali znaleźć jedną ładną rzecz w tonach odpadków.

– Wernerze… – szepce.

Jesienią otrzymała w Zollverein dwa listy z informacją o jego śmierci. Podano w nich różne miejsca pochówku. La Fresnais, Cherbourg – musiała zajrzeć do atlasu. Miasta we Francji. Czasami w snach stoi razem z bratem nad stołem, na którym leżą koła zębate, pasy transmisyjne i silniki. Buduję coś ciekawego – mówi Werner. – Dobrze mi idzie. Ale nie kończy pracy.

W kwietniu kobiety mówią tylko o Rosjanach, ich okrucieństwie, pragnieniu zemsty. Twierdzą, że to barbarzyńcy. Tatarzy, Ruscy, dzikusy, świnie. To bydło zalało Strausberg. Na przedmieścia Berlina dotarły potwory.

Hannah, Susanne, Claudia i Jutta śpią stłoczone na podłodze. Czy w tej ostatniej zrujnowanej twierdzy pozostały jeszcze jakieś resztki dobroci? Tak. Pewnego popołudnia Jutta wraca do domu pokryta pyłem i odkrywa, że gruba Claudia Förster znalazła papierowe pudło z piekarni przewiązane złotą wstążką. Na kartonie widać plamy tłuszczu. Dziewczęta spoglądają w milczeniu na pudełko jak na dar z innego, czystszego świata.

W środku znajduje się piętnaście ciastek z truskawkowym nadzieniem, w kwadratowych osłonkach z pergaminu. Cztery dziewczęta i Frau Elena siedzą w mieszkaniu, z sufitu kapie – w Berlinie pada wiosenny deszcz, spomiędzy ruin wypływa woda zmieszana z popiołem, szczury wyglądają z kryjówek wśród gruzów – i każda z nich zjada trzy czerstwe ciastka, nie zostawiając na później ani okruszka. Opychają się truskawkowymi ciastkami, plamią sobie nosy cukrem pudrem, czują zawroty głowy ze szczęścia. Że też ta podobna do krowy, sztywna Claudia potrafiła dokonać takiego cudu! I była na tyle uczciwa, by się podzielić ciastkami!

Młode kobiety ubierają się w łachmany, kryją w piwnicach. Jutta słyszy, że babki smarują wnuczki kałem, golą im włosy nożami do krojenia chleba, byle tylko Rosjanie nie uznali ich za ładne.

Słyszy, że matki topią córki. Słyszy, że Rosjanie na kilometr cuchną krwią.

– Już niedługo – mówi Frau Elena, odwracając dłonie w stronę pieca, gdy woda nie chce się gotować.

Rosjanie przychodzą w bezchmurny dzień w maju. Jest ich tylko trzech, pojawiają się jeden raz. Włamują się do drukarni na parterze, szukając spirytusu, lecz go nie znajdują i wkrótce zaczynają strzelać w ściany. Huk, dygot, pocisk odbija się od starej, zdemontowanej prasy drukarskiej, a w mieszkaniu na piętrze Frau Elena siedzi w kurtce narciarskiej w paski, ze skróconą wersją Nowego Testamentu w kieszeni, ściska dłonie dziewcząt i porusza wargami, odmawiając bezgłośną modlitwę.

Jutta ma nadzieję, że Rosjanie nie wejdą na górę. Przez kilka minut rzeczywiście nie wchodzą. W końcu na schodach słychać tupot butów.

– Zachowujcie się spokojnie – mówi Frau Elena do dziewcząt. Żadna, Hannah, Susanne, Claudia ani Jutta, nie skończyła jeszcze szesnastu lat. Frau Elena mówi cichym, martwym głosem, ale nie wydaje się przestraszona. Może rozczarowana. – Zachowujcie się spokojnie, wtedy nie będą strzelać. Postaram się iść jako pierwsza. Wtedy się uspokoją.

Jutta splata dłonie z tyłu głowy, by nie drżały. Claudia zachowuje się, jakby ogłuchła, oniemiała.

– I zamknijcie oczy – dodaje Frau Elena.

Hannah szlocha.

– Chcę ich widzieć – mówi Jutta.

– Więc nie zamykaj oczu.

Tupot cichnie na szczycie schodów. Rosjanie wchodzą do schowka, słychać, jak kopniakami przewracają szczotki; ze schodów stacza się skrzynka ze słownikami, po czym ktoś szarpie za gałkę u drzwi. Jeden z Rosjan mówi coś do drugiego, framuga pęka i drzwi się otwierają.

Jeden to oficer. Dwóch skończyło siedemnaście lat zaledwie kilka dni temu. Wszyscy są niewiarygodnie brudni, ale w ciągu ostatnich kilku godzin spryskali się damskimi perfumami. Szczególnie cuchną dwaj najmłodsi. Wyglądają trochę jak potulni uczniowie, a trochę jak szaleńcy, którym została tylko godzina życia. Pierwszy ma spodnie związane sznurkiem i jest tak chudy, że nie musi go rozsupływać, by je spuścić. Drugi wybucha śmiechem: dziwny, zdziwiony śmiech, jakby nie wierzył, że Niemcy napadną na jego kraj, a potem pozwolą im hulać w takim mieście. Oficer siada z wyciągniętymi nogami koło drzwi i wygląda na ulicę. Hannah krzyczy przez pół sekundy, lecz szybko zatyka sobie ręką usta.

Frau Elena wyprowadza chłopców do drugiego pokoju. Wydaje z siebie krótki dźwięk: kaszlnięcie, jakby coś utkwiło jej w gardle.

Claudia jest pierwsza. Tylko jęczy.

Jutta nie wydaje z siebie żadnego dźwięku. Wszystko jest dziwnie uporządkowane. Oficer gwałci je jako ostatni, każdą po kolei. Leżąc na Jutcie, wypowiada pojedyncze wyrazy; ma otwarte, niewidzące oczy, ściągniętą, pełną bólu twarz i trudno się zorientować, czy są to słowa pieszczot, czy obelgi. Mimo perfum śmierdzi jak koń.

Po latach Jutta pamięta jego słowa – Kiriłł, Pawieł, Afanasij, Walentin – i przypuszcza, że to imiona poległych żołnierzy. Ale może się mylić.

Przed odejściem najmłodszy z Rosjan dwukrotnie strzela z karabinu w sufit i Juttę obsypuje gipsowy pył. W ogłuszającym huku odbijającym się echem od ścian słyszy obok siebie cichy oddech Susanne, która leży na podłodze – nie płacze, lecz słucha, jak oficer zapina spodnie. Trzej Rosjanie wychodzą na ulicę, a Frau Elena okręca się kurtką narciarską. Jest bosa, masuje sobie prawą dłonią lewe ramię, jakby próbowała się rozgrzać.

 

Paryż

É t i e n n e w y n a j m u j e m i e s z k a n i e na rue des Patriarches, w którym wychowała się Marie-Laure. Codziennie kupuje gazety, przegląda listy zwolnionych więźniów; bez przerwy słucha jednego z trzech odbiorników radiowych. De Gaulle, Afryka Północna, Hitler, Roosevelt, Gdańsk, Bratysława. Mnóstwo nazw, lecz nie ma wśród nich nazwiska ojca.

Codziennie chodzą na dworzec Austerlitz i czekają. Wielki zegar nieubłaganie odmierza sekundy, a Marie-Laure siedzi obok stryjecznego dziadka i słucha ponurego, bezsensownego łoskotu pociągów.

Étienne widzi żołnierzy z zapadniętymi policzkami, które przywodzą na myśl odwrócone filiżanki. Trzydziestolatkowie wyglądają jak osiemdziesięcioletni starcy. Mężczyźni w wytartych garniturach unoszą dłonie, by uchylać cylindrów, których już nie ma. Marie-Laure stara się coś wydedukować z dźwięku ich butów: te są małe, tamte ciężkie, jakby ważyły tonę, te prawie nie istnieją.

Wieczorami czyta, a Étienne telefonuje, pisze listy i prośby do urzędów repatriacyjnych. Marie-Laure śpi góra dwie, trzy godziny; potem budzi się, słysząc wycie widmowych pocisków.

– To tylko autobus – mówi Étienne, który leży na podłodze obok bratanicy. Albo: – To tylko ptaki. – Albo: – To nic, Marie.

W większość poranków na dworcu Austerlitz czeka wraz z nimi stary, brodaty malakolog, doktor Geffard. Siedzi wyprostowany, z muszką pod szyją, pachnie rozmarynem, winem i miętą. Nazywa ją Laurette, mówi, że bardzo za nią tęsknił, że codziennie o niej myślał, że kiedy znowu ją zobaczył, przekonał się, iż dobro to jednak najtrwalsza rzecz na świecie.

Marie-Laure siedzi oparta ramieniem o Étienne’a lub doktora Geffarda. Ojciec może być wszędzie. Ten przybliżający się głos może należeć do niego. Podobnie jak kroki po prawej stronie. Może być w celi, w rowie, oddalony o tysiąc kilometrów. Może od dawna nie żyć.

Marie-Laure chodzi do muzeum, wsparta na ramieniu Étienne’a, i rozmawia z różnymi urzędnikami, którzy często ją pamiętają. Sam dyrektor tłumaczy, że usilnie szukają ojca, że pomogą jej w kwestiach mieszkaniowych, w kontynuowaniu nauki. Nikt nie wspomina o Morzu Ognia.

Zaczyna się wiosna, w eterze roi się od komunikatów. Berlin kapituluje, Göring wpada w ręce aliantów, pękają zamki wielkiego, tajemniczego skarbca nazizmu. Ludzie spontanicznie wychodzą na ulice. Czekający na bliskich na dworcu Austerlitz szepcą, że wraca jeden na stu. Że mają tak chude szyje, że można je objąć kciukiem i palcem wskazującym. Że kiedy zdejmują koszule, pod skórą widać poruszające się płuca.

Każdy kęs jedzenia spożywanego przez Marie-Laure to zdrada.

Nawet ci, którzy wrócili, wydają się inni, starsi, niż powinni być, jakby przebywali na obcej planecie, gdzie lata płyną szybciej.

– Możliwe, że nigdy się nie dowiemy, co się stało – mówi Étienne. – Musimy być na to przygotowani.

Marie-Laure słyszy głos madame Manec: Nigdy nie wolno przestać wierzyć.

Czekają przez całe lato, Étienne po jednej stronie Marie-Laure, doktor Geffard po drugiej. W końcu, pewnego dnia w sierpniu o dwunastej w południe, Marie-Laure wspina się ze stryjecznym dziadkiem i doktorem Geffardem długimi schodami, aż wychodzą na słońce. Pyta, czy mogą bezpiecznie przejść przez jezdnię, a oni odpowiadają, że tak, więc prowadzi ich brzegiem Sekwany i przez bramę do Jardin des Plantes.

Na żwirowanych alejkach krzyczą chłopcy. Niedaleko ktoś gra na saksofonie. Marie-Laure zatrzymuje się koło pergoli, wokół której brzęczą pszczoły. Niebo wydaje się wysokie, odległe. Gdzieś ktoś się zastanawia, jak zedrzeć z głowy kaptur smutku, ale Marie-Laure nie może tego zrobić. Jeszcze nie. Jest tylko niewidomą dziewczyną bez domu i bez rodziców.

– Co teraz? – pyta Étienne. – Lunch?

– Szkoła – odpowiada Marie-Laure. – Chcę się uczyć.

 

Dwanaście

 

Volkheimer

K a w a l e r k a F r a n k a V o l k h e i m e r a, położona na drugim piętrze domu bez windy na przedmieściach Pforzheim w Niemczech Zachodnich, ma trzy okna. Za szybą, w odległości kilku metrów, na rogu budynku po przeciwnej stronie ulicy, wisi ogromny lśniący billboard z reklamą wędlin: ich ogromne różowoczerwone plastry, szare na krawędziach, są ozdobione natką pietruszki wielkości krzaka. W nocy cztery reflektory oświetlające billboard wypełniają mieszkanie dziwną poświatą.

Volkheimer ma pięćdziesiąt jeden lat.

W świetle reflektorów widać ukośne strugi kwietniowego deszczu. Ekran telewizora migoce na niebiesko, a Volkheimer odruchowo pochyla głowę, przechodząc z kuchni do pokoju. Żadnych dzieci, zwierząt, roślin doniczkowych, nieliczne książki na półkach. Stolik do gry w karty, materac, jeden fotel, w którym siada naprzeciwko telewizora, z puszką maślanych ciasteczek na kolanach. Zjada je po kolei: najpierw ciasteczka w kształcie kwiatków, potem precli, a wreszcie liści koniczyny.

W telewizji czarny koń pomaga się uwolnić mężczyźnie, którego przygniotło powalone drzewo.

Volkheimer instaluje i naprawia anteny telewizyjne na dachach. Każdego ranka wkłada granatowy kombinezon roboczy o przykrótkich nogawkach i w wielkich czarnych butach idzie do pracy. Jest wystarczająco silny, by dźwigać ciężkie rozsuwane drabiny, toteż większość zgłoszeń załatwia samodzielnie; poza tym rzadko się odzywa. Ludzie telefonują do rejonowego biura, by zamówić instalację anteny, skarżą się na cienie widoczne na ekranie, interferencję, szpaki na wysięgniku, a potem Volkheimer jedzie w teren. Łączy zerwane przewody, usuwa ptasie gniazdo albo podwyższa maszt anteny.

Pforzheim przypomina mu rodzinne strony tylko w najbardziej wietrzne, najzimniejsze dni. Volkheimer lubi, gdy powietrze wciska się pod kołnierzyk jego kombinezonu, lubi patrzeć na czyste niebo, dalekie wzgórza przysypane śniegiem, drzewa iskrzące się od lodu (w Pforzheim wszystkie posadzono po wojnie, wszystkie mają identyczny wiek). W zimowe popołudnia porusza się wśród anten niczym marynarz wśród olinowania statku. Na ulicach w dole widać w wieczornym niebieskawym świetle ludzi śpieszących do domów; czasami w górze szybują mewy, białe na tle ciemnego nieba. Ciężar narzędzi wiszących przy pasie roboczym, zapach przelotnego deszczu, krystaliczna jasność chmur o świcie – to jedyne chwile, gdy Volkheimer czuje się w miarę normalnie.

Najczęściej, zwłaszcza w ciepłe dni, życie coraz bardziej go męczy: coraz większy hałas samochodów na ulicach, graffiti, polityka firmy, ciągłe rozmowy o premiach, dodatkach, godzinach nadliczbowych. Czasami w upalne letnie dni Volkheimer spaceruje w jaskrawym blasku billboardów i czuje, że samotność atakuje go jak choroba. Widzi wysokie rzędy sosen kołyszące się podczas burzy, słyszy skrzyp pni. Widzi glinianą polepę chaty z dzieciństwa i światło poranka sączące się między gałęziami jodeł, na których pająki utkały srebrne sieci. Kiedy indziej prześladują go oczy umarłych i znowu ich wszystkich zabija. W Łodzi, w Lublinie, w Radomiu, w Krakowie.

W okna, w dach bębni deszcz. Przed pójściem spać Volkheimer schodzi trzy piętra do foyer, by sprawdzić pocztę. Nie zaglądał do skrzynki od przeszło tygodnia. Znajduje dwie ulotki, rachunek oraz niewielką kopertę wysłaną przez stowarzyszenie weteranów wojennych działające w Berlinie Zachodnim. Zanosi pocztę na górę i otwiera kopertę.

W środku są zdjęcia trzech przedmiotów sfotografowanych na tym samym białym tle; obok nich widać karteczki ze starannie wykaligrafowanymi numerami i opisami.

14-6962. Jasnoszary płócienny plecak żołnierski z dwoma wyściełanymi pasami.

14-6963. Drewniany model domu, częściowo zmiażdżony.


Date: 2015-12-17; view: 557


<== previous page | next page ==>
Jednoczesność chwil 1 page | Jednoczesność chwil 3 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.012 sec.)