Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Mil podmorskiej żeglugi

N a p o d ł o d z e p r z e d s y p i a l n i ą Marie-Laure leży duży pakunek owinięty gazetami i przewiązany sznurkiem. Na schodach rozlega się głos Étienne’a:

– Najlepsze życzenia z okazji szesnastych urodzin!

Marie-Laure otwiera paczkę. Dwie książki, jedna na drugiej. Od wyjazdu ojca z Saint-Malo minęły trzy lata i cztery miesiące. Tysiąc dwieście dwadzieścia cztery dni. Ostatni raz czytała alfabet Braille’a prawie cztery lata temu, a jednak natychmiast przypomina sobie litery, jakby przerwała lekturę wczoraj.

Juliusz. Verne. 20 000. Mil. Podmorskiej. Żeglugi. Część. Pierwsza. Część. Druga.

Rzuca się w stronę stryjecznego dziadka i obejmuje go za szyję.

– Powiedziałaś, że nigdy nie doczytałaś tej książki do końca. Pomyślałem sobie, że zamiast czytać samemu, może mógłbym posłuchać, jak ty czytasz.

– Ale jak?…

– Monsieur Hébrard, księgarz.

Marie-Laure wyciąga się na podłodze i otwiera książkę na pierwszej stronie.

– Zamierzam zacząć od nowa. Od samego początku.

– Znakomicie.

– „Rozdział pierwszy – czyta. – Uciekająca skała. Wszyscy zapewne pamiętają owo przedziwne, niewytłumaczone i niewytłumaczalne zjawisko, które miało miejsce w 1866 roku”14. Przebiega pierwsze dziesięć stron, przypominając sobie fabułę: cały świat interesuje się mitycznym potworem morskim, a sławny specjalista w zakresie biologii morza, profesor Piotr Aronnax wyrusza w podróż, by poznać prawdę. Czy to potwór, czy ruchoma skała? Może coś innego? Lada chwila Aronnax wypadnie za burtę fregaty, a później wraz z kanadyjskim harpunnikiem Nedem Landem znajdzie się w łodzi podwodnej kapitana Nemo. Za oknem zasłoniętym tekturą, z nieba o barwie platyny pada deszcz. W rynsztoku kroczy gołąb, gruchając hu-hu-hu! W zatoce jesiotr wyskakuje z wody jak srebrzysty koń, a później znika.

 

Depesza

N a S z m a r a g d o w e W y b r z e ż e przybył nowy komendant garnizonu, pułkownik. Schludny, elegancki, sprawny. Odznaczony pod Stalingradem. Nosi monokl. Zawsze towarzyszy mu olśniewająca Francuzka pełniąca rolę sekretarki i tłumaczki, która wygląda jak dama dworu rosyjskich carów.

Pułkownik jest średniego wzrostu i ma przedwcześnie posiwiałe włosy, ale szczególne połączenie prezencji i postawy sprawia, że stojący przed nim żołnierze zawsze czują się niżsi. Krążą pogłoski, że przed wojną był prezesem dużej firmy produkującej samochody. Że rozumie potęgę drzemiącą w niemieckiej ziemi, że w każdej komórce jego ciała wibruje mroczna prehistoryczna energia. Że nigdy się nie podda.



Każdego wieczoru wysyła depesze z poczty głównej w Saint-Malo. Wśród szesnastu oficjalnych wiadomości nadanych trzydziestego kwietnia 1940 roku jest prośba przekazana do Berlina.

= INFORMUJĘ O TRANSMISJACH RADIOWYCH DYWERSANTÓW W CÔTES D’ARMOR UWAŻAMY, ŻE ŹRÓDŁO TO SAINT-LUNAIRE, DINARD, SAINT-MALO LUB CANCALE = PROSZĘ O POMOC W LOKALIZACJI I ELIMINACJI RADIOSTACJI =

Kropka, kropka, kreska, kreska, depesza biegnie po drutach opasujących Europę.

 

Osiem

Sierpnia 1944

 

Fort National

W t r z e c i m d n i u o b l ę ż e n i a Saint-Malo po południu ustaje ostrzał artyleryjski, jakby kanonierzy nagle zasnęli przy działach. Płoną drzewa, płoną samochody, płoną domy. Niemieccy żołnierze piją w bunkrach wino. W piwnicy seminarium ksiądz pokrapia mury wodą święconą. Dwa oszalałe ze strachu konie wyłamują drzwi garażu, w którym je zamknięto, i galopują Grand Rue między płonącymi budynkami.

Około czwartej amerykański moździerz polowy wystrzeliwuje z odległości trzech kilometrów jeden źle wycelowany pocisk. Przelatuje on nad murami miasta i trafia w północną blankę fortu National, gdzie przebywa na wolnym powietrzu trzystu osiemdziesięciu francuskich więźniów. W wyniku eksplozji natychmiast ginie dziewięciu. Jeden z zabitych nie wypuszcza z ręki kart trzymanych w czasie gry w brydża.

 

Na poddaszu

P r z e z c a ł e c z t e r y l a t a p o b y t u Marie-Laure w Saint-Malo czas odmierzały dzwony katedry Świętego Wincentego. Ale teraz dzwony umilkły. Nie wie, jak długo tkwi w pułapce na poddaszu; nie wie nawet, czy jest dzień, czy noc. Czas potrafi być zdradliwy: jeśli ktoś raz straci jego rachubę, wiotka nić może na zawsze wymknąć mu się z rąk.

Pragnienie staje się tak silne, że Marie-Laure zastanawia się, czy nie ugryźć się we własną rękę, by napić się krążącej w niej krwi. Wyjmuje puszki z płaszcza stryjecznego dziadka i przykłada wargi do wieczek. Mają metaliczny smak. Ich zawartość znajduje się w odległości milimetra.

Nie ryzykuj – odzywa się głos ojca. Nie ryzykuj hałasu.

Tylko jedną, tato. Zostawię drugą na później. Niemiec odszedł. Teraz prawie na pewno już odszedł.

Dlaczego alarm nie zadziałał?

Bo przeciął drut. Albo nie usłyszałam dzwonka przez sen. Mogło być wiele innych powodów.

Dlaczego miałby odejść, kiedy to, czego szuka, jest w domu?

Kto wie, czego szuka?

Wiesz, czego szuka.

Jestem taka głodna, tato.

Postaraj się myśleć o czymś innym.

Szumiące wodospady czystej, chłodnej wody.

Wytrzymasz, ma chérie.

Skąd wiesz?

Z powodu brylantu w kieszeni twojego płaszcza. Zostawiłem go tutaj, by cię chronił.

Dotąd naraża mnie na same niebezpieczeństwa.

Więc dlaczego dom nie został trafiony? Dlaczego się nie zapalił?

To tylko minerał, tato. Kamyk. Człowiek może mieć szczęście albo pecha. Wszystko opiera się na prawdopodobieństwie i fizyce, pamiętasz?

Żyjesz.

Żyję wyłącznie dlatego, że jeszcze nie umarłam.

Nie otwieraj puszki. Usłyszy cię. Nie zawaha się zabić.

Bez przerwy pojawiają się pytania. Marie-Laure ma wrażenie, że jej mózg za chwilę eksploduje. Siada na stołku od fortepianu na końcu poddasza i dotyka dłońmi nadajnika Étienne’a, starając się zrozumieć przeznaczenie poszczególnych części – tu jest fonograf, tu mikrofon, tu jeden z czterech przewodów podłączonych do pary akumulatorów – gdy nagle słyszy coś pod sobą.

Głos.

Bardzo ostrożnie schodzi ze stołka i przykłada ucho do podłogi. Niemiec jest bezpośrednio pod nią. Sika w toalecie na piątym piętrze. Mocz cieknie nierównym, cieniutkim strumyczkiem, a Niemiec stęka, jakby odczuwał nieznośny ból. Między stęknięciami woła: Das Häuschen fehlt, wo bist du Häuschen?

Chyba jest chory.

Das Häuschen fehlt, wo bist du Häuschen?

Nikt nie odpowiada. Do kogo mówi?

Gdzieś za domem rozlega się huk dalekich moździerzy i wycie pocisków lecących w górze. Marie-Laure słucha, jak Niemiec wychodzi z toalety i idzie w stronę jej sypialni. Kuleje w taki sam sposób jak poprzednio. Mruczy. Zachowuje się jak wariat. Häuschen: co to znaczy?

Skrzypią sprężyny jej materaca, wszędzie poznałaby ten dźwięk. Czy przez cały czas spał w jej łóżku? Słychać sześć głuchych wystrzałów, które następują jeden po drugim; są bardziej basowe od ognia baterii przeciwlotniczych, dobiegają z większej odległości. Działa okrętowe. Po chwili rozlegają się bębny, cymbały, gongi wybuchów. Cisza się kończy.

Otchłań w brzuchu, pustynia w gardle – Marie-Laure wyjmuje z płaszcza jedną z puszek z jedzeniem. Cegła i nóż są w zasięgu ręki.

Nie.

Jeśli dalej będę cię słuchać, tato, umrę z głodu, trzymając jedzenie w rękach.

W sypialni Marie-Laure dalej panuje cisza. Raz po raz nadlatują pociski, wyją w górze w przewidywalnych odstępach, zataczają nad dachem wydłużoną krwistoczerwoną parabolę. Marie-Laure korzysta z hałasu, by otworzyć puszkę. Pocisk nadlatuje z długim iiiiiiiiiiiiiii, w czasie bum cegła uderza w nóż, a jego czubek wnika w metal. Straszliwa, tępa detonacja gdzieś w pobliżu. W ściany kilkunastu domów uderzają z hukiem odłamki.

Iiiiiiiiiiiiiii bum! Iiiiiiiiiiiiiii bum! Przy każdym wybuchu modlitwa. Nie pozwól, by mnie usłyszał!

Pięć uderzeń i z puszki zaczyna wyciekać płyn. Po szóstym Marie-Laure udaje się wyciąć ćwiartkę koła i podważyć ją ostrzem noża.

Unosi puszkę i pije. Chłód, sól: fasola. Gotowana zielona fasolka. Woda, w której ją zakonserwowano, jest przepyszna: Marie-Laure ma wrażenie, że chłonie ją całym ciałem. Opróżnia puszkę. Ojciec milczy w jej głowie.

 

Głowy

W e r n e r u n o s i a n t e n ę w stronę zmiażdżonego sufitu i dotyka poskręcanej rury. Nic. Chodząc na czworakach, przeciąga antenę wokół piwnicy, jakby przywiązywał Volkheimera do złotego fotela. Nic. Wyłącza gasnącą latarkę, z całych sił przyciska słuchawkę do zdrowego ucha, zamyka oczy, włącza naprawiony odbiornik, przeciąga igłą po cewce strojenia i zamienia się w słuch.

Szum, szum, szum, szum, szum.

Może znajdują się zbyt głęboko? Może fale elektromagnetyczne odbijają się od ruin hotelu? Może w radiu zepsuła się jakaś ważna część, której Werner nie zdołał zidentyfikować? Może genialni naukowcy Führera stworzyli cudowną broń i ta część Europy stała się martwą pustynią, a Werner i Volkheimer są jedynymi żywymi ludźmi?

Zdejmuje słuchawki i wyłącza prąd. Jedzenie już dawno się skończyło, manierki są puste, a mętna ciecz na dnie kubła z pędzlami nie nadaje się do picia. Obaj wypili po kilka kropel, lecz Werner wątpi, czy zdoła jeszcze coś przełknąć.

Akumulator radia jest prawie wyczerpany. Kiedy padnie, zostanie im tylko duży amerykański zasilacz z czarnym kotem na boku. A później?

Ile tlenu w ciągu godziny zmienia w dwutlenek węgla układ oddechowy jednego człowieka? Był czas, gdy Werner z radością zmierzyłby się z tym problemem. Teraz siedzi na ziemi, trzymając na kolanach dwa granaty trzonkowe Volkheimera, i czuje, że stopniowo traci resztki rozsądku. Obróci trzonek pierwszego z nich, a potem drugiego. Odbezpieczy granaty, by oświetlić piwnicę, znowu coś widzieć.

Volkheimer od czasu do czasu włącza latarkę i kieruje snop żółtawego światła na odległy kąt piwnicy, gdzie na dwóch półkach stoi osiem lub dziewięć białych gipsowych głów, kilka przewróconych na bok. Wyglądają jak głowy manekinów, tylko staranniej uformowane, trzy z wąsami, dwie łyse, jedna w wojskowej czapce. Nawet przy wyłączonym świetle mają w ciemności dziwną moc: prawie lśnią w mroku, śnieżnobiałe, niedostrzegalne, lecz mimo wszystko widzialne, wtopione w siatkówki Wernera.

Nieme, baczne, patrzące nieruchomymi oczyma.

Iluzje umysłu.

Twarze, odwróćcie wzrok.

Czołga się w ciemności w stronę Volkheimera: czuje ulgę, natrafiając w mroku na ogromne kolana przyjaciela. Obok stoi karabin. Gdzieś dalej trup Bernda.

– Słyszałeś kiedyś historie, które o tobie opowiadali? – pyta.

– Kto?

– Chłopcy ze Schulpforty.

– Słyszałem kilka.

– Podobało ci się to? Że nazywają cię Olbrzymem? Że wszyscy się ciebie boją?

– Jeśli ktoś bez przerwy pyta cię o wzrost, nie jest to wcale takie zabawne.

Gdzieś nad ziemią wybucha pocisk. Gdzieś poza piwnicą płonie miasto, szumi morze, poruszają pierzastymi czułkami pąkle.

– A tak naprawdę ile masz wzrostu?

Volkheimer prycha, krótki chrapliwy śmiech.

– Myślisz, że Bernd miał dobry pomysł z tymi granatami?

– Nie – odpowiada Volkheimer, a jego głos staje się nagle czujny. – Wybuch by nas zabił.

– Nawet gdybyśmy zbudowali jakąś zaporę?

– Zostalibyśmy zmiażdżeni.

Werner próbuje dojrzeć w mroku głowy po drugiej stronie piwnicy. Jeśli nie granaty, to co? Czy Volkheimer naprawdę wierzy, że ktoś ich odkopie? Że zasługują na ocalenie?

– Więc mamy po prostu czekać?

Volkheimer nie odpowiada.

– Jak długo?

Kiedy akumulatory się wyczerpią, amerykański zasilacz o napięciu jedenastu woltów powinien pozwolić działać odbiornikowi jeszcze przez jeden dzień. Werner mógłby go również podłączyć do latarki Volkheimera. Bateria dałaby kolejny dzień białego szumu. Albo dzień światła. Ale nie będą potrzebowali światła, by posłużyć się karabinem.

 

Delirium

V o n R u m p e l w i d z i ś w i a t przez fioletową mgiełkę. To chyba efekt morfiny: musiał wziąć za dużą dawkę. Albo choroba zaczęła wpływać na jego wzrok.

Przez okno wpada popiół; jego drobinki przypominają płatki śniegu. Czy to świt? Łuna w oknie może być efektem pożarów. Pościel i mundur są mokre od potu, jakby wziął we śnie kąpiel. Czuje w ustach smak krwi.

Podczołguje się do końca łóżka i spogląda na model. Dokładnie go przestudiował. Roztrzaskał denkiem butelki jeden z narożników. Budynki są w większości puste – château, katedra, rynek – ale po co miałby zawracać sobie głowę rozbijaniem wszystkich domów, skoro brakuje jednego, tego, którego szuka?

Wydaje się, że wszystkie pozostałe budynki w zbombardowanym mieście płoną lub rozpadają się w gruzy, ale von Rumpel ma przed sobą miniaturowy negatyw sytuacji: dom, w którym przebywa, zniknął, lecz Saint-Malo pozostało nienaruszone.

Czy dziewczyna mogła zabrać ze sobą model kamienicy, gdy uciekła? Niewykluczone. Stryjeczny dziadek nie miał przy sobie kamienia, gdy zabrano go do fortu National. Starannie go przeszukano, lecz znaleziono tylko papiery – von Rumpel osobiście nadzorował rewizję.

Gdzieś wali się ściana, na ziemię spada tona cegieł i cementu.

Wystarczającym dowodem jest to, że dom stoi, chociaż tyle innych zniszczono. Brylant na pewno jest w środku. Musi go po prostu znaleźć, gdy jest jeszcze czas. Przycisnąć do serca i czekać, aż bogini wyciągnie ognistą dłoń, roztrąci samoloty i spopieli wrogów. Utoruje płomieniami drogę wyjścia z twierdzy, z obleganego Saint-Malo, uratuje przed chorobą. Będzie ocalony. Musi po prostu zwlec się z łóżka i szukać dalej. Robić to bardziej metodycznie. Tak długo, jak trzeba. Zerwać podłogi, rozkuć ściany. Poczynając od kuchni. Ostatni raz.

 

Woda

M a r i e - L a u r e s ł y s z y s k r z y p sprężyn swojego łóżka. Słyszy, jak Niemiec opuszcza jej pokój i rusza w dół po schodach. Wychodzi? Kapituluje?

Zaczyna padać. W dach uderzają tysiące maleńkich kropelek. Marie-Laure staje na palcach i przykłada ucho do powierzchni dachu. Słucha, jak krople spływają po dachówkach. Jak brzmiała modlitwa? Ta, którą madame Manec mruczała do siebie, gdy szczególnie złościła się na Étienne’a?

Panie Boże Wszechmogący, Twoja łaska to oczyszczający ogień.

Musi uporządkować myśli. Posługiwać się rozumem i logiką. Podobnie jak robiłby to ojciec, podobnie jak robiłby to wielki znawca biologii morza, profesor Piotr Aronnax z powieści Juliusza Verne’a. Niemiec nie wie o istnieniu poddasza. Ona zaś ma brylant w kieszeni, a poza tym puszkę jedzenia. Oto czynniki działające na jej korzyść.

Deszcz jest także dobry: ugasi pożary. Czy mogłaby nałapać trochę wody, by się napić? Wybić dziurę w dachówkach? Wykorzystać deszcz w inny sposób? Może dla zamaskowania hałasu?

Doskonale wie, gdzie znajdują się dwa ocynkowane wiadra: tuż za drzwiami jej pokoju. Może do nich iść, może nawet wnieść jedno na strych.

Nie, wniesienie wiadra po drabinie nie wchodzi w rachubę. Jest zbyt ciężkie, narobi hałasu, wszędzie rozleje się woda. Ale mogłaby pójść do swojego pokoju i zanurzyć twarz w wodzie. Napełnić pustą puszkę po fasolce.

Sama myśl o tym, że zanurza wargi, że czubek jej nosa dotyka mokrej powierzchni, wywołuje tak silne pragnienie, jakiego jeszcze nigdy nie doświadczała. Wyobraża sobie, że wpada do jeziora, że woda wypełnia jej nos i usta, że zaczyna pić. Jeden łyk i rozjaśnia jej się w głowie. Czeka, aż głos ojca zacznie się sprzeciwiać, ale panuje cisza.

Odległość między zewnętrznymi drzwiami szafy a drzwiami sypialni Marie-Laure wynosi dwadzieścia jeden kroków; droga biegnie przez pokój Henriego i korytarz. Marie-Laure podnosi z podłogi nóż i pustą puszkę, po czym wsadza je do kieszeni. Schodzi po siedmiu szczeblach drabiny i przez dłuższy czas tkwi bez ruchu przy tylnej ścianie szafy. Słucha, słucha, słucha. Kiedy kuca, drewniany domek uwiera ją w żebra. Czy na jego mikroskopijnym poddaszu czeka i wytęża słuch jej maleńki sobowtór?

Dociera do niej tylko plusk deszczu, który sprawia, że Saint-Malo pokrywa się błotem.

Może to podstęp? Może Niemiec usłyszał, jak otwierała puszkę fasoli, hałaśliwie szła po schodach, i po cichutku wspiął się na górę? Może stoi z wyciągniętym pistoletem przed wielką szafą?

Panie Boże Wszechmogący, Twoja łaska to oczyszczający ogień.

Marie-Laure kładzie dłoń na tylnej ścianie szafy i przesuwa ją na bok. Kiedy idzie na czworakach naprzód, jej twarz muskają koszule. Dotyka wewnętrznej strony drzwi szafy i powoli uchyla jedno ze skrzydeł.

Nie rozlega się strzał. Nic się nie dzieje. Tylko przez pozbawione szyb okno słychać deszcz padający na płonące domy i grzechot kamyków toczonych przez fale. Marie-Laure staje na podłodze sypialni dziadka i wzywa go: ciekawskiego chłopca z lśniącymi włosami, który pachnie morzem. Jest dowcipny, inteligentny, pełen energii, bierze ją za jedną rękę, Étienne za drugą, a dom staje się taki jak pięćdziesiąt lat wcześniej: na parterze śmieją się dobrze ubrani rodzice, w kuchni kucharz wyjmuje ostrygi z muszli, madame Manec, młoda służąca, śpiewa na drabinie, odkurzając żyrandol…

Tato, miałeś klucze do wszystkiego.

Chłopcy wyprowadzają ją na korytarz. Mija łazienkę.

W sypialni czuć ślady zapachu Niemca: odór przypominający wanilię. W głębi kryje się woń zgnilizny. Marie-Laure słyszy tylko plusk deszczu i własny puls w skroniach. Klęka najciszej, jak potrafi, i dotyka dłońmi szpar między deskami podłogi. Kiedy czubki jej palców natrafiają na bok wiadra, ma wrażenie, że dźwięk jest głośniejszy od dzwonów katedry.

W dach i ściany bębnią krople deszczu. Z framug pozbawionego szyb okna kapie woda. Wokół stoją muszle i kamyki. Model miasta. Kołdra. Gdzieś w pokoju muszą być jej buty.

Pochyla głowę i dotyka wargami powierzchni wody. Każdy łyk wydaje się głośny jak wybuch pocisku armatniego. Jeden, trzy, pięć; pije, oddycha, pije, oddycha. Wsadza twarz do wiadra.

Oddycha. Umiera. Marzy.

Czy Niemiec się porusza? Czy jest na dole? Czy znowu wchodzi po schodach?

Dziewięć, jedenaście, trzynaście łyków, zaspokoiła pragnienie. Brzuch ma zaokrąglony, chlupie w nim woda, wypiła za dużo. Zanurza puszkę w wiadrze i napełnia. Teraz trzeba się bezszelestnie wycofać. Nie uderzyć w ścianę, w drzwi. Nie potknąć się, nie rozlać wody. Odwraca się i zaczyna iść na czworakach, trzymając w lewej ręce puszkę z wodą.

Kiedy Marie-Laure dociera do drzwi swojego pokoju, nagle słyszy Niemca. Jest trzy lub cztery piętra niżej, plądruje jedno z pomieszczeń. Do Marie-Laure dobiega odgłos przypominający dźwięk setek kulek łożyskowych wysypywanych na podłogę. Podskakują, grzechoczą, toczą się.

Wyciąga prawą rękę i tuż przy drzwiach odkrywa coś dużego, prostokątnego i twardego, oprawionego w płótno. Jej książka! Powieść! Leży w tym miejscu, jakby specjalnie położył ją ojciec. Niemiec musiał zrzucić książkę z łóżka. Marie-Laure unosi ją jak najciszej i przyciska do płaszcza stryjecznego dziadka.

Czy zdoła dotrzeć na parter?

Czy potrafi prześlizgnąć się obok Niemca i wyjść na ulicę?

Jej naczynia włoskowate pęcznieją od wody, krążenie krwi się poprawia, myśli jaśniej. Nie chce umrzeć, i tak podjęła już zbyt wielkie ryzyko. Nawet gdyby jakimś cudem zdołała się przemknąć obok Niemca, nie może liczyć, że na ulicach będzie bezpieczniej niż w domu.

Dociera do korytarza. Dociera do progu sypialni dziadka. Po omacku znajduje szafę, wchodzi przez otwarte drzwi i zamyka je za sobą.

 

Belki

W g ó r z e p r z e l a t u j ą p o c i s k i, wstrząsając piwnicą jak przejeżdżający pociąg towarowy. Werner wyobraża sobie amerykańskich obserwatorów artyleryjskich z lornetkami – zajmują stanowiska na skałach, balkonach hoteli lub w wieżyczkach czołgów; ogniomistrze obliczają prędkość wiatru, kąt nachylenia luf dział, temperaturę powietrza; radiotelegrafiści przyciskają do uszu słuchawki telefoniczne, wyznaczają cele.

Trzy stopnie w prawo, potwierdzić zasięg. Spokojne, zmęczone głosy ludzi kierujących ogniem dział. Ten sam rodzaj głosu, jakim posługuje się Bóg, gdy wzywa do siebie ludzkie dusze. Proszę tędy.

Tylko liczby. Czysta matematyka. Musisz się przyzwyczaić do myślenia w ten sposób. U Amerykanów jest tak samo.

– Mój pradziadek był pilarzem w epoce żaglowców, gdy nie istniały jeszcze parowce – odzywa się nagle Volkheimer.

Werner nic nie widzi w ciemności, ale jest pewien, że Volkheimer stoi i dotyka czubkami palców trzech strzaskanych belek podtrzymujących sufit. Ugina kolana, by nie uderzyć głową w sufit. Musi wyglądać jak Atlas dźwigający na barkach kulę ziemską.

– W tamtych czasach cała Europa potrzebowała masztów do okrętów wojennych – ciągnie Volkheimer. – Ale w większości krajów nie było już dużych drzew. Pradziadek mówił, że w Anglii nie zostało ani jedno porządne drzewo. Dlatego maszty angielskich, hiszpańskich i portugalskich okrętów wojennych pochodziły z Prus, z puszcz kraju, w którym się wychowałem. Pradziadek wiedział, gdzie rosną największe drzewa. Niektóre z nich musiało ścinać przez pięć dni pięciu ludzi. Mówił, że najpierw wbijano w nie kliny, jak igły w skórę słonia. Największe pnie zaczynały trzeszczeć dopiero po stu klinach.

Wyją pociski artyleryjskie, piwnica dygoce.

– Pradziadek mówił, że uwielbia wyobrażać sobie ogromne pnie ciągnięte przez konie przez całą Europę, przez mosty na rzekach, a potem transportowane morzem do Wielkiej Brytanii, gdzie obdzierano je z kory i robiono maszty. Później przez dziesiątki lat uczestniczyły w bitwach, cieszyły się nowym życiem, pływały po oceanach, aż w końcu runęły do wody i umarły po raz drugi.

W górze przelatuje następny pocisk i Werner wyobraża sobie, że słyszy pękanie drewna w olbrzymich belkach nad głową. Ta bryła węgla była kiedyś zieloną rośliną, paprocią lub trzciną, która żyła przed milionem lat, może dwa miliony lat temu, a może sto milionów. Potraficie sobie wyobrazić sto milionów lat?

– Tam, skąd pochodzę, wykopują drzewa. Prehistoryczne – mówi. – Koniecznie chciałem się stamtąd wyrwać.

– Ja też.

– A teraz?

Bernd rozkłada się w kącie piwnicy. Gdzieś daleko żyje Jutta, patrzy, jak cienie oddzielają się od nocy, obserwuje górników przechodzących o świcie obok domu. Kiedy Werner był chłopcem, nie potrzebował niczego więcej, prawda? Kraina dzikich kwiatów puszczających pąki wśród rdzewiejących, zużytych części maszyn. Świat jagód, skórek marchwi i bajek Frau Eleny. Ostrej woni smoły, przejeżdżających pociągów i pszczół brzęczących między szybami. Sznurka, śliny, drutu i głosu w radiu, który proponuje Wernerowi, że da mu krosno, by tkał na nim marzenia.

 

Nadajnik

S t o i n a s t o l e o b o k k o m i n a. Pod spodem znajdują się dwa akumulatory wymontowane z kutrów rybackich. Dziwne urządzenie, zbudowane przed wielu laty, by rozmawiać z duchem. Marie-Laure bardzo ostrożnie podpełza do stołka od pianina i siada na nim. Ktoś musi mieć radio – strażacy, jeśli są w pobliżu; ruch oporu albo Amerykanie ostrzeliwujący miasto. Niemcy w swoich podziemnych bunkrach. Może sam Étienne. Usiłuje sobie wyobrazić stryja skulonego gdzieś wśród gruzów, obracającego palcami pokrętła widmowego radia. Może stryjeczny dziadek uważa, że Marie-Laure nie żyje? Może czeka na wiadomość niosącą promyk nadziei?

Marie-Laure dotyka opuszkami palców kamieni komina, aż znajduje dźwignię zainstalowaną przez stryja. Napiera na nią całym ciałem i antena rozkłada się nad dachem, wydając cichy zgrzyt.

Za głośno.

Marie-Laure czeka. Liczy do stu. Z dołu nie dobiega żaden dźwięk.

Wyciąga rękę pod stołem i jej palce natrafiają na przełączniki mikrofonu i nadajnika, choć nie pamięta, który jest który. Naciska pierwszy, później drugi. W wielkim urządzeniu rozlega się dźwięk rozgrzewających się lamp.

Czy nie za głośno, tato?

Nie głośniej niż wiatr. Szum pożarów.

Przesuwa palcami po przewodach, aż jej dłoń dociera do mikrofonu.

Jeśli człowiek zamyka oczy, nie dowiaduje się niczego o ślepocie. Poza światem nieba, twarzy i budynków istnieje surowszy, starszy świat, miejsce, gdzie płaszczyzny ulegają dezintegracji, a w powietrzu płyną ławice dźwięków. Marie-Laure siedzi na poddaszu wysoko nad ulicą i słyszy lilie szeleszczące na bagnach w odległości dwóch kilometrów. Słyszy Amerykanów biegnących przez pola uprawne, kierujących działa na pokryte dymem Saint-Malo, słyszy znajomy syk lamp sztormowych w piwnicach, kruki skaczące z gałęzi na gałąź, muchy siadające na trupach w przydrożnych rowach, słyszy szelest tamaryszków, krzyki sójek, słyszy trawę na wydmach, słyszy ogromną granitową pięść, tkwiącą w głębinach skorupy ziemskiej i stanowiącą podstawę Saint-Malo, słyszy ocean nacierający na miasto ze wszystkich czterech stron, słyszy fale przypływu uderzające w okoliczne wyspy, słyszy krowy pijące z kamiennych koryt i delfiny płynące w ciemnych wodach kanału La Manche, słyszy ruchy kości martwych wielorybów kilka kilometrów w dole, których szpik przez sto lat będzie pożywieniem dla kolonii istot nigdy niewidujących światła słonecznego. Słyszy ślimaki w grocie, gdy pełzną po kamieniach.

Pomyślałem sobie, że zamiast czytać samemu, może mógłbym posłuchać, jak ty czytasz.

Wolną ręką otwiera powieść leżącą na kolanach. Znajduje opuszkami palców tekst. Podnosi mikrofon do ust.

 

Głos

R a n k i e m c z w a r t e g o d n i a w pułapce w ruinach Domu Pszczół Werner słucha naprawionego odbiornika, obracając w obie strony gałkę strojenia, gdy nagle słyszy w zdrowym uchu dziewczęcy głos: O trzeciej nad ranem obudził mnie gwałtowny wstrząs. To głód, gorączka, myśli Werner, coś mi się przywidziało, mój umysł przekształca biały szum w słowa…

Dziewczyna mówi: Usiadłem na łóżku i zacząłem nadsłuchiwać w ciemności, gdy nagle cisnęło mną na środek kabiny.

Mówi cicho po francusku, ma doskonałą dykcję, a jej akcent jest twardszy od akcentu Frau Eleny. Werner przyciska słuchawkę do ucha. Widocznie „Nautilus” zawadził kilem i znacznie się przechylił…

Dziewczyna starannie wymawia „r”, przeciąga „s”. Z każdą sylabą głos coraz głębiej wgryza się w mózg Wernera. Młody, wysoki, niewiele głośniejszy od szeptu. Jeśli to halucynacja, niechaj tak będzie.

Jeden z takich wywracających się bloków uderzył „Nautilusa” płynącego pod wodą, a potem, wślizgnąwszy się pod kadłub, uniósł statek z nieprzepartą mocą ku górze, w warstwy nie tak gęste…

Werner słyszy, jak dziewczyna zwilża językiem podniebienie. Kto wie jednak, czy wówczas nie uderzymy w ławicę, czy nie zostaniemy zgnieceni między dwoma lodowymi płaszczyznami? Znów rozlegają się trzaski zagłuszające głos dziewczyny i Werner rozpaczliwie próbuje je wyeliminować. Jest dzieckiem w pokoiku na poddaszu, pragnie dalej śnić, ale na ramieniu położyła mu rękę Jutta i budzi go szeptem.

Jak już powiedziałem, byliśmy pod wodą, ale z każdej strony „Nautilusa” wznosiła się w odległości mniej więcej dziesięciu metrów oślepiająco biała ściana lodu. Nad nami i pod nami – taka sama ściana15.

Dziewczyna nagle przestaje czytać i znów rozlegają się trzaski. Kiedy znowu się odzywa, jej głos zmienia się w niespokojny szept: On tu jest. Jest tuż pode mną.

Później transmisja milknie. Werner kręci gałką strojenia, zmienia częstotliwości: nic. Zdejmuje słuchawki i w kompletnej ciemności idzie do miejsca, gdzie siedzi Volkheimer, po czym chwyta go za ramię.

– Coś usłyszałem. Proszę…

Volkheimer się nie porusza; wydaje się wyciosany z drewna. Werner mocno szarpie go za rękę, ale jest zbyt mały, za słaby; nagle opuszczają go wszystkie siły.

– Dosyć – rozlega się w mroku głos sierżanta. – To nic nie da. – Werner siedzi na podłodze. Gdzieś w ruinach nad ich głowami miauczą koty. Są głodne. Tak samo jak on. Tak samo jak Volkheimer.

Jeden chłopców z Schulpforty opisał raz Wernerowi wiec w Norymberdze: opowiadał o oceanie proporców i sztandarów, masach chłopców kłębiących się w świetle i samym Führerze na ołtarzu w odległości ośmiuset metrów. Znajdujące się za nim kolumny były oświetlone reflektorami, panowała świąteczna atmosfera pełna podniosłości i świętego oburzenia. Hans Schilzer uwielbiał te przedstawienia, uwielbiał je Herribert Pomsel, uwielbiali wszyscy chłopcy z Schulpforty i tylko młodsza siostra była jedyną znaną Wernerowi osobą, która potrafiła przejrzeć ten teatr. Jak? Dzięki czemu Jutta znacznie lepiej rozumiała świat? I dlaczego on wiedział tak mało?

Kto wie jednak, czy wówczas nie uderzymy w ławicę, czy nie zostaniemy zgnieceni między dwoma lodowymi płaszczyznami?

On tu jest. Jest tuż pode mną.

Zrób coś. Ocal ją.

Ale Bóg to tylko chłodne białe oko, sierp księżyca nad obłokami dymu. Wybuchy stopniowo zmieniają miasto w pył, a oko mruga, mruga…

 

Dziewięć

Maj 1944

 

Kraniec świata

W b u d z i e z t y ł u o p l a Volkheimer trzyma w olbrzymich łapach list Jutty i czyta go na głos Wernerowi:

…Herr Siedler, urzędnik górniczy, przysłał list, w którym gratuluje Ci sukcesów. Napisał, że ludzie są z Ciebie dumni. Czy to znaczy, że możesz przyjechać do domu? Hans Pfeffering kazał Ci przekazać, że „odważnych nie imają się kule”, chociaż moim zdaniem to zła rada. Frau Elenę mniej bolą zęby, ale nie może palić, co wprawia ją w zły humor. Czy pisałam, że Frau Elena zaczęła palić?…

Werner spogląda ponad ramieniem Volkheimera przez popękane tylne okno ciężarówki i widzi rudowłosą dziewczynkę w aksamitnej pelerynce unoszącą się dwa metry nad szosą. Przenika przez drzewa i znaki drogowe, gładko pokonuje zakręty, nie odstępuje opla równie nieubłaganie jak księżyc.

Neumann Pierwszy jedzie coraz dalej na zachód, a Werner leży skulony pod ławką z tyłu i nie rusza się całymi godzinami, owinięty kocem. Nie chce pić herbaty ani jeść mięsa z puszki, ciągle ściga go martwe dziecko. Martwa dziewczynka na niebie, martwa dziewczynka za oknem, martwa dziewczynka w odległości dziesięciu centymetrów. Dwoje wilgotnych oczu i dziura po kuli przypominająca trzecie oko, które nigdy się nie zamyka.

Jadą przez ciąg miasteczek tonących w zieleni, gdzie wzdłuż sennych kanałów rosną przystrzyżone wierzby. Z szosy zjeżdżają dwie kobiety na rowerach i spoglądają na mijającą je ciężarówkę: piekielny pojazd, wysłany, by sprowadził nieszczęście na ich miasto.

– Francja – mówi Bernd.

W górze przesuwają się korony pączkujących wiśni. Werner otwiera tylne drzwi i siada tyłem do kierunku jazdy, ze stopami wiszącymi tuż nad drogą. Na trawie tarza się koń, po niebie przepływa pięć białych obłoków.

Zatrzymują się w miasteczku o nazwie Épernay; właściciel hotelu przynosi wino, udka kurczaka i rosół, który Werner jest w stanie utrzymać w żołądku. Ludzie siedzący wokół przy stolikach mówią językiem, którym w dzieciństwie szeptała do Wernera Frau Elena. Neumann Pierwszy idzie po benzynę, a Neumann Drugi rozpoczyna z Berndem debatę, czy w czasie pierwszej wojny światowej wykorzystywano w zeppelinach nadmuchiwane krowie jelita. Zza framugi drzwi wyglądają trzej chłopcy w beretach, patrząc wielkimi oczyma na Volkheimera. Za nimi sześć kwitnących nagietków przybiera w półmroku kształt martwej dziewczynki, po czym znów powraca do dawnej postaci.

– Przynieść jeszcze rosołu? – pyta hotelarz.

Werner nie jest w stanie pokręcić głową. W tej chwili boi się oprzeć ręce na stole, by nie przeszły na wylot przez blat.

Jadą przez całą noc i o świcie zatrzymują się w punkcie kontrolnym na północnej granicy Bretanii. W dali wznosi się otoczona murami obronnymi twierdza Saint-Malo. Chmury to rozmyte pasma delikatnej szarości i błękitu, podobnie jak ocean pod nimi.

Volkheimer pokazuje wartownikowi rozkaz podróżny. Nie prosząc o pozwolenie, Werner przechodzi przez niski kamienny murek oddzielający szosę od plaży. Przeciska się między zasiekami i dochodzi do wody. Po prawej stronie znajduje się linia zapór przeciwdesantowych z rozpiętym drutem kolczastym; przypominają dziecięce klocki i ciągną się wzdłuż brzegu przez co najmniej półtora kilometra.

Żadnych śladów stóp na piasku. Faliste linie kamyków i szczątków wodorostów. Na trzech wyspach na morzu widać niskie kamienne forty, na końcu mola pali się zielona latarnia. Werner dotarł na skraj kontynentu, przed sobą ma tylko wzburzony ocean i wydaje mu się to w jakiś sposób właściwe. Jakby znalazł się u celu drogi, do którego zmierzał od opuszczenia Zollverein.

Zanurza dłoń w wodzie i przykłada palce do warg, by poczuć smak soli. Ktoś woła go po imieniu, ale Werner się nie odwraca. Chętnie stałby tutaj przez cały ranek i patrzył na fale oświetlone słońcem. Zaczynają krzyczeć, Bernd, potem Neumann Drugi, aż w końcu Werner spogląda do tyłu i widzi, że do niego machają. Idzie więc z powrotem przez plażę, przekracza linię zasieków z drutu kolczastego i kieruje się do opla.

Obserwuje go kilkunastu ludzi. Wartownicy, garstka mieszkańców Saint-Malo.

– Idź ostrożnie, chłopcze! – wrzeszczy Bernd. – To pole minowe! Nie widziałeś tablic?!

Werner wchodzi do budy z tyłu ciężarówki i krzyżuje ramiona ma piersi.

– Zupełnie zwariowałeś? – pyta Neumann Drugi.

W mieście spotykają tylko kilkoro ludzi, którzy przyciskają plecy do ściany, by przepuścić odrapanego opla. Neumann Pierwszy zatrzymuje się przed trzypiętrowym budynkiem z bladobłękitnymi okiennicami.

– Kreiskommandantur – oznajmia.

Volkheimer wchodzi do środka i wraca w towarzystwie pułkownika w mundurze polowym: płaszcz Reichswehry, pas i wysokie czarne oficerki. Podążają za nim dwaj adiutanci.

– Sądzimy, że to duża siatka dywersyjna – mówi jeden z nich. – Po zaszyfrowanych wiadomościach odczytują ogłoszenia na temat narodzin, chrztów, zaręczyn i pogrzebów.

– Później nadają muzykę, prawie zawsze – dorzuca drugi adiutant. – Nie wiemy, co to znaczy.

Pułkownik przesuwa dwa palce po pięknie zarysowanym podbródku. Volkheimer spogląda na niego i adiutantów. Ma taką minę, jakby chciał zapewnić zatroskane dzieci, że niesprawiedliwość zostanie naprawiona.

– Znajdziemy ich – mówi. – To nie potrwa długo.

 

Liczby

R e i n h o l d v o n R u m p e l odwiedza lekarza w Norymberdze. Doktor stwierdza, że guz w gardle starszego sierżanta ma już cztery centymetry średnicy. Nowotwór w jelicie cienkim trudniej zmierzyć.

– Trzy miesiące, może cztery – mówi lekarz.

Godzinę później von Rumpel idzie na wieczorne przyjęcie. Cztery miesiące. Sto dwadzieścia wschodów słońca, sto dwadzieścia dni, które będzie musiał rozpoczynać zwlekaniem chorego ciała z łóżka i zapinaniem munduru. Oficerowie siedzący przy stole wymieniają z oburzeniem inne liczby: we Włoszech Ósma i Piąta Armia znajdują się w odwrocie, Dziesiątej Armii zagraża okrążenie. Niemcy mogą stracić Rzym.

Ilu żołnierzy?

Sto tysięcy.

Ile pojazdów.

Dwadzieścia tysięcy.

Kelnerzy podają kwadratowe kawałki wątróbek. Przyprawione solą i pieprzem, polane fioletowym sosem. Von Rumpel nie zjada ani kęsa i patrzy, jak zabierają talerze. Zostało mu tylko trzy tysiące czterysta marek. I trzy małe brylanty w kopercie w portfelu. Każdy o wadze mniej więcej karata.

Jedna z siedzących przy stole kobiet entuzjazmuje się wyścigami chartów, opowiada o tym, jak ją ekscytuje prędki bieg zwierząt. Von Rumpel ujmuje zakrzywione uszko filiżanki z kawą, usiłując ukryć drżenie ręki. Czuje na ramieniu dotyk dłoni kelnera.

– Telefon do pana, panie sierżancie. Z Francji.

Von Rumpel przechodzi na niepewnych nogach przez uchylne drzwi. Kelner stawia telefon na stoliku i oddala się.

– Pan sierżant? Mówi Jean Brignon.

Von Rumpel z niczym nie kojarzy tego nazwiska.

– Mam informacje o ślusarzu, o którego pytał pan w zeszłym roku.

– LeBlancu.

– Tak, Danielu LeBlancu. Pamięta pan mojego kuzyna, panie sierżancie? Obiecał pan pomóc, prawda? Powiedział pan, że jeśli zdobędę jakieś informacje, postara się pan mu pomóc.

Trzech kurierów, dwóch odnalezionych; pozostała tylko jedna zagadka do rozwiązania. Bogini śni się von Rumplowi prawie każdej nocy: głowa otoczona płomieniami, palce jak korzenie. Szaleństwo. Nawet teraz, gdy stoi przy telefonie, wokół szyi owija mu się bluszcz, wpełza do uszu.

– Tak, pański kuzyn. Co pan odkrył?

– LeBlanca oskarżono o udział w spisku, miało to jakiś związek z château w Bretanii. W styczniu czterdziestego pierwszego roku został aresztowany po donosie jednego z miejscowych. Znaleziono przy nim rysunki, wytrychy. Sfotografowano go, gdy dokonywał pomiarów budynków w Saint-Malo.

– Obóz?

– Nie zdołałem tego ustalić. System jest dość szczelny.

– A informator?

– Mieszkaniec Saint-Malo o nazwisku Claude Levitte.

Von Rumpel myśli. Niewidoma córka, mieszkanie na rue des Patriarches. Puste od 1940 roku, choć Paryskie Muzeum Przyrodnicze płaci czynsz. Dokąd uciekłbyś, gdybyś musiał uciekać? Gdybyś miał przy sobie coś cennego? I musiał się opiekować niewidomą córką? Skoro wybrałeś Saint-Malo, musiałeś tam mieć kogoś zaufanego.

– Pomoże pan mojemu kuzynowi? – pyta Jean Brignon.

– Bardzo panu dziękuję – odpowiada von Rumpel i odkłada słuchawkę na widełki.

 

Maj

M a r i e - L a u r e m a w r a ż e n i e, że ostatnie dni maja 1944 roku w Saint-Malo przypominają ostatnie dni maja 1940 roku w Paryżu: są jak wielkie, okrągłe, pachnące owoce. Jakby wszystkie żywe istoty próbowały czym prędzej rozkwitnąć, nim nadejdzie kataklizm. Kiedy idzie do piekarni madame Ruelle, czuje w powietrzu woń mirtu, magnolii i werbeny; na pędach wisterii pojawiają się pąki, wszędzie wiszą draperie, zasłony, kurtyny z kwiatów.

Liczy kratki ściekowe: przy dwudziestej pierwszej mija rzeźnika, słysząc odgłosy zmywania kafelków gumowym szlauchem; przy dwudziestej piątej dociera do piekarni. Kładzie na ladzie kartkę żywnościową.

– Proszę jeden zwykły bochenek.

– Jak się miewa twój stryj? – Słowa są te same, ale głos madame Ruelle brzmi inaczej. Jakby skamieniała.

– Stryj czuje się świetnie, dziękuję.

Madame Ruelle robi coś, czego nigdy nie robiła: wyciąga ręce i dotyka twarzy Marie-Laure dłońmi pokrytymi mąką.

– Jesteś zdumiewającym dzieckiem.

– Pani płacze, madame? Coś się stało?

– Nie, nic, Marie-Laure. – Ręce się cofają i w stronę dziewczynki przesuwa się bochenek chleba: ciężki, ciepły, większy niż zwykle. – Powiedz stryjowi, że nadszedł czas. Że syreny wybieliły sobie włosy.

– Syreny, madame?

– Przypłyną, kochanie. W ciągu tygodnia. Wyciągnij ręce.

Marie-Laure czuje, że madame Ruelle kładzie jej na rękach mokrą, chłodną główkę kapusty, wielką jak kula armatnia. Dziewczynka z trudem wkłada ja do tornistra.

– Dziękuję, madame.

– Teraz idź do domu.

– Nic mi nie grozi po drodze?

– Absolutnie nic. Jesteś zupełnie bezpieczna. Dziś jest piękny dzień. Godny zapamiętania.

Nadszedł czas. Les sirènes ont les cheveux décolorés. Stryjeczny dziadek słyszał plotki, że po drugiej stronie kanału La Manche, w Anglii, gromadzi się olbrzymia flota, że rekwirowane są kolejne statki – że modernizuje się kutry rybackie i promy, wyposaża je w działa: pięć tysięcy jednostek pływających, jedenaście tysięcy samolotów, pięćdziesiąt tysięcy pojazdów.

Na skrzyżowaniu z rue d’Estrées Marie-Laure nie skręca w lewo, w stronę domu, tylko w prawo. Pięćdziesiąt metrów do murów obronnych, około stu wzdłuż ich podstawy; wyjmuje z kieszeni żelazny klucz Huberta Bazina. Od kilku miesięcy nie wolno wchodzić na plaże, zaminowano je i zatarasowano zasiekami z drutu kolczastego, ale tutaj, w starej grocie, Marie-Laure może siedzieć samotnie wśród ślimaków i marzyć, że jest Piotrem Aronnaxem, znawcą biologii morza, gościem honorowym i więźniem na pokładzie zadziwiającej łodzi podwodnej kapitana Nemo, w świecie wolnym od nacjonalizmu i polityki, i że podróżuje, podziwiając zmieniające się jak w kalejdoskopie dziwy oceanu. Ach, być wolnym! Znowu leżeć z tatą w Jardin des Plantes. Czuć dotyk jego dłoni, słyszeć drżenie płatków tulipanów poruszanych przez wiatr. Ojciec uczynił ją gorącym ośrodkiem swojego życia, dzięki niemu Marie-Laure czuła, że każdy jej krok jest ważny. Gdzie jesteś, tato?

Przypłyną, kochanie. W ciągu tygodnia.

 

Polowanie (znowu)

S z u k a j ą w d z i e ń i w n o c y. Saint-Malo, Dinard, Saint-Servan, Saint-Vincent. Neumann Pierwszy zmusza odrapanego opla do przeciskania się uliczkami tak wąskimi, że boki wozu ocierają się o mury. Mijają niewielkie szare crêperies z rozbitymi oknami, boulangeries, puste bistra i grupy rosyjskich robotników przymusowych, którzy budują umocnienia na wzgórzach, gdy tymczasem grubokościste prostytutki noszą wiadra wody na cement. Jednak Werner nie natrafia na transmisje opisane przez adiutantów pułkownika. Odbiera BBC z północy i audycje propagandowe z południa, czasem słyszy przypadkowe fragmenty transmisji w alfabecie Morse’a. Ale żadnych komunikatów o urodzinach, ślubach lub pogrzebach, żadnych liczb, żadnej muzyki.

Werner i Bernd nocują w pokoju na najwyższym piętrze zarekwirowanego hotelu w obrębie murów obronnych Saint-Malo. Budynek wygląda, jakby czas stanął w miejscu: sufit ozdabia trzystuletnia sztukateria w kształcie liści koniczyny, palmet i spiralnych rogów. W nocy korytarzami spaceruje martwa dziewczynka z Wiednia. Kiedy mija otwarte drzwi, nie patrzy na Wernera, ale wiadomo, że to właśnie na niego poluje.

Volkheimer spaceruje tam i z powrotem po foyer, a właściciel hotelu załamuje ręce. Po niebie niewiarygodnie powoli pełzną samoloty. Werner ma wrażenie, że za chwilę się zatrzymają i runą do morza.

– Nasze czy ich? – pyta Neumann Pierwszy.

– Nie widać. Są za wysoko.

Werner spaceruje korytarzami na górnych piętrach. Na najwyższej kondygnacji, w jednym z najładniejszych pomieszczeń hotelu, staje w sześciokątnej wannie i ściera dłonią brud z szyby okiennej. Podmuchy wiatru niosą kilka wirujących nasion, które wpadają w ciemne wąwozy między domami. W górze, nad głową Wernera, na pogrążonym w półmroku suficie, kroczy trzymetrowa królowa pszczół z wielkimi oczami i odwłokiem pokrytym złocistym meszkiem.

Kochana Jutto!

Przepraszam, że nie pisałem przez kilka miesięcy. Febra prawie zupełnie ustąpiła i nie powinnaś się martwić. Ostatnio mam bardzo jasny umysł i dziś chciałbym napisać o morzu. Ma tyle kolorów. O świcie jest srebrzyste, w południe zielone, a wieczorem granatowe. Czasem wydaje się niemal czerwone. Albo przybiera barwę starych miedziaków. W tej chwili przesuwają się po nim cienie obłoków, wszędzie widać plamy słońca. Białe szeregi lecących mew przypominają paciorki.

To chyba najładniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek widziałem. Czasami łapię się na tym, że patrzę na morze i zapominam o swoich obowiązkach. Wydaje się tak wielkie, że zmieściłyby się w nim wszystkie ludzkie uczucia. Pozdrów Frau Elenę i dzieci, które zostały.

 

Clair de lune

D z i ś k r ą ż ą p o S a i n t - M a l o w rejonie przyległym do południowej części murów obronnych. Pada tak drobny deszcz, że niczym się nie różni od mgły. Werner siedzi z tyłu opla; obok niego drzemie na ławce Volkheimer. Bernd jest na murze obronnym z odbiornikiem pod peleryną. Nie włącza telefonu od kilku godzin, co oznacza, że śpi. Jedyne światło to żółtawa lampka miernika sygnałów Wernera.

Przez cały czas słychać tylko biały szum, lecz nagle rozlegają się słowa:

Madame Labas informuje, że jej córka jest w błogosławionym stanie. Monsieur Ferey przesyła wyrazy miłości kuzynom w Saint-Vincent.

Słuchawki wypełnia fala trzasków. Werner ma wrażenie, że to głos ze snu sprzed wielu lat. Słyszy następne słowa wymawiane z bretońskim akcentem. Następna transmisja w czwartek o dwudziestej trzeciej. Pięćdziesiąt sześć, siedemdziesiąt dwa… W umyśle Wernera, niczym pociąg o sześciu wagonach wyjeżdżający nagle z ciemności, pojawia się wspomnienie, jakość transmisji i ton głosu są takie same jak w audycjach Francuza, których kiedyś słuchał. Później rozlegają się trzy akordy fortepianu, potem dwa następne, muzyka stopniowo staje się coraz głośniejsza, wszystkie płomyki świec nikną w głębi lasu… Natychmiast poznaje te dźwięki. Czuje się, jakby przez długi czas tonął i ktoś pozwolił mu zaczerpnąć tchu.

Tuż za Wernerem siedzi Volkheimer, ma zamknięte oczy. Przez okno w drzwiach szoferki widać plecy Neumannów. Melodia nabiera tempa, staje się coraz głośniejsza. Werner zasłania dłonią miernik sygnału. Czeka, aż Bernd włączy mikrofon i powie, że słyszy transmisję.

Ale nic się nie dzieje. Wszyscy śpią. A jednak w muszli, w której tkwią Werner i Volkheimer, nagle wydarzyło się coś niezwykłego, prawda?

Rozlega się długi, znajomy finał utworu, pianista gra obiema dłońmi gamy – można pomyśleć, że ma trzy, cztery ręce – dźwięki przywodzą na myśl coraz grubsze perły nawlekane na nitkę i Werner widzi pochylającą się ku niemu sześcioletnią Juttę, z tyłu ugniata ciasto Frau Elena, na jego kolanach leży radio kryształkowe, struny jego duszy nie są jeszcze zerwane.

Z fortepianu wydobywają się ostatnie dźwięki i później znów słychać tylko biały szum.

Słyszeli? Czy słyszą bicie serca w piersi Wernera? Wokół pada drobny deszcz, osiadając na wysokich kamienicach. Volkheimer oparł podbródek na potężnej piersi. Frederick mówił, że nie mamy wyboru, że nasze życie nie należy do nas, aż w końcu Werner zaczął udawać, że rzeczywiście nie ma wyboru, patrzył, jak Frederick wylewa sobie kubeł wody pod nogi: Nie. Stał z boku, gdy kadeci dręczyli przyjaciela, patrzył, jak Volkheimer wchodzi do kolejnych domów, jak raz po raz powtarza się ten sam przerażający koszmar.

Zdejmuje słuchawki, przeciska się obok Volkheimera i otwiera tylne drzwi. Sierżant patrzy nań jednym okiem, ogromnym, złotym, lwim.

– Nichts? – pyta.

Werner spogląda na wznoszące się wokół kamienne domy, wysokie i pełne wyniosłości. Fasady są mokre, okna ciemne. Nigdzie nie palą się światła, nie widać anten. Deszcz pada prawie bezszelestnie, ale Werner ma wrażenie, że ryczy jak wodospad.

Odwraca się.

– Nichts – odpowiada. Nic.

 

Antena

W D o m u P s z c z ó ł k w a t e r u j e austriacki oddział obrony przeciwlotniczej złożony z ośmiu żołnierzy pod dowództwem podporucznika. Ich kucharz podgrzewa w kuchni hotelowej owsiankę i boczek, a siedmiu ludzi burzy wielkimi młotami ściany na trzecim piętrze. Volkheimer je powoli, od czasu do czasu zerkając na Wernera.

Następna transmisja w czwartek o dwudziestej trzeciej.

Werner usłyszał głos, na który wszyscy czekają, i co zrobił? Skłamał. Dopuścił się zdrady. Ilu ludzi naraził w ten sposób na niebezpieczeństwo? A jednak kiedy przypomina sobie ten głos, gdy słyszy muzykę dźwięczącą mu w głowie, ogarnia go radość.

Połowę północnej Francji ogarnął pożar. Na plażach giną żołnierze – Amerykanie, Kanadyjczycy, Brytyjczycy, Niemcy, Rosjanie – a w całej Normandii ciężkie bombowce masakrują prowincjonalne miasteczka. Ale tutaj, w Saint-Malo, na wydmach rośnie wysoka trawa o seledynowym odcieniu, w porcie ciągle ćwiczą musztrę niemieccy żołnierze, artylerzyści nadal gromadzą amunicję w kazamatach pod fortem de La Cité.

Austriacy z Domu Pszczół za pomocą dźwigu wciągają na podest na murach obronnych działo kalibru 88 mm. Ustawiają je na lawecie krzyżowej i przykrywają siatkami maskującymi. Grupa pelengacyjna Volkheimera pracuje dwie noce z rzędu i pamięć zaczyna płatać Wernerowi figle.

Madame Labas informuje, że jej córka jest w błogosławionym stanie.

A zatem, dzieci, jak to się dzieje, że mózg, który nie zna światła, potrafi stworzyć świat pełen światła?

Jeżeli Francuz posługuje się nadajnikiem, którego transmisje docierały aż do Zollverein, antena musi być duża. Albo zrobiona z setek metrów drutu. Tak czy inaczej jest gdzieś wysoko, musi być widoczna.

W trzy dni po odebraniu transmisji – w czwartek wieczorem – Werner stoi w sześciokątnej wannie pod królową pszczół. Okiennice są otwarte, więc po lewej stronie widzi dachy pokryte szarymi dachówkami z łupku. Nad murami obronnymi latają burzyki, wieżę katedry spowija delikatna mgiełka. Kiedy Werner ogląda stare miasto, zawsze uderzają go kominy. Są ogromne, ciągną się rzędami po dwadzieścia lub trzydzieści wzdłuż każdej ulicy. Nawet w Berlinie nie ma takich.

Jasne. Francuz na pewno wykorzystuje komin.

Werner zbiega po schodach, wychodzi na ulicę, idzie rue des Forgeurs, a później r


Date: 2015-12-17; view: 634


<== previous page | next page ==>
Rue des Patriarches | Czterdzieści minut
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.042 sec.)