Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Szlifierz klejnotów

W c i ą g u t r z e c h m i e s i ę c y starszy sierżant von Rumpel podróżował do Berlina i Stuttgartu, wycenił sto skonfiskowanych pierścionków, tuzin bransoletek wysadzanych brylantami, łotewską papierośnicę z rombem z błękitnych topazów. Teraz, znalazłszy się z powrotem w Paryżu, od tygodnia mieszka w Grand Hotelu i rozsyła zapytania jak ptaki. Każdej nocy przypomina sobie chwilę, gdy ujął kciukiem i palcem wskazującym kamień o gruszkowatym kształcie, spojrzał na niego przez lupę jubilerską i przez chwilę wierzył, że trzyma w ręku Morze Ognia o wadze stu trzydziestu trzech karatów.

Patrzył na wnętrze kamienia o błękitnej barwie lodu i widział miniaturowe łańcuchy górskie, z których buchają płomienie i skry; kiedy obracał kamień, przed jego oczami mieniły się szkarłatne, koralowoczerwone i fioletowe wielokąty. Był już prawie przekonany, że legendy są prawdziwe, że setki lat wcześniej syn sułtana nosił koronę, która oślepiała dworzan, że właściciel brylantu nie mógł umrzeć, że trzyma w ręce bajeczny klejnot z kart historii.

Ogarnęła go wtedy radość – triumf. Ale towarzyszył im niespodziewany lęk: kamień wyglądał jak zaczarowany, nieprzeznaczony dla ludzkich oczu. Jak coś, czego nigdy nie można zapomnieć, gdy raz się to ujrzało. W końcu jednak zwyciężył rozsądek. Krawędzie faset nie były tak ostre, jak powinny. Kolet wydawał się leciutko asymetryczny. Co najważniejsze, kamień nie zawierał mikroskopijnych spękań naprężeniowych, wrostków krystalicznych, ani jednej inkluzji. Prawdziwy brylant zawsze zawiera inkluzje – mawiał ojciec von Rumpla. Prawdziwy diament nigdy nie jest doskonały. Czy von Rumpel spodziewał się, że to oryginał? Że jest przechowywany dokładnie tam, gdzie chciał? Że odniesie takie zwycięstwo w ciągu jednego dnia?

Naturalnie, że nie.

Ktoś mógłby pomyśleć, że von Rumpel będzie sfrustrowany, ale tak nie było. Wręcz przeciwnie, jego nadzieje wzrosły. Muzeum nigdy nie zamówiłoby tak doskonałej kopii, gdyby nie posiadało oryginału. W ciągu ostatnich tygodni spędzonych w Paryżu, w godzinach wolnych od innych zajęć, studiował listę szlifierzy kamieni szlachetnych, eliminując kolejne osoby. Najpierw figurowało na niej siedmiu ludzi, później trzech, a w końcu jeden – półkrwi Algierczyk nazwiskiem Dupont, który już jako nastolatek zajmował się szlifowaniem opali. Wydaje się, że przed wojną zarabiał mnóstwo pieniędzy, wykonując ze spineli imitacje brylantów dla bogatych wdów i baronowych. A także dla muzeów.



Pewnej nocy w lutym von Rumpel włamuje się do schludnej pracowni jubilerskiej Duponta niedaleko Sacré-Coeur. Ogląda egzemplarz Kamieni szlachetnych i minerałów Streetera, rysunki struktur krystalicznych minerałów, tablice trygonometryczne wykorzystywane w czasie fasetowania. Kiedy natrafia na kilka niezwykle starannie wykonanych odlewów kamienia o kształcie i szlifie identycznym z imitacją przechowywaną w muzeum, wie, że odnalazł właściwego człowieka.

Na prośbę von Rumpla Dupontowi podsunięto fałszywe kartki żywnościowe. Von Rumpel zaczyna czekać. Przygotowuje pytania: Czy wykonałeś pozostałe kopie? Ile? Czy wiesz, kto je teraz ma?

Ostatniego dnia lutego 1941 roku niski, elegancki gestapowiec przynosi von Rumplowi wiadomość, że Dupont próbował wykorzystać fałszywe kartki. Został aresztowany. Kinderleicht: dziecinnie proste.

Jest ładna zimowa noc z lekką mżawką, na skraju place de la Concorde leżą płaty topniejącego śniegu, miasto wygląda widmowo, na szybach okiennych lśnią kropelki wody. Ostrzyżony na jeża kapral sprawdza dokumenty von Rumpla i każe mu iść nie do celi, lecz do wysokiego gabinetu na drugim piętrze, w którym siedzi za biurkiem maszynistka. Na ścianie za jej plecami widać tapetę przedstawiającą splątane pędy wisterii; modernistyczna feeria kolorów sprawia, że von Rumpel czuje niepokój.

Dupont jest przykuty kajdankami do taniego krzesła z jadalni, stojącego na środku pomieszczenia. Jego twarz ma kolor i połysk tropikalnego drewna. Von Rumpel spodziewał się mieszaniny strachu, gniewu i głodu, ale Dupont siedzi wyprostowany. Jedno ze szkieł okularów jest już pęknięte, lecz poza tym wygląda dość dobrze.

Maszynistka gasi w popielniczce papierosa z ustnikiem pomazanym jasnoczerwoną szminką. Popielniczka jest pełna: pięćdziesiąt rozgniecionych niedopałków, powyginanych, wyglądających jak zakrwawione.

– Może pani iść – mówi von Rumpel, kiwając głową w stronę kobiety, i skupia uwagę na szlifierzu kamieni.

– Nie zna niemieckiego, proszę pana.

– Jakoś się dogadamy – odpowiada po francusku von Rumpel.

Dupont unosi wzrok i jakiś gruczoł jego ciała wydziela do krwi hormon dający odwagę. Von Rumpel nawet nie zmusza się do uśmiechu; przychodzi mu on z łatwością. Ma nadzieję poznać nazwiska, ale tak naprawdę zależy mu na liczbie.

Najdroższa Marie-Laure!

Jesteśmy teraz w Niemczech i czujemy się świetnie. Udało mi się znaleźć anioła, który spróbuje przekazać Ci ten list. Jodły i olchy są tu zimą bardzo piękne. I – nie uwierzysz, ale musisz mi zaufać – karmią nas fantastycznie! Pyszne potrawy: przepiórki, kaczki i duszone króliki. Udka kurczaków, ziemniaki smażone na boczku i ciastka z morelami. Duszona wołowina z marchewką. Coq au vin na ryżu. Ciasto ze śliwkami. Owoce i crème glacée. Możemy jeść do woli. Wprost nie mogę się doczekać posiłków! Odnoś się grzecznie do stryja i madame. Podziękuj, że Ci przeczytali ten list. I wiedz, że jestem zawsze z Tobą, że jestem tuż koło Ciebie.

Twój tata

 

Entropia

M a r t w y w i ę z i e ń przez tydzień stoi przywiązany do słupa na dziedzińcu, zamarznięty na kamień. Chłopcy zatrzymują się przy nim i pytają o drogę; ktoś włożył mu pas z ładownicami i hełm. Po kilku dniach na ramionach trupa zaczynają siadać dwa kruki i dziobią mu twarz; w końcu przychodzi dozorca z dwoma uczniami trzeciej klasy, ciężkim młotem wyrąbują z lodu stopy więźnia, wrzucają zwłoki na wóz i wywożą.

W ciągu dziewięciu dni komendant trzy razy uznał Fredericka za najsłabszego uczestnika ćwiczeń polowych. Bastian odchodzi dalej niż kiedykolwiek, liczy szybciej niż kiedykolwiek, toteż Frederick musi przebiegać czterysta lub pięćset metrów, często w głębokim śniegu, a pozostali chłopcy pędzą za nim, jakby od tego zależało ich życie. Kiedy zostaje schwytany i przyjmuje ciosy, Werner, obserwowany przez Bastiana, nie próbuje przyjacielowi pomóc.

Frederick wytrzymuje siedem uderzeń, nim upadnie. Potem sześć. Potem trzy. Nigdy nie krzyczy i nigdy nie prosi o litość, co wydaje się doprowadzać komendanta do morderczej furii. Marzycielstwo Fredericka, jego inność działają nań jak płachta na byka i wszyscy to wyczuwają.

Werner usiłuje się zatracić w pracy w laboratorium Hauptmanna. Skonstruował prototyp odbiornika, testuje bezpieczniki, lampy elektronowe, mikrotelefony, wtyczki – ale nawet późno w nocy ma wrażenie, że niebo pociemniało, a szkoła stała się mrocznym, diabolicznym miejscem. Ma kłopoty z żołądkiem. Dostaje biegunki. Budzi się w środku nocy i widzi Fredericka w jego sypialni w Berlinie, w okularach i krawacie, jak uwalnia ptaki uwięzione między stronicami ogromnej księgi.

Bystry z ciebie chłopiec. Na pewno dasz sobie radę.

Pewnego wieczoru, gdy Hauptmann siedzi w swoim gabinecie po drugiej stronie korytarza, Werner zerka na władczego, sennego Volkheimera w kącie i mówi:

– Ten więzień…

Volkheimer mruga, kamień zmienia się z powrotem w człowieka.

– Robią to co roku. – Zdejmuje czapkę i przesuwa dłoń po gęstych, krótko ostrzyżonych włosach. – Mówią, że to Polak, bolszewik, Kozak. Ukradł alkohol, naftę albo pieniądze. Co roku to samo.

Pod ściegami czasu na kilkunastu różnych arenach walczą ze sobą chłopcy. Czterysta dzieci pełznących po ostrzu brzytwy.

– I zawsze to samo słowo: kompost – dodaje Volkheimer.

– Ale czy wypadało go tam zostawiać, kiedy już nie żył? Czy to przyzwoite?

– Oni mają w nosie przyzwoitość.

Rozlega się rytmiczny stukot oficerek Hauptmanna, który wchodzi do laboratorium. Volkheimer cofa się do kąta, jego oczodoły znów wypełniają się mrokiem i Werner nie ma okazji spytać, kogo miał na myśli, mówiąc „oni”.

Chłopcy podrzucają do butów Fredericka zdechłe myszy. Nazywają go padalcem, ciotą, niezliczonymi innymi słowami, obraźliwymi w opinii dzieci. Jeden z uczniów piątej klasy dwukrotnie smaruje kałem soczewki lornetki Fredericka.

Werner powtarza sobie, że robi wszystko co możliwe. Każdego wieczoru pucuje Frederickowi buty, aż lśnią jak lustro – dzięki temu pomocnik komendanta, Bastian lub starsi uczniowie mają mniej powodów, by się go czepiać. W niedzielne poranki siedzą razem w refektarzu oświetlonym promieniami słońca i Werner pomaga przyjacielowi odrabiać lekcje. Frederick szepce, że wiosną ma nadzieję znaleźć gniazda skowronków w trawie za murami szkoły. Pewnego dnia unosi ołówek, patrzy w przestrzeń i mówi: „Dzięciołek”. W tej samej chwili Werner słyszy trzepot skrzydeł ptaka przelatującego nad dziedzińcem i murami zamku.

Na zajęciach z nauk technicznych doktor Hauptmann opowiada o prawach termodynamiki.

– Wiecie, czym jest entropia?

Chłopcy garbią się nad ławkami. Nikt nie podnosi ręki. Hauptmann chodzi po klasie. Werner próbuje siedzieć w absolutnym bezruchu.

– Pfennig.

– Entropia to miara nieokreśloności lub nieuporządkowania systemu, panie doktorze.

Hauptmann na moment wbija w Wernera spojrzenie, ciepłe, a jednocześnie mrożące krew w żyłach.

– Bałagan. Słyszycie, jak komendant używa tego słowa. Słyszycie, jak posługują się nim jego pomocnicy. Najważniejszy jest porządek. Życie to chaos, panowie. A nasza misja to wprowadzanie porządku. Nawet w sferze genetycznej. Porządkujemy ewolucję gatunku. Usuwamy gorszy materiał ludzki, buntowników, plewy. Oto wielkie zadanie Rzeszy, największy projekt, jaki kiedykolwiek podjęła ludzkość.

Hauptmann pisze na tablicy. Kadeci notują w zeszytach jego słowa. W zamkniętym układzie entropia nigdy się nie zmniejsza. Zgodnie z zasadami termodynamiki każdy proces prowadzi do rozpadu.

 

Spacery

C h o c i a ż É t i e n n e c i ą g l e s i ę s p r z e c i w i a, madame Manec co rano prowadzi Marie-Laure na plażę. Dziewczynka sama zawiązuje sobie buty, schodzi po schodach i czeka w sieni, z laską w ręku, aż madame Manec skończy pracę w kuchni.

– Sama trafię nad morze – mówi Marie-Laure, gdy wychodzą po raz piąty. – Nie musi mnie pani prowadzić.

Dwadzieścia dwa kroki do skrzyżowania z rue d’Estrées. Kolejne czterdzieści do niewielkiej bramy. Dziewięć schodków w dół i Marie-Laure stoi na piasku, po czym otacza ją dwadzieścia tysięcy dźwięków oceanu.

Zbiera szyszki sosen, które rosną gdzieś bardzo daleko. Grube kawałki lin. Śliskie, kuliste polipy wyrzucone na brzeg. Raz znajduje utopionego wróbla. Największą przyjemność sprawiają jej spacery na północny kraniec plaży podczas odpływu – kuca za wysepką, którą madame Manec nazywa Le Grand Bé, i zanurza dłoń w jeziorkach słonej wody. Dopiero wtedy, z palcami nóg i rąk w zimnym morzu, jest w stanie zupełnie zapomnieć o ojcu, dopiero wtedy przestaje się zastanawiać, co w jego liście jest prawdą, kiedy znowu napisze, dlaczego go uwięziono. Po prostu słucha, słyszy, oddycha.

Sypialnia Marie-Laure wypełnia się kamykami, wodorostami, kawałkami obtoczonego szkła, muszlami: czterdzieści przegrzebków na parapecie okna, sześćdziesiąt jeden trąbików na szczycie szafy. Układa je według gatunków, jeśli potrafi; potem według rozmiaru. Najmniejsze po lewej, największe po prawej. Napełnia muszlami słoje, wiadra, układa je na tacach; pokój zaczyna pachnieć morzem.

Prawie każdego ranka po wizycie na plaży robi sprawunki z madame Manec. Idą na targ warzywny, czasami do rzeźnika, po czym dostarczają jedzenie sąsiadkom, które madame Manec uznaje za najbardziej potrzebujące. Wspinają się kręconymi schodami, na których rozlega się echo kroków, po czym pukają do drzwi i zaprasza ich stara kobieta, pyta o nowiny, nalega, by wszyscy troje wypili mikroskopijny kieliszek sherry. Marie-Laure dowiaduje się, że madame Manec ma w sobie niewiarygodne zasoby energii: kwitnie, wypuszcza pędy, budzi się wczesnym rankiem, pracuje do późna, gotuje zupy z małży bez kropelki śmietany, piecze chleb ze szklanki mąki. Chodzą razem wąskimi uliczkami, Marie-Laure ściska pasek fartucha madame Manec, czuje bijące od niej zapachy gulaszu i ciasta. W takich chwilach madame wydaje się wielkim ruchomym żywopłotem z róż, kolczastym, wonnym, otoczonym rojem brzęczących pszczół.

Świeżo wypieczony chleb dla starej wdowy, madame Blanchard. Zupa dla monsieur Sagera. Umysł Marie-Laure zmienia się powoli w trójwymiarową mapę, na której zaznaczono jasne punkty orientacyjne: gruby platan na place aux Herbes, dziewięć roślin doniczkowych przed Hôtel Continental, sześć stopni w zaułku o nazwie rue du Connétable.

Kilka razy w tygodniu madame przynosi jedzenie Stukniętemu Hubertowi Bazinowi, weteranowi pierwszej wojny światowej, który niezależnie od pogody śpi w alkowie za biblioteką. Stracił nos, lewe ucho i oko wskutek ostrzału artyleryjskiego. Na połowie twarzy nosi emaliowaną mosiężną maskę.

Hubert Bazin uwielbia opowiadać o murach obronnych, wojownikach i piratach z Saint-Malo. Mówi Marie-Laure, że przez wiele stuleci umocnienia pozwalały odpierać ataki krwiożerczych rabusiów, Rzymian, Celtów, wikingów. Niektórzy twierdzą, że także potworów morskich. Opowiada, że mury przez tysiąc trzysta lat powstrzymywały okrutnych brytyjskich żeglarzy, którzy rzuciwszy kotwicę w pewnej odległości od brzegu, ostrzeliwali domy pociskami zapalającymi, próbując zniszczyć Saint-Malo i zagłodzić mieszkańców: nie cofnęliby się przed niczym, by wszystkich wymordować.

– Matki z Saint-Malo mówiły swoim dzieciom: Nie garb się i zachowuj grzecznie, bo w nocy przyjdzie Anglik i poderżnie ci gardło – opowiada Hubert Bazin.

– Hubercie, proszę, nie strasz Marie-Laure! – protestuje madame Manec.

W marcu Étienne kończy sześćdziesiąt lat, a madame Manec dusi niewielkie małże – palourdes – z szalotkami i podaje z grzybami i ćwiartkami dwóch jajek na twardo. Mówi, że są to jedyne jajka, które znalazła w mieście. Étienne opowiada cichym głosem o wybuchu wulkanu Krakatau. Jedno z jego najwcześniejszych wspomnień to krwistoczerwone niebo w czasie zachodów słońca nad Saint-Malo; popiół wulkaniczny z Cieśniny Sundajskiej sprawił, że każdego wieczoru nad morzem pojawiały się lśniące szkarłatne linie. Marie-Laure ma kieszenie wypełnione piaskiem, twarz zaczerwienioną od wiatru i na chwilę zupełnie zapomina o okupacji. Tęskni za ojcem, Paryżem, doktorem Geffardem, ogrodami, swoimi szyszkami – są to puste miejsca w jej życiu. Ale w ciągu ostatnich tygodni jej egzystencja stała się możliwa do zniesienia. Przynajmniej tu, na plaży, wiatr, kolory i światło spłukują z niej lęk i poczucie straty.

W prawie każde popołudnie, obszedłszy miasto z madame Manec, Marie-Laure siada na łóżku przy otwartym oknie i przesuwa dłońmi po modelu miasta wykonanym przez ojca. Jej palce mijają magazyny stoczni na rue de Chartres i piekarnię madame Ruelle na rue Robert-Surcouf. Wyobraża sobie, że słyszy piekarzy, którzy chodzą po podłodze śliskiej od mąki, nie odrywając stóp, jakby jeździli na łyżwach, i pieką bochenki chleba w czterystuletnim piecu używanym przez prapradziadka monsieur Ruelle’a. Palce Marie-Laure mijają schody katedry – w ogrodzie przycina krzaki róż jakiś mężczyzna, a koło biblioteki mruczy coś do siebie Stuknięty Hubert Bazin, wpatrując się jednym okiem w butelkę wina. To klasztor żeński, to restauracja Chez Chuche w pobliżu targu rybnego, to dom na rue Vauborel numer 4, z drzwiami we wnęce w murze, gdzie na parterze klęczy obok swojego łóżka madame Manec, bez butów, przesuwając palcami paciorki różańca, modląc się za wszystkich mieszkańców miasta. Tutaj, w pokoju na czwartym piętrze, spaceruje obok pustych półek Étienne, dotykając palcami miejsc, gdzie stały niegdyś radia. A gdzieś poza granicami modelu, poza granicami Francji, w miejscu, którego nie dosięgną palce, siedzi w celi ojciec Marie-Laure, z kilkunastoma wystruganymi modelami na parapecie, i zbliża się do niego strażnik z prawdziwą ucztą – przepiórki, kaczki i duszone króliki, udka kurczaków, ziemniaki smażone na boczku i ciastka z morelami – kilkanaście tac, kilkanaście półmisków, więcej, niż ojciec jest w stanie zjeść.

 

Nadel im Heuhaufen

P ó ł n o c . O g a r y d o k t o r a H a u p t m a n n a gnają przez zamarznięte pola wokół szkoły, kropelki rtęci pędzące wśród bieli. Za nimi podąża wykładowca w futrzanej czapce, stawiając krótkie kroki, jakby mierzył długość jakiejś ogromnej ścieżki. Pochód zamyka Werner, niosąc dwa odbiorniki, które testuje od miesięcy razem z doktorem.

Hauptmann obraca się z rozpromienioną twarzą.

– Dobre miejsce, niezła widoczność, rozstaw je tutaj, Pfennig. Wysłałem twojego przyjaciela Volkheimera naprzód. Jest gdzieś na wzgórzu. – Werner nie widzi żadnych śladów, tylko pagórek lśniący w świetle księżyca i rozciągający się za nim biały las. – Ma skrzynkę amunicyjną z radiostacją KX – ciągnie Hauptmann. – Powinien się ukryć i nadawać bez przerwy aż do chwili, gdy go odnajdziemy lub wyczerpie się akumulator. Nawet ja nie wiem, gdzie jest Volkheimer. – Klaszcze dłońmi w skórzanych rękawiczkach, wokół biegają ogary, z ich pysków bucha para. – Dziesięć kilometrów kwadratowych. Zlokalizuj nadajnik, zlokalizuj swojego przyjaciela.

Werner spogląda na dziesięć tysięcy drzew pokrytych śniegiem.

– Tam, panie doktorze?

– Tam. – Hauptmann wyjmuje z kieszeni piersiówkę i odkręca korek, nie spuszczając oczu z drzew. – Właśnie na tym polega cała zabawa, Pfennig.

Hauptmann przytupuje w śniegu, a Werner rozstawia pierwszy odbiornik, odmierza taśmą dwieście metrów i rozstawia drugi. Rozwija przewody uziemiające, rozkłada anteny i włącza odbiorniki. Ma już zdrętwiałe palce.

– Spróbuj na osiemdziesięciu metrach, Pfennig. Zwykle nie wiadomo, jakiej częstotliwości trzeba szukać. Ale dziś w nocy, w czasie naszego pierwszego testu polowego, możemy trochę oszukiwać.

Werner wkłada słuchawki i słyszy biały szum. Reguluje wzmocnienie częstotliwości, ustawia filtr. Wkrótce łapie w obu odbiornikach piski radiostacji Volkheimera.

– Mam go, panie doktorze.

Hauptmann uśmiecha się coraz szerzej. Psy skaczą i prychają z podniecenia. Wyjmuje z płaszcza ołówek kopiowy.

– Oblicz wszystko na obudowie radia. Na froncie czasem nie ma papieru pod ręką.

Werner pisze równanie na metalowej obudowie odbiornika i zaczyna podstawiać liczby. Hauptmann podaje mu suwak logarytmiczny. Po dwóch minutach Werner ustala kierunek i odległość: dwa i pół kilometra.

– Teraz nanieś wynik na mapę. – Drobna, arystokratyczna twarz Hauptmanna promienieje z zadowolenia.

Werner kreśli linie, posługując się kątomierzem i kompasem.

– Prowadź, Pfennig.

Werner składa mapę, chowa ją do kieszeni płaszcza, pakuje odbiorniki i niesie w obu rękach jak dwie identyczne walizki. W świetle księżyca widać mikroskopijne kryształki śniegu spadające z nieba. Wkrótce szkoła i otaczające ją zabudowania wyglądają jak domek dla lalek na białej równinie w dole. Księżyc, przypominający oko do połowy zasłonięte powieką, przesuwa się w dół; ogary biegną koło swojego pana, z ich pysków bucha para, a Werner oblewa się potem.

Schodzą do wąwozu, a potem zaczynają się wspinać. Jeden kilometr. Dwa.

– Wzniosłość – mówi Hauptmann, dysząc ciężko. – Wiesz, co to takiego, Pfennig? – Jest podchmielony, ożywiony, wręcz gadatliwy. Werner jeszcze nigdy go takim nie widział. – To chwila przemiany. Dzień zmienia się w noc, poczwarka w motyla. Jelonek staje się jeleniem, a chłopiec mężczyzną.

Po trzecim podejściu, wysoko na stoku wzgórza, Werner rozwija mapę i za pomocą kompasu starannie sprawdza kierunek marszu. Wokół lśnią nieme drzewa. Nie widać żadnych ludzkich śladów, tylko odciski butów Wernera i Hauptmanna. Szkoła znikła za wzgórzami.

– Czy mam znowu rozstawić odbiorniki, panie doktorze?

Hauptmann przykłada palec do ust.

Werner jeszcze raz konstruuje trójkąt i widzi, że są bardzo blisko punktu, który wyznaczył na początku – mniej niż pół kilometra. Ponownie pakuje odbiorniki i rusza naprzód, tym razem szybciej, zmieniając się w łowcę podążającego tropem zwierzyny. Wszystkie trzy psy również to wyczuwają i Werner myśli: Znalazłem rozwiązanie, zwyciężyłem, liczby stają się rzeczywistością. Z drzew spadają kaskady sypkiego śniegu, ogary zastygają i węszą, jakby wyczuły zapach bażanta. Hauptmann unosi dłoń, a Werner, idący pod górę między drzewami, z ciężkimi walizkami w rękach, widzi w końcu sylwetkę człowieka leżącego na wznak w śniegu. Koło jego stóp stoi radiostacja, a na nisko położonych konarach drzewa wisi antena.

Olbrzym.

Ogary dygocą z podniecenia. Hauptmann w dalszym ciągu unosi dłoń. Drugą ręką rozpina kaburę pistoletu.

– Kiedy jesteś tak blisko, Pfennig, nie możesz się wahać.

Znajdują się naprzeciwko lewego boku Volkheimera. Werner widzi kłęby wydychanej przez niego pary, które natychmiast się rozwiewają. Hauptmann celuje do Volkheimera z walthera i przez długą, niepokojącą chwilę Werner jest pewien, że nauczyciel zastrzeli siedemnastolatka, że wszyscy są w śmiertelnym niebezpieczeństwie, każdy kadet, i mimo woli słyszy słowa Jutty wypowiedziane nad kanałem: Czy należy coś robić tylko dlatego, że wszyscy inni to robią? Coś w duszy Wernera zamyka pokryte łuskami ślepia, a niski wykładowca unosi broń i strzela w niebo.

Volkheimer natychmiast kuca i odwraca głowę w stronę pędzących ku niemu ogarów. Werner ma wrażenie, że serce eksplodowało mu w piersi.

Ogromny chłopak unosi ręce przed atakującymi go psami, ale ogary go znają, skaczą wokół niego przyjaźnie, szczekają i biegają. Werner obserwuje, jak wielkolud odrzuca od siebie zwierzęta, jakby były kociętami.

Doktor Hauptmann wybucha śmiechem. Z lufy pistoletu wydobywa się strużka dymu. Wykładowca wyjmuje piersiówkę i podaje Wernerowi, który przykłada ją do warg. Udało mu się wprawić doktora w dobry humor, odbiorniki działają, wokół jest piękna, gwiaździsta noc, a on sam czuje w żołądku piekący koniak…

– Właśnie do tego służą nasze trójkąty – mówi Hauptmann.

Wokół baraszkują psy. Hauptmann oddaje mocz pod drzewem. Volkheimer idzie w stronę Wernera, niosąc ciężką radiostację KX. Wydaje się jeszcze większy niż zwykle i kładzie na czapce Wernera ogromną dłoń w rękawiczce.

– To tylko liczby – mówi cicho, by Hauptmann nie usłyszał.

– Czysta matematyka, kadecie – dodaje Werner, imitując ostry ton wykładowcy nauk technicznych. Łączy czubki palców obu rąk w rękawiczkach. – Musisz się przyzwyczaić do takiego sposobu myślenia.

Werner po raz pierwszy słyszy śmiech Volkheimera. Jego oblicze się zmienia, wydaje się mniej groźny, przypomina wyrośnięte, dobroduszne dziecko. Podobnie jak wtedy, gdy słucha muzyki.

Przez cały następny dzień Werner odczuwa satysfakcję z sukcesu, pamięta, że kiedy wracał obok wielkiego Volkheimera do zamku, miało to w sobie coś niemal świętego. Kroczyli między zamarzniętymi drzewami, mijali sale pełne śpiących chłopców – skarbce wyładowane złotymi sztabkami. Kiedy Werner rozbierał się obok swojej pryczy, przepełniała go wręcz ojcowska opiekuńczość wobec rówieśników, a tymczasem Volkheimer podążył w stronę sypialni starszych kadetów, ogr wśród aniołów, strażnik idący nocą przez pole pokryte nagrobkami.

 

Propozycja

M a r i e - L a u r e s i e d z i w swoim zwykłym miejscu w rogu kuchni i słucha skarg przyjaciółek madame Manec.

– Ceny makreli! – mówi madame Fontineau. – Można by pomyśleć, że muszą pływać do Japonii, by je łowić!

– Już nie pamiętam, jak smakują prawdziwe śliwki – dodaje madame Hébrard, żona kierownika poczty.

– I te śmieszne kartki na buty! – prycha madame Ruelle, piekarzowa. – Theo ma kartkę numer trzy tysiące pięćset jeden, a nie doszli nawet do czterystu!

– Burdele są teraz nie tylko na rue Thévenard. Wszystkie letnie pokoje wynajmują dziwki.

– Wielki Claude i jego żona dostają dodatkowe przydziały tłuszczu.

– Ci cholerni bosze palą lampy przez cały dzień!

– Nie zniosę kolejnego wieczoru z mężem w domu.

Wokół kwadratowego stołu siedzi dziewięć kobiet, stykając się kolanami. Utyskują na rzeczy, które wydają im się straszliwymi zbrodniami: restrykcje związane z racjonowaniem żywności, koszmarną jakość kaszanki, coraz gorszy lakier do paznokci. Jest ich w kuchni tyle, że podniecona Marie-Laure ma mętlik w głowie: żartują, choć powinny być poważne, szybko poważnieją, madame Hébrard skarży się, że nigdzie nie można dostać brązowego cukru z Gujany; inna kobieta narzeka na jakość tytoniu, po czym przerywa w pół zdania i histerycznym tonem komentuje wielkość tyłka właściciela perfumerii. Pachną czerstwym chlebem i dusznymi pokojami wypełnionymi masywnymi bretońskimi meblami.

– Córka Gautierów chce wyjść za mąż – mówi madame Ruelle. – Rodzina musi przetopić całą swoją biżuterię na obrączkę ślubną. Władze okupacyjne nałożyły trzydziestoprocentowy podatek na złoto. Później jubiler również musi oddać trzydzieści procent jako podatek. Po zapłaceniu z obrączki nic nie zostaje.

Kurs wymiany to farsa, cena marchwi woła o pomstę do nieba, wszyscy oszukują. W końcu madame Manec rygluje drzwi kuchni i odchrząkuje. Kobiety milkną.

– To my sprawiamy, że świat się kręci – mówi madame Manec. – Madame Guiboux, pani syn naprawia Niemcom buty. Madame Hébrard, sortuje pani razem z córką pocztę Niemców. A pani piekarnia, madame Ruelle, wypieka większość chleba jedzonego przez Niemców.

W kuchni panuje napięcie; Marie-Laure ma wrażenie, że kobiety patrzą na kogoś wchodzącego na taflę cienkiego lodu albo trzymającego dłoń nad płomieniem.

– Co pani ma na myśli?

– Że powinnyśmy coś zrobić.

– Wkładać im bomby do butów?

– Srać do mąki, z której pieczemy chleb?

Niepewne śmiechy.

– Nic tak spektakularnego. Możemy robić rzeczy mniej rzucające się w oczy, prostsze.

– Na przykład?

– Najpierw muszę wiedzieć, czy macie na to ochotę.

Zapada pełna napięcia cisza. Marie-Laure czuje, że wszystkie kobiety spoglądają na madame Manec. Dziewięć osób powoli skupia uwagę na tej samej kwestii. Marie-Laure myśli o swoim ojcu – uwięzionym za co? – i czuje ból.

Dwie kobiety wychodzą, twierdząc, że muszą się zająć wnukami. Inne obciągają bluzki i wiercą się na krzesłach, jakby temperatura w kuchni się podniosła. Zostaje sześć. Marie-Laure nasłuchuje, zastanawiając się, kto się przestraszy, kto zacznie paplać, kto okaże się najodważniejszy. Kto padnie na wznak na ziemię i przeklnie najeźdźców, wydając ostatnie tchnienie.

 

Masz innych przyjaciół

– U w a ż a j , c i p o ! – ryczy Martin Burkhard, gdy Frederick przechodzi przez dziedziniec. – Przyjdę do ciebie dziś w nocy! – Lubieżnie porusza biodrami.

Ktoś sra na pryczę Fredericka. Werner słyszy głos Volkheimera: Oni mają w nosie przyzwoitość.

– Srasz do łóżka, więc przynieś mi buty! – prycha jeden z chłopców.

Frederick udaje, że nie słyszy.

Każdej nocy Werner odwiedza laboratorium Hauptmanna. Już trzy razy wychodzili między zaspy, by wyśledzić radiostację Volkheimera, i za każdym razem odnajdywali go szybciej. Podczas ostatniego testu w terenie Werner zdołał w niespełna pięć minut ustawić odbiorniki, odnaleźć transmisję i określić na mapie położenie Volkheimera. Hauptmann obiecuje podróż do Berlina; rozwija schematy otrzymane z fabryki elektronicznej w Austrii i mówi:

– Kilka ministerstw wyraża się z entuzjazmem o naszym projekcie.

Werner odnosi sukcesy. Jest lojalny. Wszyscy się zgadzają, że zachowuje się w sposób idealny, a jednak za każdym razem, gdy budzi się ze snu, wstaje i zapina mundur, czuje się jak zdrajca.

Któregoś wieczoru Werner i Volkheimer wloką się przez topniejący śnieg. Volkheimer niesie radiostację, oba odbiorniki i złożoną antenę wsuniętą pod pachę. Werner podąża z tyłu, w cieniu ogromnego chłopaka. Z drzew kapie woda, wydaje się, że na gałęziach za chwilę pojawią się pąki kwiatów. Wiosna. Za dwa miesiące Werner skończy szkołę i pójdzie na wojnę.

Zatrzymują się na chwilę, by Volkheimer mógł odpocząć, a Werner pochyla się i ogląda jeden z odbiorników. Po chwili wyjmuje z kieszeni niewielki śrubokręt i dokręca obluzowaną pokrywę. Volkheimer spogląda nań z wielką czułością.

– Kim ty mógłbyś być…

Tego wieczoru Werner kładzie się na pryczy i spogląda na spód materaca Fredericka. Zamek owiewają podmuchy ciepłego wiatru, gdzieś trzaska okiennica i w rynnach ciurka woda z topniejącego śniegu.

– Nie śpisz? – szepce najciszej, jak to możliwe.

Frederick wystawia głowę znad pryczy i w prawie zupełnej ciemności Werner wierzy przez chwilę, że w końcu powiedzą sobie to, czego dotąd nie potrafili powiedzieć.

– Mógłbyś wrócić do domu, wiesz, do Berlina. Opuścić szkołę.

Frederick patrzy w milczeniu na Wernera.

– Twoja matka nie miałaby nic przeciwko temu. Prawdopodobnie byłaby zadowolona, że jesteś z nią. Fanni także. Wyjedź na miesiąc. Choćby na tydzień. Kiedy wyjedziesz, kadeci o tobie zapomną, a jak wrócisz, będą się zajmować kimś innym. Twój ojciec nawet nie musi o tym wiedzieć.

Ale Frederick kładzie się z powrotem na pryczy i Werner już go nie widzi. Głos przyjaciela odbija się od sufitu.

– Może lepiej by było, gdybyśmy przestali się przyjaźnić, Werner. – Za głośno, niebezpiecznie głośno. – Wiem, że to niebezpieczne: chodzić ze mną, jeść ze mną, składać moje ubrania, czyścić buty i pomagać mi w lekcjach. Musisz myśleć o swoich studiach.

Werner zaciska powieki. Nagle przypomina sobie swoją sypialnię na poddaszu: szuranie mysich łapek w ścianach, śnieg z deszczem uderzający w szyby. Sufit jest tak pochyły, że można stać tylko przy samych drzwiach. I ma poczucie, że gdzieś tuż poza zasięgiem jego wzroku, niczym widzowie na galerii, stoją matka, ojciec i Francuz z audycji radiowych, którzy obserwują go przez grzechocące okno, by zobaczyć, co zrobi.

Widzi przygnębioną twarz Jutty pochyloną nad rozbitym radiem. Ma wrażenie, że zamierza ich wszystkich pożreć coś ogromnego i pustego.

– Nie to miałem na myśli – mówi, przykładając usta do swojego koca.

Ale Frederick już się nie odzywa; obaj chłopcy przez długi czas leżą bez ruchu, patrząc na błękitne szprychy światła księżyca toczące się po sali.

 

Klub ruchu oporu starszych pań

M a d a m e R u e l l e , ż o n a p i e k a r z a – kobieta o miłym głosie, która najczęściej pachnie drożdżami, lecz niekiedy również pudrem do twarzy lub słodkimi, krojonymi jabłkami – przywiązuje drabinę do dachu samochodu męża i wraz z madame Guiboux jedzie o zmroku Route de Carentan, żeby za pomocą podręcznego zestawu narzędzi przestawiać znaki drogowe. Wracają pijane do kuchni domu na rue Vauborel numer 4, zanosząc się od śmiechu.

– Dinan jest teraz dwadzieścia kilometrów na północ! – mówi madame Ruelle.

– W środku morza!

Trzy dni później madame Fontineau podsłuchuje, że niemiecki komendant jest uczulony na nawłoć. Madame Carré, kwiaciarka, umieszcza wielkie pęki nawłoci w bukiecie przeznaczonym dla château.

Kobiety kierują ładunek rayonu w niewłaściwe miejsce. Celowo wprowadzają błędy drukarskie do rozkładu jazdy pociągów. Madame Hébrard, kierowniczka poczty, wsuwa sobie do majtek ważne urzędowe pismo z Berlina, zabiera je do domu i rozpala nim wieczorem ogień pod kuchnią.

Przychodzą do kuchni Étienne’a z radosnymi meldunkami, że ktoś słyszał kichanie komendanta garnizonu albo że psie gówno umieszczone przed drzwiami burdelu zgodnie z planem trafiło pod podeszwę niemieckiego buta. Madame Manec nalewa sherry, cydru albo muscadeta; ktoś czuwa na warcie koło drzwi. Madame Fontineau, niska i przygarbiona, chwali się, że przez godzinę blokowała centralę château, a zaniedbana, barczysta madame Guiboux mówi, że razem ze swoimi wnukami namalowała na bezdomnym psie francuską flagę narodową i wypuściła go na place Chateaubriand.

Kobiety wybuchają śmiechem, zachwycone.

– A ja? – pyta stara, owdowiała madame Blanchard. – Ja też chcę coś robić.

Madame Manec prosi wszystkie kobiety, by oddały madame Blanchard swoje pieniądze.

– Dostaniecie je z powrotem, nie martwcie się – mówi. – Madame Blanchard, zawsze potrafiła pani pięknie, kaligraficznie pisać. Proszę wziąć wieczne pióro pana Étienne’a i napisać na każdym banknocie pięciofrankowym: Wolność dla Francji! Nikogo nie stać na niszczenie pieniędzy, prawda? Kiedy wszyscy wydadzą swoje banknoty, nasza wiadomość rozejdzie się po całej Bretanii.

Kobiety klaszczą. Madame Blanchard ściska dłoń madame Manec i radośnie mruga szklistymi oczami.

Czasami na dół schodzi Étienne w jednym bucie i zaczyna gderać. W kuchni zapada cisza, a madame Manec parzy herbatę i stawia ją na tacy, po czym Étienne zabiera ją na górę. Później kobiety znów zaczynają spiskować i paplać. Madame Manec czesze Marie-Laure długimi, roztargnionymi pociągnięciami szczotki.

– Siedemdziesiąt sześć lat i ciągle potrafię się czuć jak młoda dziewczyna z gwiazdami w oczach – szepce.

 

Diagnoza

L e k a r z w o j s k o w y m i e r z y starszemu sierżantowi temperaturę. Nadyma rękaw ciśnieniomierza. Ogląda gardło, oświetlając je niewielką latarką. Tego ranka von Rumpel obejrzał piętnastowieczną kanapę i nadzorował jej załadunek do wagonu towarowego, który miał ją przetransportować do zameczku myśliwskiego marszałka Göringa. Szeregowiec, który dostarczył mebel, opisał grabież willi, nazywając to „zakupami”.

Kanapa przypomina von Rumplowi o osiemnastowiecznym holenderskim pojemniku na tytoń wykonanym z mosiądzu i miedzi, inkrustowanym maleńkimi brylantami, który oglądał kilka dni wcześniej, a pojemnik nieubłaganie jak grawitacja sprowadza jego myśli z powrotem na Morze Ognia. W chwilach słabości von Rumpel wyobraża sobie, jak za kilka lat kroczy wśród kolumn i arkad w wielkim Führermuseum w Linzu. Jego obcasy sprężyście stukają w marmurową posadzkę, a przez wysokie okna wpada światło zachodzącego słońca. Starszy sierżant widzi tysiąc gablotek z kryształu, tak czystego, że zdają się unosić w powietrzu, a wewnątrz znajdują się skarby mineralogiczne z całego świata, zebrane we wszystkich zakątkach globu: dioptazy, topazy, ametysty i rubelity z Kalifornii.

Jak brzmiało to porównanie? Jak gwiazdy, które spadły z czół archaniołów. A w samym środku galerii zawieszony pod sufitem i skierowany w dół reflektor oświetla sześcienną szklaną gablotkę, w której lśni niewielki błękitny kamień…

Lekarz każe von Rumplowi opuścić spodnie. Chociaż von Rumpel już od miesięcy nie ma ani jednego wolnego dnia z powodu nawału zajęć związanych z wojną, jest szczęśliwym człowiekiem. Zajmuje się coraz bardziej odpowiedzialnymi zadaniami, bo okazuje się, że w Rzeszy nie ma zbyt wielu aryjskich specjalistów od brylantów. Zaledwie trzy tygodnie wcześniej w pobliżu niewielkiego, zalanego słońcem dworca na zachód od Bratysławy oglądał kopertę pełną idealnie czystych, pięknie oszlifowanych kamieni; za jego plecami przejechała ciężarówka wyładowana obrazami owiniętymi w papier i zapakowanymi w słomę. Strażnicy szeptali, że jest wśród nich dzieło Rembrandta i fragmenty sławnego ołtarza z Krakowa. Wszystko wysyłano do kopalni soli głęboko pod austriacką wioską Altaussee, gdzie półtorakilometrowy szyb prowadzi do lśniących komór podziemnych wypełnionych stelażami o wysokości trzech pięter. Naczelne dowództwo gromadzi tam najwspanialsze dzieła sztuki europejskiej, umieszczając je wszystkie w niezdobytym skarbcu. Ludzie odwiedzający podziemne muzeum będą podziwiać te zbiory przez tysiąc lat.

Lekarz obmacuje pachwinę von Rumpla.

– Nie czuje pan bólu?

– Żadnego.

– A tutaj?

– Też nie.

Trudno było liczyć na wydobycie jakichś nazwisk od paryskiego szlifierza. Dupont nie mógł wiedzieć, kto otrzyma kopie brylantu; nie miał pojęcia o zabezpieczeniach stosowanych przez muzeum. Jednak okazał się mimo wszystko przydatny; von Rumpel chciał poznać liczbę i szlifierz ją podał.

Trzy.

– Może się pan ubrać – mówi lekarz i myje ręce w umywalce.

W ciągu dwóch miesięcy przed inwazją wojsk niemieckich na Francję Dupont przygotował dla muzeum trzy kopie. Czy korzystał z prawdziwego okazu? Nie, z odlewów. Nigdy nie widział prawdziwego brylantu. Von Rumpel mu wierzy.

Trzy kopie. Plus prawdziwy kamień. Gdzieś na tej planecie wśród septyliona ziaren piasku.

Cztery kamienie, jeden w podziemiach muzeum, zamknięty w sejfie. Należy odnaleźć pozostałe trzy. Bywają chwile, gdy von Rumpel czuje narastającą niecierpliwość, która jest jak żółć podchodząca do gardła, ale zmusza się, by ją przełknąć. Odnajdzie kamień.

Zapina pasek od spodni.

– Musimy zrobić biopsję – mówi lekarz. – Powinien pan zatelefonować do żony.

 

Najsłabszy (#3)

S z a l a o k r u c i e ń s t w a o p a d a. Może Bastian dokonuje ostatecznego aktu zemsty, może Frederick próbuje odnaleźć jedyną drogę ucieczki. Werner wie tylko, że kiedy budzi się rankiem pewnego dnia w kwietniu, ziemię pokrywa kilkucentymetrowa warstwa wody zmieszanej ze śniegiem, a Frederick znikł ze swojej pryczy.

Nie przychodzi na śniadanie, na zajęcia z poetyki ani na poranne ćwiczenia polowe. Każda z historii, którą słyszy Werner, zawiera błędy i sprzeczności, jakby prawda była maszynerią, której koła zębate nie pasują do siebie. Najpierw słyszy, że grupa kadetów wyprowadziła Fredericka na dwór, wbiła pochodnie w śnieg i kazała mu do nich strzelać z karabinu, by udowodnił, że ma dobry wzrok. Później słyszy, że chłopcy przynieśli tablice do badania wzroku, a kiedy nie potrafił ich odczytać, zmusili go, by je zjadł.

Ale co w Schulpforcie znaczy prawda? Werner wyobraża sobie dwudziestu chłopców zbliżających się do Fredericka niczym szczury; widzi tłustą, lśniącą twarz komendanta z podbródkiem wylewającym się z kołnierzyka. Bastian siedzi rozwalony jak król na dębowym tronie z wysokim oparciem, a tymczasem podłogę zalewa krew, sięga powyżej kostek, kolan…

Werner rezygnuje z drugiego śniadania i oszołomiony idzie do szkolnej izby chorych. Naraża się na areszt lub coś jeszcze gorszego; jest słoneczne, jasne południe, ale na jego sercu stopniowo zaciska się imadło; wszystko odbywa się w powolnym, hipnotycznym tempie; obserwuje własną rękę otwierającą drzwi, jakby patrzył przez metrową ścianę niebieskiej wody.

Wszędzie krew. Na poduszce, na kołdrze i nawet na emaliowanym szkielecie łóżka. Różowe szmaty w miednicy. Częściowo rozwinięty bandaż na podłodze. Pojawia się pielęgniarka i uśmiecha się do Wernera. To jedyna kobieta w szkole, nie licząc kucharek.

– Skąd tyle krwi? – pyta Werner.

Pielęgniarka przykłada cztery palce do ust. Może się zastanawia, czy mu powiedzieć, czy też udawać, że o niczym nie wie. Oskarżenie, rezygnacja albo współudział.

– Gdzie on jest?

– W Lipsku. Pojechał na operację. – Drżącym palcem dotyka dużego okrągłego guzika przy swoim fartuchu. Poza tym zachowuje surowość.

– Co się stało?

– Nie powinieneś iść na południowy posiłek?

Kiedy Werner mruga, widzi w wyobraźni mężczyzn zapamiętanych z dzieciństwa, bezrobotnych górników włóczących się po zaułkach, ludzi ze szponiastymi palcami i pustką w oczach; widzi Bastiana stojącego nad rzeką dymu. Führer, naród, ojczyzna. Zahartujcie swoje ciało, zahartujcie duszę.

– Kiedy wróci?

– Och – wzdycha cicho pielęgniarka i kręci głową.

Na stole leży niebieska mydelniczka. Wyżej wisi w zniszczonej ramie portret jakiegoś zapomnianego oficera. Chłopca, który uczył się tu kiedyś i został wysłany na śmierć.

– Kadecie?

Werner musi usiąść na łóżku. Ma wrażenie, że twarz pielęgniarki znajduje się w różnych odległościach jednocześnie, jest maską nałożoną na inną maskę, a ta z kolei na jeszcze jedną maskę. Co robi w tej chwili Jutta? Wyciera nos płaczącego niemowlęcia, zbiera stare gazety, słucha wykładów sanitariuszek wojskowych albo ceruje skarpetki? Modli się za brata? Wierzy w niego?

Werner myśli: Nie będę mógł jej o tym nigdy opowiedzieć.

Najdroższa Marie-Laure!

Większość kolegów z mojej celi jest sympatyczna. Niektórzy opowiadają kawały. Oto jeden z nich: Słyszałaś o nowym programie ćwiczeń fizycznych Wehrmachtu? Każdego ranka trzeba podnieść ręce do góry i tak je trzymać!

Ha, ha… Mój anioł obiecał dostarczyć ten list, choć wiąże się to z wielkim ryzykiem. Miło i bezpiecznie jest opuścić na pewien czas Gasthaus. Budujemy teraz drogę i praca jest dobra. Staję się coraz silniejszy. Dzisiaj widziałem dąb udający kasztanowiec. Zdaje się, że takie drzewo jest nazywane kasztanowym dębem. Kiedy wrócimy do domu, bardzo chciałbym zapytać o to botaników z ogrodu przy muzeum.

Mam nadzieję, że Ty, madame i Étienne będziecie dalej wysyłać mi paczki. Podobno każdy z nas ma prawo otrzymać jedną, więc w końcu powinienem coś dostać. Wątpię, czy pozwoliliby mi zatrzymać jakieś narzędzia, ale byłoby to cudowne. Nigdy byś nie uwierzyła, jak tu jest pięknie, ma chérie, i absolutnie nic nam nie grozi. Jestem całkowicie bezpieczny, najbezpieczniejszy na świecie.

Twój tata

 

Grota

J e s t l a t o i M a r i e - L a u r e siedzi w alkowie za biblioteką z madame Manec i Stukniętym Hubertem Bazinem.

– Chcę wam coś pokazać – mówi Hubert poprzez mosiężną maskę, pijąc zupę.

Prowadzi Marie-Laure i madame Manec rue de Boyer, a może jest to rue Vincent-de-Gournay albo rue des Hautes–Salles? Marie-Laure nie jest pewna. Docierają do podnóża murów obronnych i skręcają w prawo, po czym idą zaułkiem, w którym Marie-Laure jeszcze nigdy nie była. Schodzą po dwóch stopniach i przedzierają się przez zasłonę ze zwisających pędów bluszczu.

– Gdzie jesteśmy, Hubercie? – pyta madame Manec.

Zaułek stopniowo się zwęża, aż wreszcie muszą iść gęsiego. Ściany są coraz bliżej; po chwili Hubert staje. Marie-Laure czuje, że po obu stronach wznoszą się pionowo kamienne bloki, dotykają jej ramion i wydają się nieskończenie wysokie. Jeśli jej ojciec umieścił ten przesmyk w modelu miasta, jeszcze go nie odkryła.

Hubert grzebie w brudnych spodniach, ciężko oddychając za maską. Po prawej stronie, gdzie powinna się znajdować ściana, rozlega się szczęk klucza. Skrzypi otwierana brama.

– Uważajcie na głowy – mówi Hubert i pomaga Marie-Laure wejść do środka. Docierają do ciasnego, wilgotnego korytarza silnie pachnącego morzem. – Jesteśmy pod murami obronnymi. Nad nami wznosi się dwadzieścia metrów granitu.

– Doprawdy, Hubercie, ponuro tu jak na cmentarzu – mówi madame, ale Marie-Laure wchodzi głębiej.

Ślizga się na kamiennej posadzce, idzie chodnikiem w dół i po chwili staje na skraju wody.

– Dotknij tutaj – mówi Hubert Bazin. Kuca i kładzie dłoń Marie-Laure na zakrzywionej ścianie całkowicie pokrytej ślimakami. Są ich setki. Tysiące.

– Tak wiele… – szepce Marie-Laure.

– Nie wiem, dlaczego się tu gromadzą. Może nie zagrażają im mewy? O, albo to, dotknij, przewrócę ją na grzbiet. – Setki maleńkich, ruchliwych, wodnistych nóg i twardy, nierówny grzbiet: rozgwiazda. – Niebieskie muszle i krab skalny, czujesz jego szczypce? Teraz uważaj na głowę.

Niedaleko rozbijają się fale; Marie-Laure słyszy chlupot wody wokół swoich butów. Wchodzi głębiej do jeziorka, dno jest piaszczyste, woda sięga zaledwie do kostek. Grota wydaje się dość niska, ma może cztery metry długości i dwa metry szerokości, przypomina kształtem bochenek chleba. Na końcu znajduje się krata z grubych prętów, przez którą wieje rześki, czysty morski wiatr. Palce Marie-Laure natrafiają na pąkle, wodorosty, kolejne tysiące ślimaków.

– Co to za grota?

– Pamiętasz, jak opowiadałem o psach strażniczych? Dawno temu trzymano tu mastyfy, psy wielkie jak konie. W nocy bito w dzwony i wypuszczano brytany na plażę, by rozszarpały każdego żeglarza, który ośmieliłby się wyjść na brzeg. Gdzieś pod tymi małżami jest kamień z wydrapaną liczbą: tysiąc sto sześćdziesiąt pięć. To data.

– A woda?

– Nawet w apogeum przypływu sięga zaledwie do pasa. W dawnych czasach przypływy mogły być słabsze. Bawiliśmy się tutaj jako chłopcy. Ja i twój dziadek. Czasem także twój stryjeczny dziadek.

Woda zaczyna się podnosić. Wszędzie szczękają i wzdychają małże. Marie-Laure myśli o dawnych, dzikich żeglarzach, którzy mieszkali w Saint-Malo, przemytnikach i piratach pływających po ciemnym morzu, prowadzących swoje statki między dziesiątkami tysięcy raf.

– Powinniśmy już iść, Hubercie! – woła madame Manec. Jej głos odbija się echem od ścian groty. – To nie miejsce dla młodej panienki!

– Wszystko w porządku, madame! – odpowiada Marie-Laure.

Raki pustelniki. Ukwiały wyrzucające z siebie mikroskopijne strumyczki wody, gdy się ich dotknie. Galaktyki ślimaków. Każdy nosi w sobie historię życia.

Madame Manec skłania ich w końcu do wyjścia z groty. Stuknięty Hubert prowadzi Marie-Laure z powrotem przez bramę i zamyka ją na klucz. Madame Manec idzie z przodu. Zanim docierają do place Broussais, Hubert klepie Marie-Laure w ramię. Dziewczynka słyszy w lewym uchu jego szept, owiewa ją oddech o zapachu rozdeptanych pluskiew.

– Myślisz, że potrafiłabyś znowu znaleźć to miejsce?

– Chyba tak.

Wsuwa jej do ręki kawałek żelaza.

– Wiesz, co to takiego?

Marie-Laure zaciska dłoń.

– Klucz.

 

Upojenie

C o d z i e n n i e n a d c h o d z i w i a d o m o ś ć o kolejnym zwycięstwie, kolejnym sukcesie. Rosja składa się w harmonijkę jak akordeon. W październiku kadeci gromadzą się wokół wielkiego radia, by wysłuchać przemówienia Führera, który ogłasza początek operacji „Tajfun”. Niemieckie oddziały zatykają sztandary niedaleko od Moskwy, Rosja wkrótce upadnie.

Werner ma piętnaście lat. Na pryczy Fredericka śpi nowy chłopiec. W nocy Werner czasami widzi w tym miejscu nieobecnego przyjaciela, jak wystawia twarz z górnej pryczy albo przyciska lornetkę do okna. Frederick, który nie umarł, lecz również nie wyzdrowiał. Złamana szczęka, pęknięta czaszka, uszkodzenie mózgu. Nikogo nie ukarano, nikogo nie przesłuchano. Do szkoły przyjechał granatowy samochód, wysiadła z niego matka Fredericka, weszła do rezydencji komendanta i wkrótce potem ją opuściła, zgarbiona pod ciężarem plecaka syna, bardzo drobna. Wsiadła z powrotem do auta i odjechała.

Volkheimer zniknął; krążą plotki, że został siejącym postrach sierżantem Wehrmachtu. Że dowodzony przez niego pluton pierwszy wkroczył do miasta tuż pod Moskwą. Że Olbrzym obcinał palce martwym Rosjanom i palił je w fajce.

Nowi kadeci rozpaczliwie pragną udowodnić swoją wartość. Biegają, wrzeszczą, skaczą przez przeszkody, w czasie ćwiczeń polowych toczą rozgrywkę, w której dziesięciu chłopców nosi czerwone opaski na rękawach, a dziesięciu czarne. Gra się kończy, gdy jedna drużyna zdobędzie wszystkie opaski.

Werner ma wrażenie, że wszyscy otaczający go chłopcy są dziwnie upojeni. Jakby przy każdym posiłku napełniali swoje cynowe kubki nie chłodną wodą mineralną ze źródeł Schulpforty, ale trunkiem, który sprawia, że mają szkliste oczy, są oszołomieni i próbują zagłuszyć nieunikniony lęk dyscypliną, gimnastyką i pastowaniem skórzanych butów.

W oczach najbardziej upartych kadetów plonie niezłomna determinacja: cała ich uwaga skupia się na tropieniu słabości. Obserwują podejrzliwie Wernera, gdy wraca z laboratorium Hauptmanna. Nie ufają mu, bo jest sierotą, bo często przebywa samotnie, bo mówi z leciutkim francuskim akcentem, którego nabył w dzieciństwie.

Jesteśmy salwą pocisków! – śpiewają najmłodsi kadeci. Jesteśmy kulami armatnimi! Jesteśmy ostrzem miecza!

Werner nieustannie myśli o domu. Tęskni za deszczem bębniącym w blaszany dach nad sypialnią, za dziką energią sierot z domu dziecka, ochrypłym śpiewem Frau Eleny, gdy kołysze niemowlę w salonie. Zapachem dymu koksowni rozchodzącym się przed świtem, pierwszą wiarygodną wonią pojawiającą się każdego dnia. Najbardziej tęskni za Juttą: jej lojalnością, uporem, umiejętnością odróżniania dobra od zła.

Jednak w swoich słabszych momentach Werner nie znosi tych cech siostry. Może brutalni uczniowie wyczuwają w jego charakterze jakąś domieszkę związaną z Juttą, jakieś zakłócenia sygnału. Może jest ona jedyną osobą, która sprawia, że nie chce się zupełnie poddać. Jeśli ktoś ma w domu siostrę, powinien o niej myśleć jako o ładnej dziewczynie z plakatu propagandowego: różowe policzki, odwaga, determinacja. To właśnie dla niej walczymy. Właśnie dla niej umieramy. Ale Jutta? Jutta pisze listy, które prawie w całości zamazuje szkolny cenzor. Zadaje pytania, których nie powinno się zadawać. Wernerowi zapewniają bezpieczeństwo tylko jego kontakty z doktorem Hauptmannem – uprzywilejowany status ulubieńca wykładowcy nauk technicznych. Ich urządzenia pelengacyjne produkuje jedna z firm w Berlinie; niektóre egzemplarze zaczynają już wracać z „pola bitwy”, jak określa to Hauptmann: są pokiereszowane przez wybuchy, nadpalone, umazane błotem. Zadanie Wernera polega na ich naprawie, gdy tymczasem Hauptmann rozmawia przez telefon, wypisuje zapotrzebowania na części zamienne albo o


Date: 2015-12-17; view: 747


<== previous page | next page ==>
Plaża du Môle | Wszystko jest zatrute
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.041 sec.)