Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Rue des Patriarches

V o n R u m p e l w c h o d z i d o d o m u w piątej dzielnicy Paryża. Na parterze tępo uśmiechnięta gospodyni przyjmuje plik kartek żywnościowych i chowa do kieszeni podomki. Wokół jej nóg krąży stadko kotów. Przeładowane ozdobami mieszkanie widoczne w głębi pachnie zwiędłymi pąkami jabłoni, zamętem, starością.

– Kiedy wyjechali, madame?

– Latem czterdziestego roku. – Kobieta ma sępią twarz, sępie paznokcie i wygląda, jakby za chwilę miała zacząć syczeć jak wąż.

– Kto płaci czynsz?

– Nie wiem, monsieur.

– Paryskie Muzeum Przyrodnicze?

– Nie mam pojęcia.

– Kiedy ostatnio ktoś się pojawił?

– Nikt się nie pojawia. Pieniądze przychodzą pocztą.

– Skąd?

– Nie wiem.

– I nikt nie wchodzi do mieszkania ani go nie opuszcza?

– Od tamtego lata – odpowiada gospodyni, po czym wraca do ciemnego, aromatycznego mieszkania.

Von Rumpel wspina się po schodach. Na trzecim piętrze przekręca klucz w zamku i wchodzi do mieszkania ślusarza. Okna zaklejono arkuszami forniru; przez mikroskopijne otworki w sękach sączy się do środka perłowe, bezcielesne światło. Von Rumpel ma wrażenie, że znalazł się w ciemnym pudełku zawieszonym w słupie czystego światła. Szafy są otwarte, poduszki na kanapie lekko przekrzywione, krzesło kuchenne leży na boku. Wszystko sugeruje pośpieszny wyjazd albo dokładną rewizję – może jedno i drugie? Muszlę klozetową, w której sączy się woda, pokrywa wianuszek czarnej pleśni. Von Rumpel ogląda sypialnię, łazienkę, kuchnię i nagle rodzi się w nim diabelska, niepowstrzymana nadzieja: A jeśli?…

Na blacie warsztatu stoją mikroskopijne ławki, mikroskopijne latarnie, maleńkie trapezoidy z wypolerowanego drewna. Imadełko, pudełko gwoździków, buteleczki z klejem, który dawno stężał. Obok warsztatu, przy opuszczanej klapie, niespodzianka: skomplikowany model piątej dzielnicy. Budynków nie pomalowano, lecz szczegóły oddano z fantastyczną dokładnością. Okiennice, okna, kratki ściekowe. Żadnych ludzi. Zabawka?

W szafie wisi kilka dziewczęcych sukienek nadgryzionych przez mole i sweter z wyhaftowanymi kozami skubiącymi kwiaty. Na listwie przypodłogowej leży rząd zakurzonych sosnowych szyszek, ustawionych od największej do najmniejszej. W kuchni przybito gwoździami do podłogi pasy przeciwpoślizgowe. Pokój osoby cichej i zdyscyplinowanej.

Spokój. Porządek. Między stołem a łazienką rozpięto sznurek. Martwy zegar bez szkła na tarczy. Von Rumpel rozwiązuje zagadkę dopiero wtedy, gdy znajduje trzy skoroszyty z powieściami Juliusza Verne’a w alfabecie Braille’a.



Konstruktor sejfów. Znakomity specjalista od zamków. Mieszka w pobliżu muzeum. Etatowy pracownik przez całe swoje dorosłe życie. Skromny, żadnych widocznych aspiracji do bogactwa. Niewidoma córka. Mnóstwo powodów, by być lojalnym.

– Gdzie go ukryłeś? – pyta na głos. W dziwnym świetle wirują drobinki kurzu.

W woreczku albo pudełku. W schowku za framugą, pod deskami podłogi albo w ścianie. Von Rumpel wyciąga szuflady znajdujące się w kuchni i sprawdza, co znajduje się za nimi. Choć ludzie, którzy wcześniej przeszukiwali dom, na pewno zaglądali w te miejsca.

Powoli znów skupia uwagę na miniaturowym modelu miasta. Setki maleńkich domów z dachami mansardowymi i balkonami. Zdaje sobie sprawę, że to dokładna replika najbliższego sąsiedztwa, pozbawiona barw, bezludna, odtworzona w mikroskopijnej skali. Widmowa replika tego obszaru Paryża. Jeden budynek wydaje się szczególnie starannie wygładzony, wręcz wypieszczony przez czyjeś palce: kamienica, w której von Rumpel się znajduje. Dom ojca i córki.

Ogląda dokładnie model, staje się Bogiem patrzącym na Dzielnicę Łacińską. Mógłby zmiażdżyć dwoma palcami każdego człowieka, zniszczyć połowę miasta. Przewrócić je do góry nogami. Dotyka palcami najstaranniej wykonanej kamienicy. Porusza nią w różne strony. Dom z łatwością daje się wyjąć z modelu, jakby specjalnie tak został zaprojektowany. Von Rumpel obraca go przed oczyma: osiemnaście maleńkich okien, sześć balkonów, mikroskopijne drzwi wejściowe. Tutaj – za oknem – mieszka kobieta hodująca koty. A tu, na trzecim piętrze, stoi on sam.

Znajduje w podstawie mikroskopijny otwór, dość podobny do dziurki od klucza w sejfie na klejnoty, który trzy lata wcześniej widział w muzeum. Zdaje sobie sprawę, że dom jest pusty w środku, że to pojemnik. Ogląda go przez chwilę, próbując rozwikłać zagadkę. Obraca, dotyka podstawy, boków.

Coraz szybciej bije mu serce. W ustach pojawia się metaliczny, gorączkowy smak.

Czy coś w tobie ukryto?

Von Rumpel stawia niewielki dom na podłodze, unosi nogę i miażdży go.

 

Białe miasto

W k w i e t n i u 1 9 4 4 r o k u opel wjeżdża z turkotem do białego miasta pełnego pustych okien.

– Wiedeń – mówi Volkheimer, a Neumann Drugi wygłasza gniewną tyradę o pałacach Habsburgów, sznyclach wiedeńskich i dziewczętach, których cipki smakują jak strucle z jabłkami.

Nocują w zrujnowanym staroświeckim apartamencie z meblami zsuniętymi pod ściany. Marmurowe umywalki są pozatykane piórami kurczaków, a okna niedbale zasłonięte gazetami. Z okna widać kolejową stację rozrządową z labiryntem torów. Werner myśli o kędzierzawym doktorze Hauptmannie w futrzanych rękawiczkach; wyobraża sobie, że spędził on młodość w hałaśliwych kawiarniach w Wiedniu, gdzie przyszli naukowcy dyskutowali o Bohrze i Schopenhauerze, a z postumentów, niczym dobroduszni rodzice chrzestni, spoglądały na nich marmurowe rzeźby.

Komendant garnizonu nie ma dla nich czasu. Jego podwładny informuje Volkheimera, że pojawiły się meldunki o transmisjach radiowych ruchu oporu nadawanych z Leopoldstadt. Jeżdżą w kółko po dzielnicy. Nad wypuszczającymi pąki drzewami wisi chłodna mgła, a Werner siedzi z tyłu ciężarówki i dygoce. Ma wrażenie, że czuje zapach masakry.

Przez pięć dni słyszy w słuchawkach tylko pieśni wojskowe, propagandę i meldunki pułkowników, którzy domagają się zaopatrzenia, benzyny, żołnierzy, walcząc z przeważającymi siłami nieprzyjaciela. Werner czuje, że wszystko się kończy; tkanina wojny się pruje.

– Staatsoper – mówi pewnego wieczoru Neumann Drugi.

Fronton wspaniałego budynku ozdabiają pilastry i kolumny. Po obu stronach rozciągają się majestatyczne skrzydła, ciężkie, a zarazem lekkie. W tej samej chwili Wernera uderza pewna myśl: jak cudownie bezsensowne jest budowanie pięknych budowli, komponowanie muzyki, śpiewanie piosenek, drukowanie ogromnych ksiąg pełnych kolorowych rycin ptaków wobec straszliwej, wszechogarniającej obojętności świata – jakież pretensje mają ludzie! Po co komponować muzykę, skoro cisza i wiatr są znacznie potężniejsze? Po co zapalać lampy, skoro w nieunikniony sposób pochłonie je ciemność? Skoro rosyjskich jeńców przywiązuje się trójkami lub czwórkami do ogrodzeń, a niemieccy szeregowcy wrzucają im do kieszeni odbezpieczone granaty i uciekają?

Gmachy oper! Miasta na Księżycu! Śmieszne. Ludzie powinni raczej stanąć na chodnikach i czekać na pojawienie się żołnierzy przechodzących przez miasto i ciągnących sanie wyładowane trupami.

Późnym rankiem Volkheimer rozkazuje zaparkować ciężarówkę w parku Augarten. Słońce rozprasza mgłę i oświetla pierwsze pąki na drzewach. Werner czuje w sobie pulsowanie gorączki – jest jak piec z zamkniętymi drzwiczkami. Gdyby dziesięć tygodni później Neumann Pierwszy nie zginął w czasie desantu aliantów w Normandii, mógłby w przyszłości zostać fryzjerem. Pachniałby talkiem i whisky, dotykałby palcem wskazującym uszu klientów, ustawiając ich głowy; jego spodnie i koszule byłyby zawsze pokryte obciętymi włosami; przyklejałby pocztówki z widokami Alp wokół wielkiego, taniego, niewyraźnego lustra w swoim zakładzie i przez całe życie dochowywałby wierności tęgiej żonie.

– Pora się ostrzyc – mówi teraz.

Stawia stołek na chodniku, nakrywa ramiona Bernda niezbyt czystym ręcznikiem i zaczyna obcinać mu włosy nożyczkami. Werner znajduje państwową stację radiową nadającą walce i umieszcza głośnik w otwartych tylnych drzwiach opla, by wszyscy słyszeli muzykę. Neumann Pierwszy strzyże Bernda, potem Wernera, a następnie nalanego, niezdrowego Neumanna Drugiego. Werner patrzy, jak Volkheimer siada na stołku i zamyka oczy, gdy rozlega się wyjątkowo melancholijny walc. Olbrzym zabił już co najmniej stu ludzi, prawdopodobnie więcej; wchodził w ogromnych, zarekwirowanych butach do żałosnych bud, skąd nadawano transmisje radiowe, skradał się za plecami wychudzonych Ukraińców ze słuchawkami na uszach i mikrofonami przy ustach, po czym strzelał im w tył głowy, wracał do ciężarówki i rozkazywał Wernerowi zabrać radiostację, wydając polecenie spokojnym, sennym głosem nawet wtedy, gdy urządzenie pokrywały kawałki czyjegoś mózgu.

Volkheimer zawsze dba, by Werner miał coś do zjedzenia. Przynosi mu jajka, dzieli się zupą, jego sympatia do Wernera wydaje się niewzruszona.

Dzielnica Augarten okazuje się trudnym miejscem do prowadzenia poszukiwań, pełnym wąskich uliczek i wysokich kamienic. Transmisje przenikają budynki, a jednocześnie się od nich odbijają. Tego popołudnia, długo po schowaniu stołka i wyłączeniu walców, Werner siedzi przy odbiorniku, słuchając białego szumu, gdy nagle z drzwi domu wychodzi rudowłosa dziewczynka w czerwonobrązowej aksamitnej pelerynce, sześcio- lub siedmioletnia, mała jak na swój wiek, o wielkich, czystych oczach, które Wernerowi przypominają Juttę. Przebiega przez ulicę do parku i bawi się tam sama pod pączkującymi drzewami, podczas gdy jej matka stoi na rogu i przygryza czubki palców. Dziewczynka siada na huśtawce i zaczyna się kołysać, wyrzucając nogi do przodu. Kiedy Werner na nią patrzy, w jego duszy pęka jakaś bariera. To właśnie jest życie, myśli, żyjemy właśnie po to, by bawić się w ten sposób w dzień odejścia zimy. Spodziewa się, że Neumann Drugi obejdzie ciężarówkę i powie coś głupiego, ale Neumann się nie pojawia, podobnie Bernd, może w ogóle nie widzą dziewczynki, może tej jednej czystej istocie uda się uniknąć zbrukania. Mała huśta się i śpiewa wysokim głosem. Werner poznaje piosenkę: to wyliczanka, którą śpiewały w zaułku za domem dziecka dziewczynki skaczące na skakance, Eins, zwei, drei, Polizei, drei, vier, Offizier. Jakże chciałby do niej podejść, rozkołysać ją jeszcze wyżej, śpiewać fünf, sechs, alte Hex, sieben, acht, gute Nacht! Później matka dziewczynki woła do niej coś, czego Werner nie słyszy, i bierze ją za rękę. Skręcają za róg, widać rozwianą aksamitną pelerynkę dziewczynki, i znikają.

Zaledwie godzinę później Werner wyławia coś z szumu. Prosty komunikat po niemiecku ze szwajcarskim akcentem: Weź dziewięć, nadaję, godzina szesnasta, tu KX46, odbiór. Nic z tego nie rozumie. Później zaczynają się liczby. Werner przechodzi przez plac i samodzielnie nastawia drugi odbiornik. Kiedy radiostacja znowu się odzywa, wypisuje równanie triangulacyjne, podstawia liczby, a później unosi głowę i gołym okiem widzi coś bardzo podobnego do drutu anteny wiszącego na ścianie jednej z kamienic stojących przy placu.

Łatwizna. Oczy Volkheimera już się ożywiły: lew, który poczuł zapach zwierzyny. Porozumiewają się prawie bez słów.

– Widzisz tamten zwisający drut? – pyta Werner.

Volkheimer ogląda budynek przez lornetkę.

– Tamto okno?

– Tak.

– Nie ma tu zbyt wielu ludzi? Te wszystkie mieszkania?

– To na pewno to okno.

Wchodzą do kamienicy. Werner nie słyszy strzałów. Po pięciu minutach wzywają go na czwarte piętro do mieszkania obitego jaskrawymi kwiaciastymi tapetami. Spodziewa się, że jak zwykle każą mu zabrać radiostację, ale niczego nie zauważa: żadnych trupów, żadnego nadajnika, nawet zwykłego radia. Tylko ozdobne lampy, kanapa obita haftowaną tkaniną i krzykliwe rokokowe tapety.

– Zerwijcie deski z podłogi – rozkazuje Volkheimer, ale kiedy Neumann Drugi podważa kilka z nich i zagląda pod spód, staje się jasne, że znajduje się tam tylko kilkudziesięcioletnia izolacja z końskiego włosia.

– Może inne mieszkanie? Inne piętro?

Werner wchodzi do sypialni, otwiera okno i spogląda na żelazny balkon. To, co uważał za antenę, okazuje się po prostu pomalowanym prętem biegnącym wzdłuż pilastru, prawdopodobnie służącym do mocowania sznura do suszenia bielizny. Żadna antena. Ale słyszał transmisję, prawda?

Czuje ból w podstawie czaszki. Splata dłonie na karku, siada na skraju nieposłanego łóżka i spogląda na pokój – halka na oparciu krzesła, na biurku szczotka do włosów w cynowej oprawie, rzędy maleńkich buteleczek i pojemników z matowego szkła na toaletce, wszystko niewiarygodnie kobiece, tajemnicze i niezrozumiałe. W podobny sposób cztery lata wcześniej wytrąciła go z równowagi żona Herr Siedlera, gdy podciągnęła spódnicę i uklękła przed dużym odbiornikiem radiowym.

Pokój kobiety. Pogniecione prześcieradła, w powietrzu zapach przypominający tonik nawilżający, na toaletce fotografia młodego mężczyzny – siostrzeńca? kochanka? brata? Może pomylił się w obliczeniach? Może sygnał odbijał się od budynków? Może gorączka zmąciła mu umysł? Na tapecie przed oczami Wernera róże wydają się płynąć, wirować, zamieniać się miejscami.

– Nic? – woła Volkheimer z drugiego pokoju.

– Nic! – odpowiada Bernd.

Werner dochodzi do wniosku, że w jakimś alternatywnym świecie ta kobieta i Frau Elena mogłyby być przyjaciółkami. W rzeczywistości bardziej przyjemnej niż obecna. Później zauważa na klamce kwadrat ciemnobrązowego aksamitu z kapturem, dziecięcą pelerynkę, i dokładnie w tej samej chwili w drugiej sypialni Neumann Drugi wydaje z siebie krzyk podobny do piskliwego, zaskoczonego charkotu i słychać strzał, krzyk kobiety, później następne strzały. Volkheimer śpiesznie przechodzi obok Wernera, pozostali członkowie grupy idą za nim i widzą Neumanna Drugiego stojącego naprzeciwko szafy, z karabinem w rękach. Wszędzie czuć zapach prochu. Na podłodze leży kobieta z ręką wyrzuconą do tyłu, jakby odmawiała przyjęcia zaproszenia do tańca, a w szafie siedzi dziewczynka z kulą w głowie. Jej smutne oczy są otwarte i wilgotne, a owal ust zastygł w grymasie zaskoczenia. To dziewczynka z huśtawki, nie może mieć więcej niż siedem lat.

Werner czeka, aż dziewczynka mrugnie. Mrugnij, myśli, mrugnij, mrugnij, mrugnij! Volkheimer zamyka już drzwi szafy, chociaż nie do końca, bo wystaje z nich stopa dziewczynki. Bernd przykrywa kocem kobietę leżącą na podłodze. Jak Neumann Drugi mógł się nie zorientować, ale oczywiście się nie zorientował, bo Neumann Drugi właśnie taki jest, właśnie tacy są wszyscy żołnierze tej jednostki, całej armii, wszyscy ludzie na całym świecie – wykonują rozkazy, boją się, myślą tylko o sobie. Pokaż mi kogoś, kto postępuje inaczej.

Neumann Pierwszy wychodzi, jego oczy mają w sobie coś zjełczałego. Neumann Drugi stoi na miejscu, krótko ostrzyżony, bezmyślnie bębniąc palcami w kolbę karabinu.

– Dlaczego się chowały? – pyta.

Volkheimer delikatnie wsadza stopę dziewczynki do szafy.

– Nie ma tu radiostacji – mówi i zamyka drzwi.

Wokół tchawicy Wernera wiją się nici mdłości.

Na dworze w wieczornym wietrze dygocą lampy uliczne. Nad miastem płyną na zachód chmury.

Werner wsiada do opla i ma wrażenie, że otaczające go budynki rosną i jednocześnie się deformują, pochylają się nad nim. Siedzi z głową opartą o radiostację i wymiotuje między swoje buty.

A zatem, dzieci, z matematycznego punktu widzenia całe światło jest niewidzialne.

Bernd wsiada do ciężarówki, zamyka drzwi i opel rusza. Kołysze się w obie strony, pokonując zakręt, i Werner czuje, że ulice powoli się unoszą i zakrzywiają, zmieniają w gigantyczną spiralę, a ciężarówka pędzi ku jej środkowi, przez cały czas zapadając się coraz głębiej.

 


Date: 2015-12-17; view: 580


<== previous page | next page ==>
Jeden zwykły bochenek | Mil podmorskiej żeglugi
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.012 sec.)