Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Sypialnia na piątym piętrze

V o n R u m p e l k u ś t y k a przez pokoje ze spłowiałymi białymi plafonami, starymi lampami naftowymi, haftowanymi kotarami, lustrami w stylu belle époque, okrętami w butelkach i martwymi kontaktami elektrycznymi. Na dworze wiruje dym, a przez listwy w żaluzjach wpada czerwonawe światło, rzucając na podłogę cienie podobne do szczebli drabiny.

Dom wygląda jak świątynia Drugiego Cesarstwa. Na drugim piętrze stoi wanna napełniona w dwóch trzecich zimną wodą. Na trzecim zagracone pokoje. Żadnych domków dla lalek. Von Rumpel, zlany potem, wspina się na czwarte. Martwi się, czy wszystko mu się nie pomyliło. Czuje coraz większy ciężar w żołądku.

Wchodzi do wielkiego, ozdobnego pokoju, gdzie widzi mnóstwo bibelotów, skrzynek z książkami i części urządzeń mechanicznych. Biurko, łóżko, kanapa, trzy okna z każdej strony. Żadnego modelu miasta.

Na piąte piętro. Po lewej stronie schludna sypialnia z jednym oknem i długimi zasłonami. Na ścianie wisi chłopięca czapeczka, z tyłu wznosi się ogromna szafa z koszulami nadgryzionymi przez mole.

Z powrotem na korytarz. Niewielka toaleta z sedesem pełnym moczu. Za nią druga sypialnia. Wszędzie muszle, na parapetach i toaletce. Na podłodze słoje z otoczakami, ustawione według jakichś niezrozumiałych reguł, a tu, na niskim stoliku przy łóżku, stoi to, czego szuka von Rumpel, drewniany model miasta – nareszcie! Wygląda jak prezent. Zajmuje cały blat. Składa się z mnóstwa malutkich domków. Tu i tam na ulicach leżą kawałki tynku, lecz model nie jest uszkodzony. W tej chwili wydaje się prześcigać oryginał. Wspaniałe dzieło.

W pokoju córki. Wykonane dla niej. Oczywiście.

Von Rumpel ma wrażenie, że triumfalnie dotarł do końca długiej podróży. Siedzi na skraju łóżka, z jego pachwiny wybiegają dwie błyskawice bólu. Czuje, że kiedyś już tu był, że mieszkał w podobnym pokoju, spał w takim nierównym łóżku, zbierał wygładzone kamyki i ustawiał je w ten sam sposób. Jakby to miejsce czekało na jego powrót.

Myśli o własnych córkach: miasto wznoszące się na stole na pewno by je zachwyciło. Najmłodsza chciałaby, by uklęknął.

Wyobraźmy sobie, że wszyscy jedzą kolację – powiedziałaby. Wyobraźmy sobie, że to my.

Za wybitym oknem i zamkniętymi okiennicami panuje taka cisza, że von Rumpel słyszy szelest drobnych włosków w swoim uchu, które poruszają się w rytmie bijącego serca. Nad dachem płynie dym. Opadają drobinki popiołu. Lada chwila znów zaczną strzelać działa. Teraz delikatnie. Musi tu gdzieś być. Ślusarz lubi powtarzać swoje sztuczki.. Model… kamień jest gdzieś w modelu.



 

Budowa radia

W e r n e r m o c u j e j e d e n k o n i e c przewodu do urwanej rury sterczącej ukośnie z podłogi. Czyści drut śliną i okręca go sto razy wokół podstawy rury, tworząc nową cewkę strojącą. Drugi drut przewleka przez wygiętą rozpórkę zaklinowaną w sprasowanej masie drewna, kamieni i cementu, która stanowi sufit pomieszczenia.

Volkheimer obserwuje go z mroku. Gdzieś w mieście wybucha pocisk z moździerza i ze stropu opadają strużki kurzu.

Między wolne końce obu drutów trafia dioda i wraz z akumulatorem zamyka obwód. Werner oświetla swoją konstrukcję snopem światła latarki Volkheimera. Uziemienie, antena, akumulator. W końcu chwyta latarkę zębami, unosi do oczu dwa przewody słuchawek, zrywa koszulki, przecinając je gwintem śruby, i przykłada obnażone końcówki do diody. Przewodami płyną niewidzialne elektrony.

Hotel – a raczej to, co z niego zostało – wydaje nad ich głowami serię niesamowitych stęknięć. Pękają belki, jakby gruzowisko chwiało się niebezpiecznie na szczycie przepaści i lada chwila miało się zawalić. Jakby lądowanie jednej ważki mogło wywołać lawinę, która na zawsze pogrzebie Wernera i Volkheimera.

Przyciska słuchawkę do prawego ucha.

Radio nie działa.

Obraca wgniecioną obudowę, zagląda do środka. Stuka w gasnącą latarkę Volkheimera, przywracając ją do życia. Uspokój się. Wyobraź sobie drogę prądu. Jeszcze raz sprawdza bezpieczniki, lampy, wtyczki; kilkakrotnie przełącza urządzenie z nadawania na odbiór, zdmuchuje kurz z regulatora częstotliwości. Wymienia przewody prowadzące do akumulatora. Znów przykłada słuchawkę do ucha.

I oto słyszy znajomy dźwięk, jakby znowu miał osiem lat i siedział obok siostry na podłodze w domu dziecka: biały szum. Czysty, wyraźny. Pamięta, że Jutta wypowiedziała wtedy jego imię. Po chwili pojawia się inne, dość nieoczekiwane wspomnienie: dwie linki na elewacji domu Herr Siedlera, wisi na nich wielka, gładka, czerwona flaga ze swastyką, nieskazitelnie czysta, o barwie krwi.

Przeszukuje częstotliwości. Żadnych trzasków, pisków alfabetu Morse’a, głosów. Szum, szum, szum, szum. W zdrowym uchu, w radiu, w powietrzu. Volkheimer nie spuszcza z Wernera oczu. Ze spróchniałej belki opada pył: dziesięć tysięcy cząsteczek, które powoli wirują, połyskując w świetle latarki.

 

Na poddaszu

N i e m i e c z a m y k a d r z w i s z a f y i odchodzi, a Marie-Laure stoi na najniższym szczeblu drabiny i liczy do czterdziestu. Sześćdziesięciu. Stu. Serce z trudem próbuje tłoczyć natlenioną krew, mózg próbuje zrozumieć sytuację. Przypomina sobie zdanie, które kiedyś czytał na głos Étienne: Serce, które u wyższych zwierząt pulsuje w stanie podniecenia ze wzmożoną energią, bije wolniej u ślimaka doświadczającego podobnych bodźców11.

Uspokój serce. Rozluźnij mięśnie nóg. Nie zdradź się żadnym dźwiękiem. Przyciska ucho do drewnianej płyty z tyłu szafy. Co słyszy? Mole gryzące stare ubrania dziadka? Nic.

Ku jej zdumieniu stopniowo ogarnia ją senność. Marie-Laure dotyka puszek w kieszeniach płaszcza. Jak otworzyć jedną z nich bez wydawania dźwięku?

Jedyne wyjście to wspiąć się wyżej. Siedem szczebli, a później długi, trójkątny tunel poddasza. Po obu stronach wznosi się ukośnie sufit z surowego drewna, w środku nieco nad głową Marie-Laure.

Na poddaszu jest gorąco. Żadnego okna, drzwi. Nie ma dokąd uciec. Jedyna droga wyjścia to drabina, po której się wspięła.

Wyciągnięte palce natrafiają na starą miseczkę do golenia, stojak na parasole, drewnianą skrzynkę wypełnioną Bóg wie czym. Podłoga poddasza to deski o szerokości dłoni. Marie-Laure wie z doświadczenia, ile hałasu może wywołać idący po nich człowiek.

Niczego nie przewróć.

Co powinna zrobić, jeśli Niemiec znów otworzy szafę, odsunie wiszące ubrania, przeciśnie się przez drzwi i wejdzie na strych? Uderzyć go w głowę stojakiem na parasole? Dźgnąć nożem do obierania warzyw?

Krzyczeć.

Umrzeć.

Tato.

Marie-Laure czołga się po głównej belce, od której odchodzą wąskie deski podłogi, i zmierza w stronę masywnego komina na końcu poddasza. Główna belka jest gruba i nie skrzypi. Dziewczynka ma nadzieję, że nie straciła orientacji. Ma nadzieję, że Niemiec nie czai się za jej plecami i nie mierzy do niej z pistoletu.

Pod dachem prawie niedosłyszalnie piszczą nietoperze, a gdzieś daleko, może na okręcie wojennym albo za Paramé, zaczyna strzelać ciężkie działo.

Bum, cisza. Bum, cisza. Później długie wycie nadlatującego pocisku i huk eksplozji na jednej z wysp od strony morza.

Z miejsca, w którym nie istnieją myśli, wypełza straszliwa trwoga. W najgłębszym zakamarku mózgu otwiera się klapa, którą Marie-Laure musi zatrzasnąć, przygnieść całym ciałem i zamknąć na kłódkę. Zdejmuje płaszcz i rozpościera go na podłodze. Nie ośmiela się klęknąć z obawy, że stuknie kolanami w deski. Mija czas. Na dole panuje cisza. Czy Niemiec mógł odejść? Tak szybko?

Oczywiście, że nie odszedł. Marie-Laure wie, o co mu chodzi.

Po jej lewej stronie na podłodze leży kilka przewodów elektrycznych. Nieco z przodu stoi pudło ze starymi płytami Étienne’a. Victrola na korbkę. Stary fonograf do odtwarzania nagrań. Dźwignia, którą wciąga antenę na komin.

Marie-Laure przyciska kolana do piersi i stara się oddychać przez skórę. Bezdźwięcznie, jak ślimak. Ma dwie puszki. Cegłę. Nóż.

 

Siedem

Sierpień 1942

 

Jeńcy

P o W e r n e r a p r z y c h o d z i niezdrowo chudy kapral w przetartym mundurze polowym. Długie palce, szopa rzednących włosów pod furażerką. W jednym z butów brak sznurowadła i język sterczy na zewnątrz.

– Jesteś mały – mówi.

Werner, ubrany w nowy mundur polowy, zbyt wielki hełm i regulaminowy pas z klamrą z napisem Gott mit uns, prostuje plecy. Kapral spogląda na ogromną szkołę widoczną w półmroku, po czym pochyla się, rozpina plecak Wernera i ogląda trzy starannie złożone mundury Narodowo-Politycznego Zakładu Wychowawczego. Unosi do światła parę spodni i wydaje się rozczarowany, że w żaden sposób nie będą na niego pasować. Później zamyka plecak i zarzuca go sobie na ramię; Werner nie potrafi się domyślić, czy zamierza go zatrzymać, czy po prostu nieść.

– Nazywam się Neumann. Mówią o mnie Neumann Drugi. Jest jeszcze jeden Neumann, szofer. To Neumann Pierwszy. Poza tym w skład grupy wchodzą technik i sierżant, więc razem jest nas pięciu.

Żadnych fanfar, żadnych ceremonii. Tak wygląda początek służby Wernera w Wehrmachcie. Przechodzą pięć kilometrów od szkoły do wioski. W restauracji jest sześć stołów, nad którymi latają czarne muchy. Neumann Drugi zamawia dwie porcje wątróbki cielęcej i zjada obie, po czym wyciera talerze z krwi małymi razowymi bułeczkami. Werner czeka na wyjaśnienia – dokąd zmierzają, do jakiej jednostki ich przydzielono – lecz nie otrzymuje żadnych. Kapral ma ciemnoczerwone naramienniki i naszywki na kołnierzu, ale Werner nie pamięta, co to znaczy. Piechota zmotoryzowana? Wojska chemiczne? Stara kobieta zbiera talerze ze stołu. Neumann Drugi wyjmuje z płaszcza maleńką puszkę, kładzie na stole trzy okrągłe tabletki i wszystkie połyka. Później chowa puszkę do kieszeni płaszcza i spogląda na Wernera.

– Pastylki na ból pleców. Masz forsę?

Werner kręci głową. Neumann Drugi wyciąga z kieszeni kilka pogniecionych, brudnych niemieckich banknotów. Przed wyjściem prosi kobietę o przyniesienie tuzina jajek ugotowanych na twardo i cztery z nich daje Wernerowi.

Odjeżdżają pociągiem ze Schulpforty, mijają Lipsk i wysiadają na stacji węzłowej na zachód od Łodzi. Na peronie leżą żołnierze batalionu piechoty, wszyscy pogrążeni we śnie, jakby rzuciła na nich czar jakaś wróżka. Spłowiałe mundury wyglądają widmowo w półmroku; wydaje się, że żołnierze oddychają w tym samym rytmie; robi to niesamowite, niepokojące wrażenie. Od czasu do czasu z głośnika płyną ciche nazwy miejscowości, o których Werner nigdy nie słyszał – Grimma, Wurzen, Grossenhain – lecz na dworcu nie pojawiają się żadne pociągi, a żołnierze się nie poruszają.

Neumann Drugi siedzi z wyciągniętymi nogami i je po kolei jajka, wrzucając skorupki do furażerki odwróconej do góry dnem. Zapada zmrok. Śpiąca kompania żołnierzy pochrapuje cicho: dźwięk przypominający szum morza. Werner ma wrażenie, że on i Neumann Drugi są jedynymi przytomnymi ludźmi na świecie.

Kilka godzin po zmroku rozlega się na wschodzie gwizd i śpiący żołnierze zaczynają się budzić. Werner siada, wyrwany z niespokojnej drzemki. Neumann Drugi stoi obok na peronie; zaciska ręce, jakby próbował utrzymać w dłoniach kulę złożoną z ciemności.

Grzechoczą sprzęgi wagonów, zgrzytają klocki hamulcowe i z mroku wyłania się szybko jadący pociąg. Najpierw pojawia się czarna, opancerzona lokomotywa, otoczona gęstymi kłębami dymu i pary. Za lokomotywą widać kilka krytych wagonów i platformę ze stanowiskiem karabinu maszynowego obsługiwanym przez dwóch żołnierzy. Za wagonem cekaemistów toczą się platformy wypełnione ludźmi. Niektórzy stoją, większość klęczy. Wernera mijają dwa wagony, trzy, cztery. W przedniej części każdego z nich widać coś w rodzaju stosu worków ułożonych dla osłony przed wiatrem.

Szyny lśnią matowo, uginając się pod ciężarem platform. Dziewięć, dziesięć, jedenaście wagonów. Wszystkie pełne. Zwały worków wydają się dziwne: są jak wyrzeźbione z szarej gliny. Neumann Drugi unosi podbródek.

– Jeńcy.

Werner usiłuje przyjrzeć się ludziom na przejeżdżających platformach: zauważa zapadnięty policzek, bark, lśniące oko. Czy noszą mundury? Wielu siedzi opartych plecami o worki znajdujące się w przedniej części wagonów: wyglądają jak strachy na wróble, transportowane na zachód, gdzie zostaną ustawione w jakimś straszliwym ogrodzie. Werner widzi, że niektórzy śpią.

Obok przelatuje czyjaś twarz, blada i woskowa, z uchem przyciśniętym do powierzchni platformy.

Werner mruga. To nie worki. Ci ludzie nie śpią. W przedniej części każdego wagonu znajduje się stos trupów.

Kiedy staje się oczywiste, że pociąg się nie zatrzyma, wszyscy żołnierze znowu kładą się na peronie i zamykają oczy. Neumann Drugi ziewa. Obok pędzą kolejne platformy z jeńcami, rzeka ludzi wylewająca się z mroku. Szesnaście, siedemnaście, osiemnaście, po co liczyć? Setki ludzi. Tysiące. W końcu z ciemności wyłania się ostatnia platforma, pełna żywych jeńców opartych o stosy trupów, po czym ukazuje się kolejny wagon ze stanowiskiem cekaemu i kilkoma żołnierzami obsługi. Po chwili pociąg znika.

Stopniowo cichnie turkot kół, nad lasem znów zapada cisza. Gdzieś w tym kierunku znajduje się Schulpforta, jej czarne wieże, chłopcy moczący się w nocy, lunatycy, brutale. A dalej Zollverein, podobne do stękającego lewiatana. Brzęk szyb w domu dziecka. Jutta.

– Siedzieli na trupach? – pyta Werner.

Neumann Drugi zamyka jedno oko i przekrzywia głowę jak strzelec celujący z karabinu w mrok, w którym zniknął pociąg.

– Trach! Trach! Trach! – mówi.

 

Szafa

P o ś m i e r c i m a d a m e M a n e c Étienne przez kilka dni nie wychodzi ze swojego gabinetu. Marie-Laure wyobraża go sobie skulonego nad biurkiem, mruczącego dziecięce rymowanki i patrzącego na duchy przechodzące przez ściany. Za drzwiami panuje tak absolutna cisza, że dziewczynka martwi się, czy stryjeczny dziadek nie opuścił tego świata.

– Stryju? Étienne?

Madame Blanchard prowadzi Marie-Laure do katedry Świętego Wincentego na mszę za duszę madame Manec. Madame Fontineau gotuje kartoflankę na cały tydzień. Madame Guiboux przynosi dżem. Madame Ruelle udało się upiec kołacz.

Mijają monotonne godziny. Wieczorem Marie-Laure stawia pełny talerz zupy pod drzwiami Étienne’a i rankiem zabiera pusty. Stoi w progu pokoju madame Manec i czuje zapach mięty, wosku, sześćdziesięciu lat wierności. Służąca, pielęgniarka, matka, wspólniczka, doradca, kucharka – ile tysięcy funkcji pełniła madame Manec w domu Étienne’a? Czym była dla nich wszystkich? Na ulicy śpiewają pijani niemieccy marynarze, każdej nocy pająk tka nad piecem nową sieć i Marie-Laure uważa to za wyjątkowo okrutne: wszystko dalej żyje, Ziemia nawet na chwilę nie przerywa ruchu dokoła Słońca.

Biedne dziecko.

Biedny monsieur LeBlanc.

Chyba ciąży na nich klątwa.

Gdyby tylko w drzwiach kuchni pojawił się ojciec. Uśmiechnął się do sąsiadek, położył dłonie na policzkach Marie-Laure. Pięć minut z ojcem. Jedna minuta.

Po czterech dniach Étienne wychodzi ze swojego pokoju. Skrzypią schody, gdy podąża na dół, i kobiety w kuchni milkną. Poważnym tonem prosi wszystkie o opuszczenie domu.

– Potrzebowałem czasu, by się pożegnać, a teraz muszę zająć się sobą i swoją bratanicą. Dziękuję.

Kiedy drzwi kuchni się zamykają, zasuwa rygiel i bierze Marie-Laure za ręce.

– Wszystkie światła są teraz zgaszone. Bardzo dobrze. Proszę, stań w tym miejscu.

Rozlega się szuranie odsuwanych krzeseł, a potem kuchennego stołu. Marie-Laure słyszy, że stryjeczny dziadek dotyka żelaznego kółka pośrodku podłogi: unosi się klapa. Étienne schodzi do piwnicy.

– Czego szukasz, stryju?

– Tego – woła Étienne.

– Co to takiego?

– Piła elektryczna.

Marie-Laure czuje, że w jej brzuchu zapala się coś jasnego. Étienne zaczyna wchodzić po schodach. Marie-Laure podąża za nim. Pierwsze piętro, drugie, trzecie, czwarte, piąte, skręt w lewo do pokoju dziadka. Étienne otwiera drzwi gigantycznej szafy, wyjmuje stare ubrania brata i kładzie je na łóżku. Rozwija przedłużacz i podłącza do kontaktu na korytarzu.

– Będzie hałas – mówi.

– Dobrze – odpowiada Marie-Laure.

Étienne wchodzi do szafy i rozlega się ryk piły. Przenika ściany, podłogę, klatkę piersiową Marie-Laure, która zastanawia się, ilu sąsiadów słyszy ten warkot, czy gdzieś nie zaczął nadstawiać ucha Niemiec siedzący przy śniadaniu.

Stryjeczny dziadek wyjmuje arkusz dykty z tylnej części szafy, po czym wycina za nią drzwi na strych. Wyłącza piłę i przeciska się przez nierówny otwór, a następnie wchodzi po drabinie na poddasze. Marie-Laure podąża za nim. Przez cały ranek Étienne chodzi na czworakach po podłodze strychu, z kablami, kombinerkami i narzędziami, których Marie-Laure nie rozpoznaje dotykiem, i tworzy coś, co wydaje się wielką siecią przewodów elektrycznych. Mruczy pod nosem, przynosi grube skoroszyty lub części elektryczne z różnych pokoi na niższych piętrach. Poddasze skrzypi, pod sufitem prędko latają muchy. Późnym wieczorem Marie-Laure schodzi po drabinie i zasypia w łóżku dziadka, słysząc dochodzące z góry odgłosy pracy stryja.

Kiedy się budzi, pod okapami piszczą jerzyki i przez sufit słychać muzykę.

Clair de lune, kompozycja, która kojarzy się Marie-Laure z trzepotem liści i twardymi ławicami piasku pod stopami w czasie odpływu. Muzyka skrada się, wznosi i zapada w ziemi, po czym rozlega się młodzieńczy głos dawno zmarłego dziadka: W ciele ludzkim jest dziewięćdziesiąt sześć tysięcy kilometrów naczyń krwionośnych, dzieci! Można by nimi owinąć ziemię prawie dwa i pół razy…

Étienne schodzi po siedmiu szczeblach drabiny, przeciska się przez szafę i bierze siostrzenicę za rękę. Marie-Laure domyśla się, co powie.

– Twój ojciec prosił, bym dbał o twoje bezpieczeństwo.

– Wiem.

– Może ci coś grozić. To nie zabawa.

– Chcę się tym zajmować. Madame chciałaby…

– Opowiedz mi po kolei, co zrobisz.

– Dwadzieścia dwa kroki wzdłuż rue Vauborel aż do rue d’Estrées. Potem skręt w prawo i szesnaście kratek ściekowych. W lewo w rue Robert-Surcouf. Dziewięć kratek do piekarni. Podejdę do lady i powiem: „Poproszę jeden zwykły bochenek”.

– Co odpowie madame Ruelle?

– Będzie zdziwiona. Mam powiedzieć: „Jeden zwykły bochenek”, a ona powinna spytać: „Jak się miewa twój stryj?”.

– Spyta o mnie?

– Tak. W ten sposób da do zrozumienia, że wie, że chcesz pomóc. Wymyśliła to madame. To część hasła.

– A co ty powiesz?

– Odpowiem: „Stryj czuje się świetnie, dziękuję”. Wezmę bochenek, schowam do tornistra i wrócę do domu.

– Zajmują się tym nawet teraz? Po śmierci madame?

– Dlaczego nie?

– Czym zapłacisz?

– Kartką żywnościową.

– Masz kartki?

– W szufladzie na dole. A ty masz pieniądze, stryjku, prawda?

– Tak, mamy trochę pieniędzy. Wrócisz do domu?

– Natychmiast.

– Jaką drogą?

– Dziewięć kratek ściekowych na rue Robert-Surcouf. W prawo w rue d’Estrées. Szesnaście kratek do rue Vauborel. Znam to wszystko na pamięć, stryju. Byłam w piekarni trzysta razy.

– Nie wolno ci zbaczać z drogi. Nie możesz iść na plażę.

– Wrócę prosto do domu.

– Przyrzekasz?

– Przyrzekam.

– Więc idź, Marie-Laure. Pędź jak wiatr.

 

Na wschód

J a d ą w w a g o n a c h t o w a r o w y c h przez Łódź, Warszawę, Brześć. Werner wygląda przez otwarte drzwi i całymi kilometrami nie zauważa żadnych śladów człowieka z wyjątkiem przewróconych wagonów kolejowych leżących tu i ówdzie obok torów, poskręcanych i osmalonych przez eksplozje. Wsiadają i wysiadają żołnierze, bladzi, każdy dźwiga plecak, karabin i hełm bojowy. Śpią mimo hałasu, mimo zimna, mimo głodu, jakby rozpaczliwie chcieli jak najdłużej nie mieć kontaktu ze światem na jawie.

Bezkresne równiny o barwie szarego metalu podzielone szeregami sosen. Nie świeci słońce. Neumann Drugi budzi się, sika przez drzwi, wyjmuje z płaszcza puszeczkę tabletek i łyka następne dwie lub trzy.

– Rosja – mówi, choć Werner nie ma pojęcia, jak to odgadł. Powietrze pachnie stalą.

O zmierzchu pociąg się zatrzymuje i Neumann Drugi prowadzi Wernera między rzędami zrujnowanych domów, zgliszczy utworzonych z cegieł i zwęglonych belek. Na nielicznych stojących ścianach widać ślady serii z karabinów maszynowych. Jest już prawie ciemno, gdy Werner staje przed obliczem muskularnego kapitana siedzącego samotnie na kanapie, z której pozostał tylko drewniany szkielet i sprężyny. Na kolanach kapitana stoi metalowa menażka z parującą bryłą gotowanego mięsa. Oficer przez chwilę przygląda się w milczeniu Wernerowi, na jego twarzy maluje się nie rozczarowanie, lecz znużone rozbawienie.

– Nie robią was większych, co?

– Nie, panie kapitanie.

– Ile masz lat?

– Osiemnaście, panie kapitanie.

Kapitan wybucha śmiechem.

– Raczej dwanaście! – Odcina okrągły kawałek mięsa, żuje przez dłuższą chwilę, po czym wsadza dwa palce do ust i wyjmuje kawałek chrząstki. – Zapoznaj się ze sprzętem. Zobaczymy, czy poradzisz sobie lepiej od tego, którego ostatnio przysłali.

Neumann Drugi prowadzi Wernera do trzytonowej ciężarówki terenowej marki Opel Blitz z drewnianą budą na tylnej platformie. Wóz jest brudny, z jednej strony do burty przywiązano rząd pogiętych kanistrów z benzyną, z drugiej widać dziury po kulach. Zapada ołowiany zmierzch. Neumann Drugi przynosi Wernerowi lampę naftową.

– Zabawki są w budzie.

Później znika. Żadnych wyjaśnień. Witaj na froncie. W świetle lampy wirują drobne ćmy. Wernera ogarnia znużenie. Czy doktor Hauptmann chciał go nagrodzić, czy ukarać? Chętnie znowu usiadłby na ławie w domu dziecka, słuchał piosenek Frau Eleny, czuł ciepło buchające od kozy opalanej węglem, słuchał piskliwego głosu Siegfrieda Fischera opowiadającego z entuzjazmem o U-Bootach i myśliwcach, patrzył na Juttę rysującą przy stole, szkicującą tysiąc okien wyimaginowanego miasta.

Drewniana buda w tyle ciężarówki pachnie ziemią, benzyną i zgnilizną. Światło lampy odbija się w trzech kwadratowych okienkach. To wóz pelengacyjny. Na ławie pod lewą ścianą stoją dwa brudne urządzenia nasłuchowe wielkości poduszek. Składana antena, którą można wystawiać ponad dach budy. Trzy pary słuchawek, stojak z karabinami, szafki na rzeczy. Ołówki kopiowe, cyrkle, mapy. A tu, w odrapanych skrzynkach, czekają dwa odbiorniki zaprojektowane przez Wernera razem z doktorem Hauptmannem.

Ich widok w tak odległym miejscu uspokaja Wernera, jakby się odwrócił i spostrzegł starego przyjaciela płynącego obok na środku oceanu. Wyciąga ze skrzynki pierwszy odbiornik i odkręca tylną płytę. Miernik jest rozbity, kilka lamp przepalonych, brakuje głównej wtyczki. Znajduje narzędzia, klucz nasadowy, miedziany drut. Spogląda przez otwarte drzwiczki na cichy obóz, nad którym lśnią na niebie tysiące gwiazd.

Czy w pobliżu czają się rosyjskie czołgi? Celują z armat do światła lampy?

Przypomina sobie wielkie orzechowe radio marki Philco należące do Herr Siedlera. Patrz na druty, skup się, oceniaj. W końcu pojawi się schemat.

Kiedy znowu spogląda do góry, nad odległą linią drzew pojawia się delikatna łuna, jakby coś się paliło. Brzask. W odległości ośmiuset metrów wędruje stadko kościstych krów, poganiane przez dwóch chłopców z kijami. Werner otwiera skrzynkę zawierającą drugi odbiornik, gdy w drzwiach budy pojawia się olbrzymia postać.

– Pfennig.

Mężczyzna unosi długie ramiona w stronę sufitu, jego sylwetka zasłania zrujnowaną wioskę, pola, wschodzące słońce.

– Volkheimer?

 


Date: 2015-12-17; view: 634


<== previous page | next page ==>
Nawrót choroby | Jeden zwykły bochenek
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.017 sec.)