Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Muséum National d’Histoire Naturelle

M a r i e - L a u r e L e B l a n c jest wysoką, piegowatą sześciolatką o błyskawicznie pogarszającym się wzroku, gdy pewnego dnia ojciec każe jej dołączyć do kilkunastoosobowej grupy dzieci zwiedzających muzeum, w którym pracuje. Przewodnik to stary, garbaty strażnik, niewiele wyższy od swoich podopiecznych. Stuka czubkiem laski w posadzkę, prosząc o ciszę, po czym prowadzi wycieczkę przez ogrody do sal wystawowych.

Dzieci patrzą na techników, którzy podnoszą kość udową dinozaura, posługując się linami i wielokrążkami. Odwiedzają salę, gdzie stoi wypchana żyrafa z liniejącymi płatami sierści na grzbiecie. Zaglądają do szuflad w pracowniach taksydermii, pełnych piór, ptasich szponów i szklanych oczu; przeglądają dwustuletnie herbaria z podobiznami orchidei, stokrotek i ziół.

W końcu wspinają się po szesnastu schodkach i docierają do działu mineralogii. Przewodnik pokazuje agat z Brazylii, fioletowe ametysty i stojący na postumencie meteoryt, który, jak twierdzi, jest równie stary jak Układ Słoneczny. Później prowadzi dzieci gęsiego kręconymi schodami w dół, a potem znowu w dół, następnymi kręconymi schodami. Wreszcie, po przejściu kilku korytarzy, wycieczka zatrzymuje się przed żelaznymi drzwiami z dziurką od klucza.

– Koniec zwiedzania – mówi przewodnik.

– Co jest za tymi drzwiami? – pyta jedna z dziewcząt.

– Następne zamknięte drzwi, nieco mniejsze.

– A za nimi?

– Trzecie zamknięte drzwi, jeszcze mniejsze.

– A dalej?

– Czwarte drzwi, potem piąte, aż w końcu dochodzi się do trzynastych, maleńkich, nie większych od buta.

Dzieci pochylają się do przodu.

– Co jest za nimi?

– Za trzynastymi drzwiami – przewodnik unosi straszliwie pomarszczoną dłoń – znajduje się Morze Ognia.

Zdziwienie. Dzieci spoglądają na siebie.

– Nie żartujcie! Nie słyszeliście o Morzu Ognia?!

Kręcą głowami. Marie-Laure zerka na nagie żarówki wiszące w metrowych odstępach pod sufitem. Widzi je jako wirujące tęczowe kule.

Przewodnik unosi laskę na pętli opasującej nadgarstek i zaciera ręce.

– To długa opowieść. Chcecie posłuchać długiej opowieści?

Dzieci kiwają głowami. Przewodnik odchrząkuje i zaczyna mówić:

– Przed wiekami, na wyspie, którą dziś nazywamy Borneo, pewien książę znalazł na dnie wyschniętej rzeki niebieski kamień. Spodobał mu się, więc go zabrał. Ale kiedy wracał do pałacu, zaatakowali go konni rabusie i przebili mu serce włócznią.



– Przebili serce?

– Czy to prawda?

– Tss! – szepce jeden z chłopców.

– Bandyci zrabowali pierścienie księcia, konia, wszystko. Ale nie zauważyli małego niebieskiego kamienia, bo zaciskał go w dłoni. Umierający książę zdołał się doczołgać do pałacu i przez dziesięć dni był nieprzytomny. Dziesiątego dnia, ku zdumieni kobiet, które go pielęgnowały, usiadł, otworzył dłoń i ich oczom ukazał się kamień.

Medycy sułtana orzekli, że stał się cud, bo po odniesieniu tak ciężkiej rany książę nie miał prawa przeżyć. Opiekujące się nim kobiety utrzymywały, że kamień musi mieć właściwości uzdrowicielskie. Jubilerzy sułtana stwierdzili coś innego: oświadczyli, że jest to największy diament, jaki kiedykolwiek widzieli. Przez osiemdziesiąt dni obrabiał go najzdolniejszy szlifierz, a kiedy skończył pracę, kamień przybrał jasnobłękitny kolor mórz południowych, ale w środku znajdowała się czerwona iskra, jak płomień w kropli wody. Sułtan kazał wprawić brylant w koronę księcia i mówiono, że kiedy siedzi on na tronie w promieniach słońca, bije od niego tak oślepiająca jasność, jakby składał się ze światła.

– Jest pan pewien, że to prawda? – pyta dziewczynka.

– Tss! – ucisza ją chłopiec.

– Brylant nazwano Morzem Ognia. Niektórzy ludzie wierzyli, że książę jest bóstwem i dopóki posiada klejnot, nie można go zabić. Ale zaczęło się dziać coś dziwnego: im dłużej nosił koronę, tym więcej nieszczęść go spotykało. W ciągu miesiąca jeden z jego braci utonął, a drugi zmarł od ukąszenia węża. Po pół roku zachorował i odszedł z tego świata ojciec księcia. Co gorsza, zwiadowcy donieśli, że na wschodzie gromadzi się ogromna armia.

Książę zwołał doradców zmarłego sułtana. Wszyscy stwierdzili, że powinien się szykować do wojny… wszyscy z wyjątkiem jednego – kapłana, który oznajmił, że miał sen. A w nim Bogini Ziemi powiedziała, że stworzyła Morze Ognia jako podarek dla swojego ukochanego, Boga Morza, i wysłała klejnot w nurtach rzeki. Kiedy rzeka wyschła i książę odnalazł diament, bogini wpadła we wściekłość. Rzuciła klątwę na kamień i wszystkich jego posiadaczy.

Dzieci pochylają się do przodu, Marie-Laure wraz z nimi.

– Działanie klątwy jest następujące: właściciel kamienia będzie żył wiecznie, ale na wszystkich, których kocha, spadnie deszcz nieszczęść.

– Żyć wiecznie?

– Ale gdyby wrzucił go do morza i w ten sposób przekazał prawowitemu właścicielowi, Bogini Ziemi cofnęłaby klątwę. Książę, teraz już sułtan, zastanawiał się przez trzy dni i trzy noce, aż w końcu postanowił zatrzymać kamień. Uratował mu on życie i książę wierzył, że czyni go niepokonanym. Rozkazał obciąć kapłanowi język.

– Auć! – wzdycha najmłodszy chłopiec.

– Poważny błąd – zauważa najwyższa dziewczynka.

– Na kraj napadli wrogowie – ciągnie przewodnik – zniszczyli pałac i wymordowali wszystkich jego mieszkańców. Księcia nigdy więcej nie widziano i przez dwieście lat nikt nie słyszał o Morzu Ognia. Niektórzy twierdzili, że pocięto go na mniejsze brylanty; inni opowiadali, że książę w dalszym ciągu jest właścicielem kamienia, że żyje w Japonii lub Persji jako ubogi rolnik i że w ogóle się nie starzeje. W ten sposób kamień zniknął z kart historii. Aż pewnego dnia francuski handlarz kamieni szlachetnych, który odwiedził kopalnie Golkondy w Indiach, ujrzał ogromny oszlifowany brylant w kształcie gruszki. Sto trzydzieści trzy karaty. Prawie idealna czystość. Wielkości gołębiego jaja, pisał, błękitny jak morze, ale z iskrą ognia w środku. Podróżnik wykonał odlew brylantu i wysłał do lotaryńskiego księcia, wielkiego miłośnika klejnotów, ostrzegając go o klątwie. Książę zapragnął zostać właścicielem kamienia, więc kupiec przywiózł go do Europy, a książę kazał go osadzić w gałce laski i nigdy się z nim nie rozstawał.

– Ach…

– Po miesiącu księżna zachorowała na raka krtani. Dwóch ulubionych służących spadło z dachu i skręciło kark. Później jedyny syn księcia zginął w wypadku podczas jazdy konnej. Chociaż wszyscy mówili, że książę nigdy nie wyglądał lepiej, on sam bał się wychodzić z pałacu i przyjmować gości. W końcu uwierzył, że brylant to przeklęte Morze Ognia, i poprosił króla, by umieścił kamień w muzeum, w specjalnie zbudowanym skarbcu, który miał być zamknięty przez dwieście lat.

– I co dalej?

– I minęło sto dziewięćdziesiąt sześć lat.

Dzieci stoją przez chwilę w milczeniu. Kilkoro liczy na palcach. Później unoszą ręce.

– Możemy zobaczyć brylant?

– Nie.

– Nie wolno otworzyć nawet pierwszych drzwi?

– Nie.

– Widział go pan?

– Nie.

– Więc skąd pan wie, że naprawdę tam jest?

– Trzeba wierzyć w tę opowieść.

– Ile warte jest Morze Ognia, monsieur? Można by za niego kupić wieżę Eiffla?

– Za tak duży i rzadki brylant prawdopodobnie można by kupić pięć wież Eiffla.

Ochy i achy.

– Te wszystkie drzwi są po to, by do środka nie zakradli się złodzieje?

– Może po to, by klątwa nie wydostała się na zewnątrz? – odpowiada przewodnik i mruga.

Dzieci milkną. Kilkoro cofa się o krok. Marie-Laure zdejmuje okulary i świat staje się bezkształtny.

– Dlaczego nie wziąć brylantu i nie wrzucić do morza? – pyta.

Przewodnik spogląda na nią, dzieci także.

– Kiedy ostatni raz widziałaś, jak ktoś wrzuca do morza pięć wież Eiffla?

Rozlegają się śmiechy. Marie-Laure marszczy brwi. To tylko żelazne drzwi z mosiężną dziurką od klucza.

Zwiedzanie muzeum dobiega końca, dzieci się rozchodzą, a Marie-Laure wraca z ojcem do Wielkiej Galerii. Ojciec poprawia jej okulary i wyjmuje liść z włosów.

– Dobrze się bawiłaś, ma chérie?

Z belek pod sufitem sfruwa brązowy wróbel domowy i siada na kamiennych płytach u stóp dziewczynki. Marie-Laure wyciąga otwartą dłoń. Wróbel przekrzywia głowę i zastanawia się. Po chwili odlatuje.

Miesiąc później Marie-Laure jest już ślepa.

 

Zollverein

W e r n e r P f e n n i g d o r a s t a pięćset kilometrów na północny wschód od Paryża, w mieście o nazwie Zollverein, ośrodku górniczym o powierzchni półtora kilometra kwadratowego położonym w pobliżu Essen w Niemczech. To kraina stali, antracytu, miejsce pełne dziur w ziemi. Dymią kominy, po wysokich nasypach kolejowych jeżdżą tam i z powrotem lokomotywy, bezlistne drzewa stojące na szczytach hałd żużlu przywodzą na myśl szkielety rąk, które wynurzyły się z podziemnego świata.

Werner i jego młodsza siostra Jutta wychowują się w domu dziecka, dwukondygnacyjnym sierocińcu z cegły klinkierowej na Viktoriastrasse. W jego pokojach słychać kaszel chorych dzieci i płacz niemowląt; widać kufry z resztkami dobytku zmarłych rodziców: połatane sukienki, spatynowane sztućce otrzymane w prezencie ślubnym, spłowiałe ambrotypy ojców, którzy zginęli pod ziemią.

Wczesne dzieciństwo Wernera to okres głodu. Mężczyźni walczą o pracę przed bramami kopalni, kurze jajko kosztuje dwa miliony reichsmarek, w domu dziecka panuje gruźlica, skradając się po salach jak wilk. Owoce są tylko wspomnieniem. Nie ma masła ani mięsa. W niektóre wieczory kierowniczka musi karmić dwunastkę swoich podopiecznych ciastkami ze zmielonego ziarna gorczycy.

Ale siedmioletni Werner jakoś sobie radzi. Jest niski, ma odstające uszy i mówi wysokim, ładnym głosem; wszyscy patrzą ze zdumieniem na jego białe włosy. Kojarzą się ze śniegiem, mlekiem, kredą. Kolor, którego istotą jest nieobecność koloru. Każdego ranka zawiązuje buty, okręca się gazetą, by nie czuć zimna, wkłada palto i zaczyna badać świat. Chwyta płatki śniegi, kijanki, hibernujące żaby; wyłudza chleb od piekarzy, którzy nie mają nic do sprzedania; regularnie przynosi do kuchni mleko dla niemowląt. Robi różne rzeczy: papierowe pudełka, prymitywne dwupłatowce, drewniane stateczki z ruchomymi sterami.

Co kilka dni zaskakuje kierowniczkę pytaniami, na które nikt nie zna odpowiedzi:

– Dlaczego mamy czkawkę, Frau Eleno? – Albo: – Skoro Księżyc jest taki wielki, Frau Eleno, to dlaczego wydaje się taki mały? – Albo: – Frau Eleno, czy pszczoła wie, że musi umrzeć, jeśli kogoś użądli?

Frau Elena to protestantka z Alzacji, stara panna, która lubi dzieci i traktuje je wyrozumiale. Śpiewa ochrypłym falsetem francuskie piosenki ludowe, ma słabość do sherry i stale zasypia na stojąco. W niektóre wieczory pozwala podopiecznym siedzieć do późna i opowiada historie o swoim dzieciństwie spędzonym w cichej wiosce u podnóża gór, o półtorametrowej warstwie śniegu na dachach, o heroldach miejskich, strumieniach parujących od mrozu i winnicach pokrytych szronem: o świecie kolęd bożonarodzeniowych.

– Czy głusi słyszą bicie swojego serca, Frau Eleno? Dlaczego klej nie przylepia się do wnętrza butelki?

Frau Elena wybucha śmiechem. Gładzi Wernera po głowie i szepce:

– Mówią, że jesteś mały, Wernerze, że pochodzisz znikąd, że nie powinieneś mieć wielkich marzeń. Ale ja w ciebie wierzę. Myślę, że dokonasz czegoś wyjątkowego.

Później każe mu iść spać na małej pryczy pod oknem, którą Werner zajął dla siebie na poddaszu.

Czasem Werner i Jutta rysują. Siostra ukradkiem przychodzi do brata, leżą obok siebie na brzuchu i wymieniają się jednym ołówkiem. Jutta, choć dwa lata młodsza, ma talent. Najbardziej lubi rysować Paryż, miasto, które widziała raz na fotografii na tylnej stronie okładki jednego z romansów Frau Eleny: dachy mansardowe, kamienice otoczone leciutką mgiełką, żelazne kratownice dalekiej wieży. Rysuje spiralne białe wieżowce, skomplikowane mosty, tłumy ludzi nad brzegiem rzeki.

W inne dni, po szkole, Werner ciągnie młodszą siostrę w wózku skleconym z części znalezionych na wysypisku śmieci. Jadą z turkotem pokrytymi żwirem drogami, mijają nędzne zabudowania mieszkalne, płonące stosy śmieci, bezrobotnych górników, którzy całymi dniami siedzą na odwróconych do góry nogami drewnianych skrzynkach, nieruchomi jak posągi. Jedno z kół regularnie odpada, a Werner cierpliwie kuca obok wózka i wkręca śruby. Wokół wchodzą do cechowni tłumy górników z drugiej zmiany, gdy tymczasem górnicy z pierwszej wloką się do domów, zgarbieni, głodni, z sinymi nosami, z twarzami jak czarne czaszki pod okapami hełmów.

– Dzień dobry! – mówi wesołym tonem Werner, lecz górnicy zwykle mijają go bez słowa, może nawet go nie zauważają. Wbijają wzrok w błoto, uginają się pod ciężarem kryzysu gospodarczego i nie patrzą na surową geometrię fabryk widocznych na tle nieba.

Werner i Jutta przesiewają lśniące hałdy miału węglowego, wspinają się na góry rdzewiejących maszyn. Zrywają jeżyny i mlecze rosnące na polach. Czasami znajdują w koszach na śmieci obierki ziemniaków lub natkę marchewki, w inne dni zbierają popołudniami papier, by na nim rysować, albo stare tubki pasty do zębów, z których da się jeszcze coś wycisnąć i przerobić na kredę. Niekiedy Werner wiezie Juttę aż do bramy szybu numer 9, największego, hałaśliwego, oświetlonego płomieniami jak piec gazowy. W górze wznosi się czteropiętrowa wieża wyciągowa, kołyszą się liny, walą młoty, krzyczą mężczyźni, ze wszystkich stron rozciągają się zabudowania fabryczne o dachach z blachy falistej. Werner i Jutta patrzą na wagoniki z węglem wyjeżdżające spod ziemi i na górników, który wychodzą z cechowni, trzymając w rękach zawiniątka z jedzeniem; podążają ku wejściom do klatek wyciągowych jak owady zmierzające w stronę pułapki.

– To tu zginął ojciec – szepce Werner do siostry.

Kiedy zapada zmrok, Werner w milczeniu ciągnie małą Juttę przez ponure osiedla Zollverein: dwoje dzieci o białych włosach w bezdennej, czarnej otchłani. Niosą swoje bezwartościowe skarby na Viktoriastrasse numer 3, gdzie Frau Elena gapi się w palenisko kuchni węglowej, śpiewając zmęczonym głosem francuską kołysankę, gdy tymczasem jeden brzdąc szarpie za troczki jej fartucha, a drugi siedzi na kolanach i drze się wniebogłosy.

 

Magazyn kluczy

Z a ć m a w r o d z o n a . O b u o c z n a. Nieuleczalna. „Widzisz? – pytają lekarze. – Widzisz?”. Marie-Laure już nigdy niczego nie zobaczy. Miejsca, które dawniej wydawały się znajome – czteropokojowe mieszkanie dzielone z ojcem, kwadratowy, otoczony drzewami placyk na końcu ulicy – stały się labiryntami pełnymi niebezpieczeństw. Szuflady zawsze są nie tam, gdzie powinny. Toaleta to otchłań. Szklanka wody jest za blisko, za daleko; palce Marie-Laure są za duże, zawsze za duże.

Czym jest ślepota? Dłonie Marie-Laure napotykają pustkę w miejscu, gdzie powinna być ściana. Tam, gdzie powinna być pustka, kaleczy ją w goleń noga stołu. Na jezdni warczą samochody, w górze szepczą liście, słychać szum krwi w uchu wewnętrznym. Na klatce schodowej, w kuchni, nawet obok łóżka Marie-Laure rozlegają się głosy zrozpaczonych dorosłych:

– Biedne dziecko…

– Biedny monsieur LeBlanc…

– Nie miał łatwego życia. Jego ojciec poległ na wojnie, żona zmarła w czasie porodu, a teraz to!

– Chyba ciąży na nich klątwa…

– Popatrzcie na nią i na niego…

– Powinien ją oddać do domu opieki…

Miesiące siniaków, miesiące nieszczęść: pokoje kołyszą się jak łodzie na falach, uchylone drzwi uderzają Marie-Laure w twarz. Jedynym sanktuarium jest łóżko, gdy leży z kołdrą pod brodą, a ojciec siedzi obok w fotelu, pali kolejnego papierosa i struga jeden ze swoich maleńkich modeli. Słychać stukot młoteczka – stuk-puk – i rytmiczny, uspokajający szelest papieru ściernego.

Rozpacz nie trwa długo. Marie-Laure jest zbyt młoda, a ojciec zbyt cierpliwy. Zapewnia ją, że klątwy nie istnieją. Owszem, człowiek miewa pecha albo szczęście. Może od tego zależeć, czy dzień skończy się sukcesem lub porażką. Ale klątwy to fikcja.

Sześć razy w tygodniu budzi ją przed świtem. Marie-Laure unosi ręce, a ojciec ją ubiera. Pończochy, sukienka, sweter. Jeśli jest dość czasu, każe jej samodzielnie zawiązać buty. Później wypijają w kuchni filiżankę kawy: gorącej, mocnej i bardzo słodkiej.

O szóstej trzydzieści Marie-Laure bierze białą laskę stojącą w kącie, chwyta ojca za szlufkę paska od spodni, po czym idzie z nim do muzeum: najpierw schodami cztery piętra w dół, a potem sześć przecznic wzdłuż ulicy.

Punktualnie o siódmej ojciec otwiera drzwi numer 2. Wewnątrz czuć znajome zapachy: taśmy maszyn do pisania, woskowane parkiety, skalny pył. Kiedy idą Wielką Galerią, rozlega się znajome echo kroków. Ojciec pozdrawia nocnego strażnika, potem kustosza, zawsze te same dwa słowa powtarzane w odpowiedzi: Bonjour, bonjour.

Dwa skręty w lewo, jeden w prawo. Brzęk kluczy na kółku. Szczęk otwieranego zamka, skrzyp uchylanych drzwi.

W magazynie kluczy, w sześciu przeszklonych szafach, wiszą na haczykach tysiące kluczy. Klucze surowe, wytrychy, klucze do kłódek, klucze do zamków bębenkowych, klucze do wind i biurek. Klucze długie jak przedramię Marie-Laure i krótsze od jej kciuka.

Ojciec Marie-Laure jest głównym ślusarzem Paryskiego Muzeum Przyrodniczego. Obliczył, że w całym kompleksie muzealnym jest dwanaście tysięcy zamków: w laboratoriach, magazynach, czterech budynkach wystawowych, zwierzyńcu, szklarniach, na terenie wielohektarowego Jardin des Plantes, pełnego roślin leczniczych i dekoracyjnych, w kilkunastu bramach i pawilonach. Nikt inny nie zna się na tym dostatecznie dobrze, by zakwestionować tę ocenę.

Przez cały ranek ojciec stoi przy ladzie w magazynie i wręcza klucze pracownikom: najpierw pojawiają się opiekunowie zwierząt w zoo, około ósmej śpiesznie przybywa personel administracyjny, później laboranci, bibliotekarze i asystenci, w końcu naukowcy. Każdy klucz jest oznaczony numerem i odpowiednim kolorem.

Wszystkim pracownikom, od kustosza do dyrektora, nie wolno się rozstawać z przynależnymi im kluczami. Nikt nie może wynosić kluczy poza teren swojego budynku i nikomu nie wolno zostawiać ich na biurku. W końcu muzeum posiada bezcenną trzynastowieczną rzeźbę z jadeitu, cavansyt z Indii i rodochrozyt z Kolorado; w gablotce z zamkiem zaprojektowanym przez ojca znajduje się florencka czara apteczna wyrzeźbiona z lapis-lazuli, którą co roku badają specjaliści przybyli z odległości tysięcy kilometrów.

Ojciec ją egzaminuje. Klucz do sejfu czy do kłódki, Marie? Klucz do szafy czy klucz do zamka ryglowego? Pyta o lokalizację wystaw, o zawartość gablotek. Nieustannie wkłada jej do rąk dziwne przedmioty: żarówkę, skamieniałą rybę, pióro flaminga.

Każdego ranka przez godzinę – nawet w niedziele – każe jej studiować podręcznik alfabetu Braille’a. A to jedna kropka w górnym rogu. B to dwie kropki umieszczone pionowo. Jean. Idzie. Do. Piekarni. Jean. Idzie. Do. Rzeźnika.

Wieczorami zabiera córkę na obchód. Oliwi rygle, naprawia gabloty, poleruje tarcze herbowe. Prowadzi ją kolejnymi korytarzami, kolejnymi galeriami. Wąskie przejścia wiodą do gigantycznych bibliotek, za szklanymi drzwiami znajdują się cieplarnie pełne zapachu kompostu, wilgotnych gazet i lobelii. W muzeum są stolarnie, pracownie taksydermii, hektary półek i szuflad z okazami, muzea wewnątrz muzeum.

W niektóre popołudnia ojciec zostawia Marie-Laure w laboratorium doktora Geffarda, starego specjalisty od mięczaków, którego broda zawsze pachnie jak wilgotna wata. Doktor Geffard przerywa pracę, otwiera butelkę wina Malbec i cichym głosem opowiada Marie-Laure o rafach koralowych, które odwiedził jako młody człowiek na Seszelach, w Belize, w Zanzibarze. Nazywa ją Laurette i codziennie o trzeciej po południu je pieczoną kaczkę; przechowuje w pamięci niewyczerpany katalog łacińskich nazw gatunkowych.

Na tylnej ścianie laboratorium doktora Geffarda znajdują się szafki zawierające niezliczone szuflady. Uczony po kolei je otwiera i pozwala Marie-Laure brać do rąk muszle – trąbiki, oliwki, cesarskie zwójki z Tajlandii, skrzydelniki z Polinezji – muzeum posiada przeszło dziesięć tysięcy okazów, ponad połowę znanych gatunków, i Marie-Laure poznaje większość z nich dotykiem.

– Ta muszla, Laurette, należała do tratewnika jantina, ślepego ślimaka, który spędza całe życie na powierzchni morza. Kiedy trafia do oceanu, burzy wodę, tworząc bąbelki, po czym łączy je śluzem i buduje tratwę. Pływa na niej, żywiąc się napotkanymi bezkręgowcami morskimi. Jeśli straci tratwę, tonie i umiera…

Muszla różnonoga z rodzaju Carinaria jest jednocześnie lekka i ciężka, twarda i miękka. Rozkolec, którego doktor Geffard trzyma na biurku, zajmuje Marie-Laure przez pół godziny: zagłębiony szew, spiralne żebra pokryte guzkami, głębokie ujście; las kolców, jaskiń i nierównych powierzchni – to prawdziwe królestwo. Piórka na piersi wypchanej sikorki są niewiarygodnie miękkie, a dziób ostry jak igła. Pyłek tulipanów wydaje się złożony z mikroskopijnych kulek oleistej cieczy. Marie-Laure poznaje dotykiem różne przedmioty – korę sykomoru w parku, chrząszcza jelonka przebitego szpilką w dziale entomologii, idealnie gładkie wnętrze muszli przegrzebka w laboratorium doktora Geffarda – i uczy się je kochać.

W domu, wieczorem, ojciec stawia jej buty w tym samym miejscu, wiesza ubrania na tych samych haczykach. Marie-Laure idzie do stołu w kuchni po wyłożonej kafelkami podłodze, do której przyklejono w równych odstępach sześć pasków przeciwpoślizgowych, a później podąża do toalety wzdłuż sznurka rozpiętego między stołem a drzwiami. Ojciec podaje obiad na okrągłym talerzu i wyjaśnia, gdzie leżą różne części posiłku, porównując talerz do tarczy zegara. Godzina szósta to ziemniaki, ma chérie. Godzina trzecia to grzyby. Później zapala papierosa, siada przy stole roboczym w rogu kuchni i zabiera się do pracy nad swoimi miniaturkami. Buduje zmniejszony model całej okolicy: kamienice o wysokich oknach, kratki ściekowe w jezdniach, laverie, boulangerie i kończący ulicę niewielki placyk z czterema ławkami i dziesięcioma drzewami. W ciepłe dni Marie-Laure otwiera okno sypialni i słucha dźwięków wieczoru, który zapada nad balkonami, dachami i kominami, senny i spokojny, aż w jej wyobraźni zaciera się różnica między rzeczywistością a miniaturą.

We wtorki muzeum jest zamknięte. Marie-Laure i ojciec śpią do późna; piją kawę gęstą od cukru. Idą do Panteonu, na targ kwiatowy, spacerują wzdłuż Sekwany. Od czasu do czasu odwiedzają księgarnię. Ojciec wręcza jej słownik, czasopismo, magazyn z fotografiami.

– Ile stron, Marie-Laure?

Dziewczynka przesuwa paznokciem po grzbiecie.

– Pięćdziesiąt dwie? Siedemset pięć? Sto trzydzieści dziewięć?

Ojciec odgarnia jej włosy z uszu, huśta wysoko. Nazywa ją swoim émerveillement. Mówi, że jej nie opuści nawet za milion lat.

 

Radio

O ś m i o l e t n i W e r n e r g r z e b i e w śmieciach na tyłach szopy służącej jako składzik i znajduje coś, co przypomina dużą szpulkę nici. Przedmiot składający się z bębna z nawiniętym drucikiem i dwóch dysków z sosnowego drewna. Z górnej części wychodzą trzy postrzępione przewody elektryczne. Na końcu jednego z nich wisi niewielka słuchawka.

Obok brata kuca sześcioletnia Jutta z okrągłą buzią i zmierzwionymi jasnymi włosami.

– Co to takiego?

– Chyba znaleźliśmy radio – odpowiada Werner, który czuje się tak, jakby otworzyły się przed nimi wrota jaskini pełnej skarbów.

Dotychczas widywał radia tylko przelotnie: duże odbiorniki za koronkowymi firankami w domach urzędników, przenośny aparat w hotelu górniczym, inny w refektarzu kościoła. Nigdy żadnego nie dotykał.

Werner i Jutta przemycają urządzenie na Viktoriastrasse numer 3 i oglądają je przy świetle lampy elektrycznej. Czyszczą, rozplątują przewody, usuwają błoto ze słuchawki.

Nie działa. Przychodzą inne dzieci, stają nad nimi, dziwią się, po czym uznają, że sprawa jest beznadziejna, i stopniowo tracą zainteresowanie. Ale Werner zanosi odbiornik do swojej sypialni na poddaszu i przygląda mu się całymi godzinami. Odłącza wszystko, co da się odłączyć, kładzie części na podłodze i studiuje w świetle.

Trzy tygodnie po odnalezieniu radia, w słoneczne popołudnie, gdy wszystkie inne dzieci w Zollverein prawdopodobnie przebywają na dworze, Werner zauważa, że najdłuższy przewód, cieniutka miedziana nić nawinięta setki razy na główny bęben, jest przerwany w kilku miejscach. Powoli, skrupulatnie odwija drucik, zanosi splątany kłąb miedzi na parter i woła Juttę, by mu pomogła. Łączy drucik w jedną całość i znów nawija go na bęben.

– Spróbujmy teraz – szepce, przyciska słuchawkę do ucha i porusza suwakiem, który uznał za przyrząd do strojenia radia.

Słyszy szum i trzaski. Później z głębi słuchawki płynie strumień samogłosek. Wernerowi przestaje bić serce, ma wrażenie, że głos odbija się echem w jego głowie.

Dźwięki znikają równie szybko, jak się pojawiły. Popycha suwak o kilka milimetrów. Coraz silniejszy szum. Kolejne milimetry. Nic.

W kuchni Frau Elena ugniata ciasto na chleb. W zaułku krzyczą chłopcy. Werner porusza suwakiem tam i z powrotem.

Biały szum, trzaski.

Już ma zamiar oddać słuchawkę Jutcie, gdy nagle – czysto i wyraźnie, gdzieś w połowie cewki – słyszy szybkie, ostre tony smyczka przesuwającego się po strunach skrzypiec. Stara się trzymać suwak zupełnie nieruchomo. Do pierwszych skrzypiec dołączają drugie. Jutta podchodzi do Wernera, patrzy na niego rozszerzonymi oczyma.

Rozlegają się dźwięki fortepianu. Później klarnetów i obojów. Skrzypce przyśpieszają, klarnety podążają za nimi. Słychać kolejne instrumenty. Flety? Harfy? Muzyka staje się coraz szybsza, wydaje się zapętlać wokół siebie.

– Werner? – szepce Jutta.

Chłopiec mruga, przełyka łzy. Kuchnia wygląda tak samo jak zawsze: dwa krucyfiksy, pył wirujący w otwartym palenisku kuchni, kilkanaście warstw farby łuszczących się na listwach przypodłogowych. Nad zlewem wisi haft przedstawiający zaśnieżoną wioskę Frau Eleny w Alzacji. A teraz pojawiła się muzyka. Jakby w głowie Wernera ożyła mikroskopijna orkiestra.

Ma wrażenie, że pokój zaczyna powoli wirować. Siostra powtarza głośniej jego imię, a on przyciska słuchawkę do jej ucha.

– Muzyka – mówi Jutta.

Sygnał jest tak słaby, że wystarczy odsunąć słuchawkę na piętnaście centymetrów, by nie dobiegały z niej żadne dźwięki. Werner stara się trzymać suwak w zupełnym bezruchu. Ale obserwuje twarz zasłuchanej siostry, która mruga powiekami, a w kuchni Frau Elena unosi ręce białe od mąki, przekrzywia głowę i przygląda się Wernerowi. Do domu wpadają dwaj starsi chłopcy i stają jak wryci, wyczuwając zmianę nastroju. Stojące nieruchomo na podłodze niewielkie radio z czterema przewodami i długą anteną wydaje się wszystkim czymś cudownym.

 


Date: 2015-12-17; view: 648


<== previous page | next page ==>
Rue Vauborel numer 4 | Zabierzcie nas do domu
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.088 sec.)