Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Jednoczesność chwil 1 page

N a p o d ł o g ę s p a d a c e g ł a. Głosy milkną. Marie-Laure słyszy szamotaninę, a potem strzał przypominający wybuch czerwonego światła: erupcję wulkanu Krakatau. Dom na chwilę pęka na dwie części.

Marie-Laure częściowo zsuwa się po drabinie, a częściowo z niej spada, po czym przyciska ucho do drzwi szafy. Na korytarzu rozlegają się pośpieszne kroki: ktoś wchodzi do pokoju Henriego. Słychać plusk i syk, Marie-Laure czuje dym i parę.

Kroki są pełne wahania, różnią się od kroków starszego sierżanta. Wydają się lżejsze. Ktoś wchodzi do pokoju, zatrzymuje się. Otwiera drzwi szafy. Myśli. Zastanawia się.

Gdy dotyka palcami tylnej ściany szafy, Marie-Laure słyszy lekki szelest. Zaciska dłoń na rękojeści noża. Trzy przecznice na wschód Frank Volkheimer mruga, siedząc w zrujnowanym mieszkaniu na rogu rue des Lauries i rue Thévenard; je palcami słodkie bulwy jamów z puszki. Po drugiej stronie ujścia rzeki, pod metrową warstwą betonu, ordynans trzyma bluzę mundurową komendanta garnizonu, a pułkownik wkłada do rękawa jedną rękę, a potem drugą. Dokładnie w tej samej chwili dziewiętnastoletni amerykański zwiadowca wspinający się po stoku w stronę niemieckich kopuł obserwacyjnych zatrzymuje się, odwraca i wyciąga rękę w stronę idącego za nim żołnierza, a tymczasem Étienne LeBlanc przyciska policzek do granitowego bruku w forcie National i dochodzi do wniosku, że jeśli on i Marie-Laure jakimś cudem przeżyją to wszystko, pozwoli jej wybrać miejsce na równiku, po czym wyjadą – zarezerwują bilety, popłyną statkiem, polecą samolotem, aż znajdą się razem w dżungli, otoczeni kwiatami, których zapachu jeszcze nigdy nie czuli, słuchając ptaków, których śpiewu jeszcze nigdy nie słyszeli. Pięćset kilometrów od fortu National żona Reinholda von Rumpla budzi córki na mszę i podziwia urodę sąsiada, który wrócił z wojny bez jednej stopy. Niedaleko od niej Jutta Pfennig leży w ultramarynowych cieniach sypialni domu dziecka i śni jej się światło, które opada na pole jak śnieg, a niedaleko od Jutty Führer unosi do ust szklankę ciepłego mleka (nigdy nie wolno go gotować). Na jego talerzu leży kromka ciemnego chleba z Oldenburga, obok zaś całe jabłko. To jego śniadanie, jak co dzień. Tymczasem w wąwozie w pobliżu Kijowa dwaj więźniowie posypują piaskiem śliskie dłonie, po czym znów chwytają nosze, a członkowie Sonderkommando poprawiają stalowymi drągami ogień pod rusztem ze stosami zwłok. W Berlinie pliszka skacze po płytach chodnikowych, szukając ślimaków, które mogłaby zjeść, a w Narodowo-Politycznym Zakładzie Wychowawczym w Schulpforcie stu dziewiętnastu dwunasto- i trzynastolatków stoi w kolejce do ciężarówki, by odebrać piętnastokilogramowe miny przeciwczołgowe. Prawie dokładnie za osiem miesięcy, otoczeni przez nacierające wojska rosyjskie, gdy szkoła zostanie odcięta od świata niczym wyspa, dostaną hełmy martwych żołnierzy Wehrmachtu i ostatnie dostępne w Rzeszy tabliczki gorzkiej czekolady, po czym w zbyt wielkich hełmach kołyszących się na krótko ostrzyżonych głowach i z czekoladą topiącą się w żołądkach ruszą do ataku, by trzymając w rękach sześćdziesiąt pancerfaustów, bronić mostu, który nie wymaga już obrony – ostatni spazm beznadziejności, ostatnie krwawe żniwa niemieckich dzieci, które zostaną wybite co do jednego przez czołgi T-34 Frontu Białoruskiego toczące się w ich stronę z chrzęstem gąsienic. Świt w Saint-Malo, lecz nagle zza tylnej ściany szafy dobiega jakiś dźwięk – Werner słyszy oddech Marie-Laure, Marie-Laure słyszy, jak Werner szoruje trzema paznokciami po drewnie, odgłos podobny do dźwięku płyty, gdy igła gramofonu wychodzi poza rowki. Ich twarze znajdują się w odległości kilkudziesięciu centymetrów.



– Es-tu là? – pyta Werner.

 

Jesteś tam?

S t a ł s i ę d u c h e m. Pochodzi z innego świata. Jest ojcem tej dziewczyny, jest madame Manec, jest Étienne’em, jest wszystkimi ludźmi, którzy opuścili Marie-Laure, lecz w końcu wrócili. Woła przez drzwi szafy:

– Nie chcę cię zabić! Słyszę twój głos przez radio! Właśnie dlatego przyszedłem! – Milknie, próbuje tłumaczyć na francuski: – Melodia, Światło księżyca? – Marie-Laure prawie się uśmiecha.

Wszyscy pojawiamy się na świecie jako pojedyncza komórka, mniejsza od drobinki kurzu. Znacznie mniejsza. Podział. Mnożenie. Dodawanie i odejmowanie. Materia przechodzi z rąk do rąk, atomy pojawiają się i znikają, wirują molekuły, łączą się białka, mitochondria wysyłają polecenia oksydatywne, powstajemy jako mrowie połączeń elektrycznych. Płuca, mózg, serce. Po czterdziestu tygodniach sześć bilionów komórek przeciska się przez drogi rodne matki. Krzyczymy. Później atakuje nas świat.

Marie-Laure otwiera szafę. Werner bierze ją za rękę i pomaga wyjść. Jej stopy dotykają podłogi pokoju stryjecznego dziadka.

– Mes souliers – mówi Marie-Laure. – Nie mogłam znaleźć butów.

 

Druga puszka

D z i e w c z y n a s i e d z i n i e r u c h o m o w kącie i okręca płaszczem kolana. Sposób, w jaki przyciska kostki do pośladków. Sposób, w jaki jej palce przenikają otaczającą ją przestrzeń. Werner ma nadzieję, że nigdy tego nie zapomni.

Na wschodzie grzmią działa: Amerykanie znów bombardują twierdzę, która odpowiada ogniem.

Werner czuje ogarniającą go falę zmęczenia.

– Będzie… Waffenruhe, zawieszenie ognia – mówi po francusku. – W południe. Aby ludzie opuścili miasto. Mogę cię wyprowadzić.

– Jesteś pewien, że to prawda?

– Nie, nie jestem pewien, czy to prawda – odpowiada Werner. – Milknie, spogląda na swoje spodnie, bluzę pokrytą pyłem. Mundur czyni go współsprawcą wszystkiego, czego dziewczyna nienawidzi. – Jest woda – mówi, idzie do drugiego pokoju na piątym piętrze i nie patrząc na zwłoki von Rumpla w łóżku, bierze drugie wiadro.

Dziewczyna wkłada do niego całą głowę, obejmuje je podobnymi do patyków rękami i pije chciwie.

– Jesteś bardzo dzielna – mówi Werner.

Dziewczyna odstawia wiadro.

– Jak się nazywasz?

Werner odpowiada.

– Kiedy straciłam wzrok, Werner, ludzie mówili, że jestem dzielna – odzywa się Marie-Claire. – Ale to nie odwaga, nie mam wyboru. Budzę się ze snu i po prostu żyję. Czy ty nie robisz tego samego?

– Od wielu lat nie żyłem – mówi Werner. – Aż do dzisiaj. Dzisiaj może żyłem.

Marie-Laure straciła okulary, jej źrenice wyglądają jak wypełnione mlekiem, lecz, co dziwne, to wcale nie wytrąca go z równowagi. Przypomina sobie zwrot Frau Eleny: belle laide. Piękna brzydota.

– Jaki dziś dzień?

Werner się rozgląda. Spalone zasłony, okopcony sufit i pierwsze poranne światło wpadające do pokoju przez rozerwany karton w oknie.

– Nie wiem. Jest rano.

Nad domem przelatuje z wyciem pocisk. Werner myśli: Chcę po prostu siedzieć z nią tu przez tysiąc godzin. Ale pocisk wybucha i cały dom skrzypi.

– Dawno temu pewien człowiek korzystał z twojego radia. Nadawał audycje o nauce. Byłem wtedy chłopcem. Słuchałem ich razem z siostrą.

– To mój dziadek. Słyszałeś go?

– Wiele razy. Uwielbialiśmy go.

W oknie pojawia się łuna. Pokój wypełnia się mdłym, piaskowym światłem brzasku. Wszystko jest przemijające i bolesne, wszystko niepewne. Być tutaj, w tym pokoju, wysoko w domu, z dala od piwnicy, z nią: to jest jak lekarstwo.

– Mam ochotę na boczek – mówi Marie-Laure.

– Co takiego?

– Mogłabym zjeść całego prosiaka.

Werner się uśmiecha.

– A ja całą krowę.

– Kobieta, która tu kiedyś mieszkała, gospodyni, robiła najlepsze omlety na świecie.

– Kiedy byłem mały, zbieraliśmy jagody na brzegach rzeki Ruhra – mówi Werner, a przynajmniej ma nadzieję, że mówi. – Moja siostra i ja. Znajdowaliśmy jagody wielkie jak opuszki kciuka.

Marie-Laure wchodzi do szafy, wspina się po drabinie i wraca, ściskając pogiętą metalową puszkę.

– Widzisz, co w niej jest?

– Nie ma etykiety.

– Tak przypuszczałam.

– Otwórzmy ją i zobaczmy.

Werner przedziurawia puszkę czubkiem noża, uderzając w niego cegłą. Natychmiast poznaje zapach: aromat jest tak słodki, tak odurzająco słodki, że o mało nie mdleje. Jak to się mówi po francusku? Pêches. Les pêches.

Marie-Laure pochyla się do przodu, wciąga powietrze i Werner ma wrażenie, że piegi rozkwitają na jej policzkach.

– Podzielmy się. Za to, co zrobiłeś.

Uderza nożem po raz drugi, piłuje metal i wygina wieczko.

– Ostrożnie – mówi i podaje jej puszkę.

Marie-Laure wkłada do środka dwa palce i wyjmuje wilgotny, miękki, śliski owoc. Werner robi to samo. Pierwsza brzoskwinia smakuje jak marzenie. Wschód słońca w ustach.

Jedzą. Piją syrop. Czyszczą palcami wnętrze puszki.

 

Ptaki Ameryki

J a k i e ż c u d a z n a j d u j ą s i ę w d o m u! Marie-Laure pokazuje Wernerowi nadajnik na poddaszu: dwa akumulatory, staroświecki patefon i ręcznie wykonaną antenę, którą można unosić i opuszczać wzdłuż komina za pomocą przemyślnego systemu dźwigni. Nawet płytę gramofonową, która, jak mówi, zawiera wykłady o nauce przygotowane z myślą o dzieciach i wygłaszane przez jej dziadka. I książki! Na niższych piętrach jest ich mnóstwo – Becquerel, Lavoisier, Fischer – można by je czytać przez całe życie. Co by było, gdyby spędził dziesięć lat w tej wysokiej, wąskiej kamienicy, czytając książki i patrząc na tę dziewczynę?

– Myślisz, że kapitan Nemo przeżył Malstrom? – pyta Werner.

Marie-Laure siedzi w zbyt obszernym płaszczu na podeście czwartego piętra, jakby czekała na pociąg.

– Nie – odpowiada. – A zresztą nie wiem. Chyba właśnie o to chodzi, prawda? Żebyśmy się nad tym zastanawiali. – Przekrzywia głowę. – Był szalony. A jednak nie chciałam, żeby zginął.

W kącie gabinetu stryjecznego dziadka Marie-Laure, wśród mnóstwa innych książek, Werner znajduje egzemplarz Ptaków Ameryki. Reprint, nie tak wielki jak tom widziany w salonie mieszkania Fredericka, ale i tak olśniewający: czterysta trzydzieści pięć rycin. Zanosi książkę na podest.

– Stryj ci to pokazywał?

– Co to takiego?

– Ptaki. Setki ptaków.

Na zewnątrz latają pociski.

– Musimy zejść niżej – mówi Marie-Laure. Ale przez chwilę się nie ruszają.

Przepiór ozdobny.

Głuptak zwyczajny.

Fregata.

Werner ciągle pamięta Fredericka klęczącego przy oknie, z nosem przyklejonym do szyby. Na gałęziach drzewa skaczą małe szare ptaszki. Nie wygląda imponująco, prawda?

– Mogę zatrzymać stronicę z tej książki?

– Dlaczego nie? Niedługo odejdziemy, prawda? Kiedy będzie bezpiecznie?

– W południe.

– Jak się zorientujemy, że już czas?

– Przestaną strzelać.

Nadlatują samoloty. Dziesiątki samolotów. Werner nie może powstrzymać drżenia.

Marie-Laure sprowadza go na parter, gdzie wszystko pokrywa centymetrowa warstwa popiołu i sadzy. Werner odsuwa z drogi przewrócone meble, otwiera klapę piwnicy i schodzą na dół. Gdzieś na górze trzydzieści bombowców zrzuca bomby, a Werner i Marie-Laure czują wstrząsy skał, słyszą wybuchy po drugiej stronie rzeki.

Czy Werner może jakimś cudem przedłużyć tę chwilę? Czy mogą się tu ukrywać aż do końca wojny? Aż nad ich głowami przestaną maszerować tam i z powrotem armie, aż wystarczy tylko otworzyć drzwi, odrzucić na bok kilka kamieni i wyjść przed zrujnowany dom na brzegu morza? Aż Werner będzie mógł wziąć dziewczynę za rękę i wyprowadzić na słońce? Zrobiłby wszystko, by tak się stało, zniósłby wszystko. Za rok, trzy lata lub dziesięć lat Francja i Niemcy nie byłyby już tym co teraz, mogliby opuścić dom, iść do restauracji dla turystów, zamówić skromny posiłek i zjeść go w milczeniu, spokojnym milczeniu pary zakochanych.

– Wiesz, dlaczego tu przyszedł? – pyta cicho Marie-Laure. – Mężczyzna z góry?

– Z powodu radiostacji? – Już wypowiadając to przypuszczenie, Werner zaczyna się zastanawiać, czy to prawda.

– Może… – mówi Marie-Laure. – Może właśnie dlatego…

Po minucie zasypiają.

 

Zawieszenie broni

P r z e z o t w a r t ą k l a p ę p i w n i c y wpada mdłe letnie światło. Może już być popołudnie. Działa przestały strzelać. Przez kilka sekund Werner patrzy na śpiącą Marie-Laure.

Później zaczynają się śpieszyć. Werner nie może znaleźć butów, o które prosi Marie-Laure, ale natrafia w szafie na parę męskich pantofli i pomaga jej je włożyć. Wkłada na mundur tweedowe spodnie Étienne’a i koszulę o zbyt długich rękawach. Jeśli natkną się na Niemców, będzie mówił po francusku, powie, że pomaga niewidomej opuścić miasto. Jeśli spotkają Amerykanów, oświadczy, że zdezerterował.

– Trafimy na punkt zborny, do miejsca, gdzie gromadzą uchodźców – mówi, choć nie jest pewien, czy prawidłowo wymawia słowa. W przewróconej szafce znajduje poszewkę na poduszkę, zwija ją i wkłada do kieszeni Marie-Laure. – W odpowiednim momencie unieś ją jak najwyżej.

– Spróbuję. A moja laska?

– Proszę.

W sieni zaczynają się wahać. Nie są pewni, co ich czeka po drugiej stronie drzwi. Werner przypomina sobie egzamin wstępny zdawany kilka lat wcześniej w przegrzanej sali tanecznej: drabinę przybitą gwoździami do ściany, czerwoną flagę z białym kręgiem i czarną swastyką. Trzeba zrobić krok do przodu i skoczyć.

Na dworze wszędzie piętrzą się góry gruzu. Światło pada na obnażone cegły kominów. Niebo zasnuwa dym. Werner wie, że pociski nadlatywały ze wschodu, że sześć dni wcześniej Amerykanie dotarli prawie do Paramé, więc prowadzi Marie-Laure w tamtym kierunku.

Lada chwila ktoś ich zobaczy, albo Amerykanie, albo Niemcy, i zmusi do czegoś. Do pracy, przyłączenia się do ich oddziałów, przyznania się do winy, śmierci. Skądś dobiegają odgłosy strzałów: szelest suchej róży zgniatanej w dłoni. Nie słychać żadnych innych dźwięków: motorów, samolotów, odległego huku dział, krzyków rannych żołnierzy ani szczekania psów. Werner bierze Marie-Laure za rękę, by pomóc jej przejść przez gruzy. Nie wybuchają pociski, nie strzelają karabiny, powietrze jest miękkie i pełne popiołu.

Wreszcie cię posłuchałem, Jutto, myśli Werner.

Przechodzą dwie przecznice, nikogo nie spotykając. Może Volkheimer się posila? Werner chętnie wyobraża sobie olbrzyma siedzącego przy stoliku z widokiem na morze.

– Jak cicho…

Głos Marie-Laure jest jak jasne, czyste okno nieba. Jej twarz to pole piegów. Nie chcę pozwolić ci odejść, myśli Werner.

– Ktoś nas obserwuje.

– Nie wiem. Nie sądzę.

Werner zauważa ruch z przodu: w odległości przecznicy trzy kobiety niosą tobołki. Marie-Laure ciągnie go za rękaw.

– Jak się nazywa poprzeczna ulica?

– Rue des Lauriers.

– Chodź – mówi Marie-Laure i rusza do przodu, postukując laską trzymaną w prawej ręce.

Skręcają w prawo, w lewo, mijają orzech włoski przypominający olbrzymią zwęgloną wykałaczkę wbitą w ziemię, później dwa kruki dziobiące coś, czego nie sposób rozpoznać, aż wreszcie docierają do podstawy murów obronnych. Z łuku wznoszącego się nad wąskim zaułkiem zwisają pędy bluszczu. Daleko po prawej stronie Werner widzi kobietę w sukience z niebieskiej tafty ciągnącą po chodniku wielką walizkę. Idzie za nią chłopiec ubrany w spodnie przeznaczone dla młodszego dziecka, beret zsunięty na tył głowy i połyskliwą marynarkę.

– Cywile opuszczają miasto, mademoiselle. Mam ich zawołać?

– Za chwilę.

Prowadzi go w głąb zaułka. Przez jakąś niewidzialną lukę w murze wpada rześkie morskie powietrze; otoczenie pulsuje jego aromatem.

Docierają do niepozornej bramy znajdującej się na końcu zaułka. Marie-Laure sięga pod płaszcz i wyjmuje klucz.

– Czy jest przypływ?

Werner zagląda do środka i widzi niską, ciasną grotę; po przeciwnej stronie znajduje się krata.

– Woda przybiera. Musimy się śpieszyć.

Marie-Laure przechodzi przez bramę i idzie w swoich wielkich butach w głąb groty. Porusza się pewnie, sunie dłońmi po ścianach, jakby byli starymi przyjaciółmi i obawiała się, że nigdy więcej ich nie zobaczy. Woda lekko faluje wokół jej łydek i moczy skraj sukienki. Wyjmuje z kieszeni płaszcza jakiś drewniany przedmiot i wkłada go do wody. Odzywa się lekkim tonem, a jej głos odbija się echem od ścian.

– Musisz mi powiedzieć, czy domek jest w oceanie. Musi się znaleźć w oceanie.

– Tak, jest. Musimy iść, mademoiselle.

– Jesteś pewny, że jest w wodzie?

– Tak.

Zdyszana Marie-Laure wychodzi z jeziorka. Wypycha Wernera przez bramę i zamyka ją na klucz. Werner wręcza jej laskę. Później wracają wąskim zaułkiem; w butach Marie-Laure chlupoce woda. Mijają kotarę z pędów bluszczu. Zakręt w lewo. Z przodu przechodzi przez skrzyżowanie grupka ludzi: kobieta, dziecko, dwóch mężczyzn dźwigających trzeciego na noszach, wszyscy z papierosami w ustach.

W oczach Wernera pojawia się ciemność, robi mu się słabo. Wkrótce jego nogi odmówią posłuszeństwa. Na drodze siedzi kot; liże sobie łapkę, drapie się za uchem i patrzy na niego. Werner myśli o starych, złamanych górnikach, których widywał w Zollverein: siedzieli na krzesłach lub skrzynkach, nie poruszali się całymi godzinami, czekając na śmierć. Ich czas powoli się wyczerpywał, przypominał prawie pustą beczkę. Życie to tak naprawdę czysta woda niesiona w złożonych dłoniach, trzeba z całych sił je chronić. Walczyć o nie.

– Oto poszewka na poduszkę – mówi Werner najczystszym francuskim, na jaki go stać. – Trzymaj się ręką ściany. Czujesz ją? Dojdziesz do skrzyżowania, a potem powinnaś iść prosto. Na ulicy prawie nie ma gruzu. Trzymaj poszewkę wysoko. Przed sobą, w taki sposób, rozumiesz?

Marie-Laure odwraca się w stronę Wernera i przygryza dolną wargę.

– Zastrzelą mnie.

– Nie dziewczynę z białą flagą. Z przodu idą jeszcze inni ludzie. Trzymaj się ściany. – Znów kładzie jej dłoń na murze. – Nie zwlekaj. Pamiętaj o poszewce.

– A ty?

– Ja pójdę w przeciwną stronę.

Marie-Laure zwraca ku niemu twarz i chociaż go nie widzi, Werner nie może wytrzymać jej wzroku.

– Nie pójdziesz ze mną?

– Lepiej, żeby cię nie widziano w moim towarzystwie.

– Więc jak cię potem odnajdę?

– Nie wiem.

Marie-Laure wyciąga rękę, kładzie mu coś na dłoni i zaciska ją w pięść.

– Do zobaczenia, Wernerze.

– Do zobaczenia, Marie-Laure.

Dziewczyna wychodzi na ulicę. Co kilka kroków jej laska stuka w pęknięty kamień na jezdni i jego ominięcie zajmuje trochę czasu. Krok, krok, pauza. Laska bada otoczenie, mokry skraj sukienki kołysze się w prawo i lewo, Marie-Laure trzyma nad głową poszewkę. Werner przestaje patrzeć w jej stronę dopiero, gdy dziewczyna przechodzi przez skrzyżowanie, mija następną przecznicę i znika.

Czeka, aż usłyszy głosy. Strzały.

Pomogą jej, muszą.

Kiedy otwiera dłoń, leży na niej mały żelazny klucz.

 

Czekolada

W i e c z o r e m m a d a m e R u e l l e znajduje Marie-Laure w szkole zaadaptowanej na potrzeby uchodźców. Chwyta ją za rękę i nie chce puścić. Pracownicy opiekujący się cywilami mają prostokątne kartony ze skonfiskowaną niemiecką czekoladą; Marie-Laure i madame Ruelle pochłaniają tyle tabliczek, że nie są w stanie ich policzyć.

Rankiem Amerykanie zdobywają château i ostatnią baterię przeciwlotniczą oraz uwalniają więźniów przetrzymywanych w forcie National. Madame Ruelle wyciąga Étienne’a z kolejki mężczyzn czekających, by podać swoje nazwiska, i stryjeczny dziadek chwyta Marie-Laure w objęcia. Niemiecki pułkownik broni się jeszcze przez trzy dni w podziemnej fortecy po drugiej stronie rzeki, aż wreszcie amerykański samolot o nazwie Lightning trafia bombą wypełnioną napalmem w przewód wentylacyjny – szansa jedna na milion – i po pięciu minutach Niemcy wywieszają białą flagę. Oblężenie Saint-Malo jest zakończone. Plutony saperów usuwają niewybuchy bomb zapalających, pojawiają się korespondenci wojenni z aparatami fotograficznymi na statywach, a z okolicznych wiosek, pól i piwnic wracają nieliczni mieszkańcy, po czym krążą zrujnowanymi ulicami. Dwudziestego piątego sierpnia madame Ruelle otrzymuje zezwolenie na wejście do miasta i sprawdzenie stanu piekarni, lecz Étienne i Marie-Laure udają się w inną stronę, do Rennes, gdzie zatrzymują się w hotelu o nazwie Universe. Mają do dyspozycji sprawny bojler i każde z nich bierze dwugodzinną kąpiel. Kiedy zapada zmrok, stryjeczny dziadek patrzy na odbicie Marie-Laure w oknie: bratanica idzie po omacku w stronę łóżka. Dotyka dłońmi twarzy, a potem opuszcza ręce.

– Pojedziemy do Paryża – mówi Étienne. – Nigdy tam nie byłem. Możesz mi go pokazać.

 

Wiatło

P ó ł t o r a k i l o m e t r a n a p o ł u d n i e od Saint-Malo Wernera zatrzymuje trzech ubranych po cywilnemu członków francuskiego ruchu oporu, którzy jeżdżą ciężarówką po okolicy. Z początku myślą, że spotkali niskiego siwowłosego staruszka. Później słyszą akcent Wernera, zauważają niemiecki mundur pod staroświecką koszulą i dochodzą do wniosku, że schwytali szpiega – fantastyczny wyczyn! Po chwili zdają sobie sprawę, że jest bardzo młody. Przekazują go amerykańskiemu urzędnikowi w hotelu zajętym przez wojsko i przekształconym w centrum rozbrajania jeńców wojennych. Z początku Werner czuje niepokój, że zaprowadzą go w dół – litości, tylko nie następna piwnica! – ale trafia na drugie piętro. Zmęczony tłumacz, który od miesiąca prowadzi ewidencję niemieckich jeńców wojennych, zapisuje jego nazwisko i stopień, po czym zadaje kilka standardowych pytań, gdy tymczasem inny urzędnik przeszukuje płócienny plecak Wernera, niczego nie znajduje i oddaje mu go z powrotem.

– Czy widzieli panowie dziewczynę? – pyta Werner po francusku, ale tłumacz tylko uśmiecha się ironicznie i mówi coś po angielsku do urzędnika, jakby każdy przesłuchiwany niemiecki żołnierz pytał o jakąś dziewczynę.

Werner trafia na dziedziniec otoczony drutem kolczastym, gdzie siedzi ośmiu lub dziewięciu innych Niemców w oficerkach, trzymając poobijane menażki; jeden ma na sobie kobiece ubranie, w którym najwyraźniej próbował zdezerterować. Dwaj podoficerowie i trzej szeregowcy. Nie ma wśród nich Volkheimera.

Wieczorem pojawia się zupa w kotle i Werner zjada cztery porcje, nabierając je metalowym kubkiem. Po pięciu minutach wymiotuje w rogu dziedzińca. Po niebie płyną ławice obłoków. Nie słyszy na jedno ucho. Wyobraża sobie Marie-Laure – jej dłonie, włosy – choć martwi się, że zbyt długo o niej myśląc, ryzykuje, że jej obraz mu spowszednieje. Dzień po aresztowaniu Amerykanie wysyłają go na wschód w grupie dwudziestu Niemców; w końcu trafia do jeszcze większej grupy zamkniętej w magazynie. Przez otwarte drzwi nie widać Saint-Malo, ale słyszy setki samolotów, a nad horyzontem w dzień i w nocy unosi się olbrzymia chmura dymu. Sanitariusze dwukrotnie próbują nakarmić Wernera owsianką, lecz natychmiast wymiotuje. Odkąd zjadł brzoskwinie, nie jest w stanie utrzymać niczego w żołądku.


Date: 2015-12-17; view: 574


<== previous page | next page ==>
Ostatnie słowa kapitana Nemo | Jednoczesność chwil 2 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.013 sec.)