- Rachel, czemu jesteś na autostradzie zamiast w samolocie?
Wyjaśniła, jak spóźniła się na samolot w Bostonie.
- Wynajęłam samochód w Avisie, ale nie jadę tak szybko, jak sądziłam. Zabłądziłam w drodze z lotniska na autostradę i dopiero teraz przekroczyłam granicę Maine. Wątpię, bym dotarła na miejsce przed świtem. Ale Jud... proszę, proszę powiedz mi, co się dzieje. Tak bardzo się boję i nie wiem nawet czego.
- Rachel, posłuchaj mnie - rzekł Jud. - Dojedź do Portland i zrób sobie przerwę. Zrozumiałaś? Zamelduj się w motelu i...
- Jud, nie mogę tego...
- I prześpij się. Bez obaw, Rachel. Może dziś coś się zdarzy, a może i nie. Jeśli tak - i jeśli będzie to to, o czym myślę - wówczas i tak wołałabyś tu nie być. Sam potrafię się tym zająć. Lepiej, żeby tak było, bo wszystko, co się dzieje, to moja wina. Jeśli nic się nie stanie, dotrzesz tu po południu. Myślę, że Louis ucieszy się na twój widok.
- Nie zdołałabym zasnąć tej nocy, Jud.
- Tak - odrzekł i uzmysłowił sobie, że on także tak sądził; do diabła, Piotr pewnie też tak myślał w noc, kiedy aresztowano Jezusa. Sen na warcie.
- Owszem, możesz. Rachel, jeśli zaśniesz za kierownicą wynajętego samochodu, zjedziesz z drogi i zabijesz się, co będzie z Louisem? I z Ellie?
- Powiedz mi, co się dzieje? Jeśli mi to powiesz, Jud, może posłucham twojej rady, ale muszę wiedzieć.
- Kiedy dotrzesz do Ludlow, chcę, żebyś przyjechała najpierw tutaj - powiedział Jud. - Nie do waszego domu. Wtedy opowiem ci wszystko, co wiem, Rachel. A tymczasem będę czekał na Louisa.
- Powiedz mi! - błagała.
- Nie, proszę pani. Nie przez telefon. Nie mogę, Rachel. A teraz jedź już. Zatrzymaj się w Portland i prześpij.
Przez chwilę w słuchawce panowała długa, pełna namysłu cisza.
- Zgoda - oznajmiła w końcu Rachel. - Rzeczywiście miałam problemy z sennością. Może masz rację, Jud, ale powiedz mi jedno. Powiedz, jak jest źle.
- Dam sobie radę - odparł spokojnie Jud. - Gorzej już raczej nie będzie.
Na zewnątrz pojawiły się reflektory samochodu, wolno poruszały się w mroku. Jud na wpół podniósł się z krzesła, obserwując je, a potem znów usiadł, gdy przyśpieszyły obok domu Creedów i zniknęły mu z oczu.
- Dobrze - powiedziała. - Chyba masz rację. Myśl o dalszej jeździe ciąży mi w głowie jak kamień.
- Zrzuć z siebie ten kamień, moja droga. Proszę, zachowaj siły na jutro. Tu nic się nie stanie.
- Obiecujesz, że opowiesz mi wszystko?
- Tak. Napijemy się piwa i usłyszysz całą historię.
- Do widzenia zatem - powiedziała Rachel. - Na razie.
- Na razie - zgodził się Jud. - Do zobaczenia jutro, Rachel. - Zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć, odwiesił słuchawkę.
Zdawało mu się, że w szafce z lekarstwami powinny być pastylki kofeiny, ale nie mógł ich znaleźć. Nie bez żalu odstawił resztę piwa do lodówki i zamiast tego zaparzył sobie kubek czarnej kawy. Zaniósł go do okna i znów usiadł, sącząc gorący płyn i obserwując drogę.
Kawa i rozmowa z Rachel pobudziły go na trzy kwadranse, potem jednak znów zaczął przysypiać.
Tylko bez spania na służbie, starcze. Pozwoliłeś, by cię opanowało. Kupiłeś coś, a teraz musisz zapłacić. Więc nie ma mowy o spaniu.
Zapalił następnego papierosa, głęboko zaciągnął się dymem i zakrztusił. Z jego ust dobył się chrapliwy starczy kaszel. Odłożył papierosa w zagłębienie popielniczki i rękami potarł oczy. Na zewnątrz, po drodze, przemknęła wielka ciężarówka. Jej światła rozbłysły w mroku wietrznej, niespokojnej nocy.
Znów przyłapał się na tym, że przysypia. Gwałtownie otrząsnął się i uderzył się w twarz, z jednej, z drugiej strony, aż zadzwoniło mu w uszach. W jego sercu odezwała się groza, podstępny gość, który wtargnął w najtajniejsze miejsce ducha.
To mnie usypia... hipnotyzuje... czy coś takiego. Nie chce, żebym czuwał, bo on wkrótce wróci. O, tak, czuję to. A to miejsce chce, bym do tego czasu wypadł z gry.
- Nie - powiedział ponuro. - Nie ma mowy. Słyszysz mnie? Wreszcie to zakończę. Sprawy i tak zaszły za daleko.
Wiatr zawodził wokół gontów. Drzewa po drugiej stronie drogi potrząsały liśćmi w powolnym hipnotycznym rytmie. Jego myśli powróciły do owej nocy przy piecyku w szopie z narzędziami, która stał w miejscu, gdzie teraz w Brewer wznosi się sklep z meblami Evardsa. Przegadali całą noc - on, George i Rene Michaud. A teraz z całej trójki pozostał już tylko on. Rene zginął, zmiażdżony pomiędzy dwoma wagonami towarowymi, w burzliwą marcową noc w tysiąc dziewięćset trzydziestym dziewiątym. George Chapin w zeszłym roku zmarł na atak serca. Ż tak wielu pozostał tylko on sam, a na starość ludzie głupieją. Czasami skrywają swą głupotę pod maską łagodności i uprzejmości, a czasami dumy - dumy, która każe zdradzać stare sekrety, przekazywać wiedzę, przelewać ze starej szklanki do nowej i...
I ten żydowski handlarz zjawił się u nas i mówi: Mam coś, czego jeszcze nie widzieliście. Te kartki wyglądają zupełnie jak kobity w kostiumach kąpielowych, póki nie przetrzeć ich mokrą ścierką, a wtedy...
Głowa Juda opadła. Jego podbródek powoli, łagodnie oparł się na piersiach.
...wtedy robią się gole, jak je Pan Bóg stworzył. Ale gdy wyschną, ubrania wracają na miejsce. A to jeszcze nie wszystko. Mam...
Rene opowiadał swą historię w szopie, nachylając się naprzód ze śmiechu, a Jud trzymał butelkę - czuł butelkę i jego dłonie zamknęły się w powietrzu. W popielniczce kawałek popiołu na końcu papierosa stawał się coraz dłuższy. W końcu papieros wpadł do środka i wypalił się, pozostawiając po sobie wałek popiołu, wyraźny niczym znak runiczny. Jud spał.
A kiedy jakieś czterdzieści minut później na zewnątrz rozbłysły tylne światła i Louis skręcił swą hondą na podjazd przed domem i wprowadził ją do garażu, Jud nie obudził się, nawet nie drgnął, tak samo jak Piotr, gdy rzymscy żołnierze zjawili się, by aresztować włóczęgę imieniem Jezus.
53.
Louis znalazł w kieszeni w kuchni nową rolkę taśmy klejącej, a w rogu garażu obok starych opon śnieżnych tkwił zwój liny. Użył taśmy, by związać razem kilof i szpadel. Z liny uplótł szeroką pętlę.
Narzędzia na pętli. Gage w ramionach.
Zarzucił pętlę na plecy. Otworzył drzwi hondy od strony pasażera i wyciągnął brezentowy pakunek. Gage był znacznie cięższy niż Church. Możliwe, że zanim dotaszczy go na cmentarzysko Micmaców, będzie już pełzał ze zmęczenia - a wciąż pozostanie jeszcze kwestia wykopania grobu, przebicia się przez kamienistą, bezlitosną ziemię.
Nieważne. Poradzi sobie. Jakoś sobie poradzi.
Louis Creed wyszedł z garażu, po drodze łokciem gasząc światło. Przez moment przystanął w miejscu, gdzie asfalt ustępował miejsca trawie. Przed sobą wyraźnie, mimo panującego mroku, widział ścieżkę wiodącą na Cmętarz Zwieżąt. Krótko przycięta trawa lśniła niezdrowym blaskiem.
Palce wiatru szarpały i przeczesywały mu włosy. Przez moment powrócił stary, dziecinny lęk przed ciemnością, który sprawił, że Louis poczuł się mały, słaby i przerażony. Czy naprawdę zamierzał pójść do lasu z trupem w ramionach? Przejść pod drzewami, tam gdzie stąpa tylko wiatr, z ciemności w mrok? Naprawdę chciał zrobić to sam?
Nie myśl o tym. Po prostu to zrób.
Louis ruszył naprzód.
Gdy dwadzieścia minut później dotarł na Cmętarz Zwieżąt, ręce i nogi dygotały mu ze zmęczenia. Osunął się na ziemię, dysząc, z brezentowym zawojem na kolanach. Odpoczywał tam kolejnych dwadzieścia minut, niemal drzemiąc. Nie czuł już strachu - najwyraźniej przegnało go znużenie.
Wreszcie znów dźwignął się, nie wierząc, że zdoła pokonać wiatrołom, lecz z tępo obojętną świadomością, że musi spróbować. Pakunek w jego ramionach zdawał się ważyć sto kilo zamiast dwudziestu.
Jednak to, co stało się kiedyś, powtórzyło się i teraz. Zupełnie jakby przypomniał sobie dawny sen. Nie, nie przypomniał - przeżył go od nowa. Gdy postawił stopę na pierwszym martwym pniu, znów ogarnęło go dziwne uczucie, niemal szaleńcze podniecenie. Zmęczenie nie Zniknęło, lecz stało się znośne - nieważne.
Po prostu idź za mną. Idź za mną i nie patrz w dół. Nie wahaj się i nie patrz w dół. Znam drogę, ale musimy działać szybko i pewnie.
Szybko i pewnie. O, tak - tak samo jak Jud, kiedy wyjął żądło.
Znam drogę.
Ale istniała tylko jedna droga, pomyślał Louis. Albo cię przepuściła, albo nie. Kiedyś próbował już sam wspiąć się na wiatrołom i nie zdołał. Tym razem dokonał tego szybko i pewnie, tak jak owej nocy, gdy Jud pokazał mu drogę.
W górę i w górę, nie patrząc w dół. Tuląc do siebie ciało syna, zawinięte w brezentowy całun. W górę, póki wiatr znów nie zaczął wytyczać sobie tajemnych komnat i korytarzy pośród jego włosów, szarpiąc nimi i rozdzielając tam i z powrotem. Przez moment zatrzymał się na szczycie, po czym szybko zszedł na drugą stronę jak po zwykłych schodach. Kilof i szpadel pobrzękiwały mu głucho na plecach. Po minucie stał już na sprężystej, zasłanej jodłowymi szpilkami ścieżce; wiatrołom wznosił się za jego plecami, potężny i masywny, wyższy niż ogrodzenie cmentarza.
A potem ruszył ścieżką ze swym synem, nasłuchując jęków wiatru wśród drzew. Dźwięk ów nie budził już w nim strachu. Nocne dzieło prawie się dokonało.
54.
Rachel Creed minęła tablicę z napisem: ZJAZD 8 W PRAWO PORTLAND WESTBROOK, włączyła kierunkowskaz i skierowała chevette z Avisu w stronę ślimaka. Na tle nocnego nieba widziała wyraźny neon Holiday Inn. Łóżko. Sen. Koniec dręczącego, nieznośnego, tajemniczego napięcia. Koniec też - przynajmniej na jakiś czas - bolesnej pustki, pozostawionej przez dziecko, które odeszło. Odkryła, iż ból ów przypomina uczucie po usunięciu zęba. Z początku nie czuje się nic, lecz nawet wtedy, poprzez odrętwienie, można dostrzec ból skulony niczym kot wymachujący ogonem; czekający na to, by się obudzić - a kiedy znieczulenie ustępuje, wszystkie oczekiwania sprawdzają się z nawiązką.
Powiedział jej, że przysłano go z ostrzeżeniem... ale że nie może ingerować. Powiedział, że był blisko taty, bo byli razem, gdy jego dusza oderwała się od ciała.
Jud wie, ale nic mi nie powie. Coś się dzieje. Ale co?
Samobójstwo? Czy to samobójstwo? Nie Louis, nie wierzę. Ale kłamał. Widziałam to w jego oczach... do diabła, w całej twarzy. Zupełnie jakby chciał, abym to dostrzegła... dostrzegła i powstrzymała go... W głębi duszy bał się... tak bardzo się bał.
Bał się? Louis nigdy się nie boi!
Nagle gwałtownie szarpnęła kierownicę chevette, skręcając w lewo. Samochód zareagował natychmiast, jak zwykle małe wozy. Opony zapiszczały na asfalcie. Przez moment Rachel miała wrażenie, że się wywróci, potem jednak wóz wyrównał bieg i w chwilę później znów jechała na północ, pozostawiając za sobą zjazd numer 8, z kojącym neonem Holiday Inn. Przed jej oczami pojawił się nowy znak. Odblaskowa farba połyskiwała niesamowitym światłem. NASTĘPNY ZJAZD TRASA 12 CUMBERLAND CENTRUM CUMBERLAND JERUSALEM FALMOUTH FALMOUTH FORESIDE.
Jerusalem, pomyślała przelotnie Rachel. Co za dziwna nazwa. Z jakichś przyczyn wydawała się nieprzyjemna. „Przybądź i zaśnij w Jerusalem”.
Ona jednak nie będzie spała tej nocy. Mimo rady Juda zamierzała jechać prosto do domu. Jud wiedział, co się dzieje i przyrzekł, że wszystko załatwi, ale miał przecież osiemdziesiąt parę lat, i zaledwie trzy miesiące wcześniej stracił żonę. Nie mogła w pełni mu zaufać. Nigdy nie pozwoliłaby Louisowi wyrzucić się tak z domu, gdyby nie osłabiła jej śmierć Gage'a. Ellie z fotografią przedstawiającą Gage'a i napiętą twarzą - twarzą dziecka, które przeżyło atak trąby powietrznej bądź nagłe bombardowanie, piorun z jasnego nieba. Czasami podczas owej mrocznej nocy pragnęła znienawidzić Louisa za rozpacz, którą spłodził w jej ciele, i za to, że nie pocieszył jej, gdy tego potrzebowała (ani nie pozwolił ukoić się pociechą, którą pragnęła mu dać), lecz nie mogła. Wciąż zanadto go kochała. A jego twarz była taka blada... taka czujna.
Strzałka szybkościomierza chevette znieruchomiała tuż na prawo od dziewięćdziesięciu kilometrów na godzinę. Półtora kilometra na minutę. Dwie godziny piętnaście minut do Ludlow. Może jednak zdąży tam przed świtem.
Sięgała do gałki radia, włączyła je, znalazła rockandrollową stację w Portland. Zrobiła głośniej i zaczęła śpiewać, próbując w ten sposób się ocucić. Po pół godzinie stacja zaczęła cichnąć, zanikać. Rachel przestroiła radio na radiostację w Auguście i otworzyła okno, wpuszczając do środka niespokojne nocne powietrze.
Zastanawiała się, czy ta noc kiedykolwiek się skończy.
55.
Louis na nowo odkrył swój sen i pozwolił mu opanować się bez reszty. Co kilka chwil spuszczał wzrok, by się upewnić, że dźwiga ciało zawinięte w brezent, nie trupa w zielonym foliowym worku. Przypomniał sobie, jak obudził się rankiem po tym, gdy Jud zabrał go tu z Churchem, i ledwie pamiętał, co zrobili - teraz jednak pamięta także, jak ożywione były wówczas jego zmysły, jak wyraźne stawały się wszystkie wrażenia; jak jego umysł sięgał naprzód, dotykając drzew, jakby one również żyły i nawiązywały telepatyczny kontakt z jego mózgiem.
Podążał ścieżką w górę i w dół, odkrywając na nowo miejsca, w których zdawała się szeroka niczym trasa numer 15, i te, gdzie zwężała się tak, że musiał iść bokiem, by brezentowy pakunek nie zaplątał się w krzakach; miejsca, na których dróżka zagłębiała się pomiędzy wyniosłe niczym katedry pnie drzew. Czuł w powietrzu ostrą woń sosnowej żywicy. Słyszał dziwny chrzęst igieł pod stopami - odgłos będący bardziej uczuciem niż dźwiękiem.
Wreszcie ścieżka zaczęła stromiej opadać w dół. Po jakimś czasie jego stopa natrafiła na cienką warstwę wody i zanurzyła się w czymś lepkim i gęstym - ruchomych piaskach, jeśli miał wierzyć Judowi. Louis spuścił wzrok i ujrzał wodę stojącą pomiędzy kępami trzcin i niskimi, paskudnymi krzewami, o liściach tak szerokich, że niemal tropikalnych. Pamiętał, że tamtej nocy powietrze także zdawało się jaśniejsze, bardziej naładowane, elektryczne.
Następny kawałek trochę przypomina wiatrołom. Musisz iść prosto i bez wahania. Po prostu rób to, co ja, i nie patrz pod nogi.
Jasne... A tak przy okazji, czy widziałeś kiedyś w Maine podobne rośliny. W Maine bądź gdziekolwiek indziej? Co to jest, na Boga?
Nieważne, Louis. Po prostu ruszajmy.
Znów podjął wędrówkę. Patrzył pod nogi na podmokłą, bagienną roślinność - tylko przez moment, wystarczający, by dostrzec pierwszą kępę trawy, a potem spoglądał jedynie przed siebie. Jego stopy przeskakiwały z jednej wysepki na drugą. Wiara to przyjęcie przyciągania ziemskiego jako czegoś oczywistego. Nie usłyszał tych słów podczas zajęć z teologii czy filozofii w college'u, lecz w liceum, gdy nauczyciel fizyki wypowiedział je mimochodem pod koniec zajęć. Louis nigdy ich nie zapomniał.
Zaakceptował zdolność cmentarzyska Micmaców do wskrzeszania umarłych i zagłębił się w Moczary Małego Boga, trzymając w ramionach syna i nie oglądając się za siebie. Na bagnach panował znacznie większy hałas niż wówczas, pod koniec jesieni. Wśród trzcin śpiewały rzekotki. Ich piskliwy chór wydał się Louisowi obcy i wrogi. Od czasu do czasu z gardła żaby dobywał się odgłos przypominający dźwięk szarpniętej gumy. Po jakichś dwudziestu krokach ku Louisowi śmignął dziwny cień. Może był to nietoperz.
Z ziemi unosiła się mgła. Najpierw spowiła tylko jego stopy, potem łydki, aż w końcu zamknęła go całego w przejrzystej, białej kapsule. Miał wrażenie, że tutejsze światło jest jaśniejsze i pulsuje w rytm bicia jakiegoś niesamowitego serca. Nigdy wcześniej nie czuł tak silnie obecności natury jako siły łączącej w sobie wszystko, prawdziwej istoty... może nawet rozumnej. Moczary żyły, lecz nie wypełniał ich dźwięk muzyki. Gdyby ktoś zażądał, by Louis określił owo uczucie, opisał naturę owego dziwnego życia, nie potrafiłby tego uczynić. Wyczuwał w nim jednak mnóstwo możliwości i ogromną silę. W porównaniu z nim Louis czuł się bardzo mały i wyjątkowo śmiertelny.
I wówczas rozległ się dźwięk. Louis przypomniał go sobie z poprzedniej wyprawy: wysoki, jękliwy śmiech, który przerodził się w szloch. Na moment zapadła cisza, po czym śmiech powtórzył się, tym razem wnosząc się w upiornym pisku, który zmroził krew w żyłach Louisa. Mgła unosiła się sennie wokół. Śmiech ucichł, pozostawiając jedynie szum wiatru; Louis słyszał wichurę, ale już jej nie czuł. Oczywiście; znajdował się przecież w geologicznym zagłębieniu w ziemi. Gdyby wiatr zdołał tu przeniknąć, rozdarłby mgłę na strzępy - a Louis nie był pewien, czy chciałby zobaczyć to, co mogło ukazać się wówczas jego oczom.
Możesz usłyszeć dźwięki przypominające głosy, ale to tylko nury na południu Wzgórza Widokowego. Dźwięk daleko się niesie. Jest dziwny.
- Nury - powiedział głośno Louis, i ledwie rozpoznał ochrypły, niemal upiorny dźwięk własnego głosu.
Zawahał się chwilę, po czym ruszył naprzód. Jakby chcąc ukarać go za tę chwilę wahania, jego stopa ześliznęła się z następnej kępy i o mało nie stracił buta. W ostatniej chwili wyrwał go z zachłannej mazi, skrytej pod płytką wodą.
Głos ów - jeśli to był głos - odezwał się ponownie, tym razem z lewej strony. Chwilę później zabrzmiał za jego plecami... tuż za jego plecami, i Louis poczuł, że gdyby się odwrócił, ujrzałby skąpaną w krwi istotę, stojącą pół metra za nim. Lśniące oczy, wyszczerzone zęby... Lecz tym razem nawet nie zwolnił. Patrzył wprost przed siebie i szedł naprzód.
Nagle mgła jakby przygasła i uświadomił sobie, że w powietrzu przed nim wisi twarz wykrzywiona w obłąkańczym uśmiechu. Jej oczy, skośne jak na klasycznych, chińskich malowidłach, miały barwę głębokiej żółci i szarości, zapadnięte i lśniące. Usta wygięły się w śmiertelnym grymasie. Wywrócona dolna warga ukazywała zęby, czarnobrązowe i spróchniałe niemal do pieńków. Louisa jednak najbardziej uderzyły uszy, które w istocie nie były uszami, lecz zakrzywionymi rogami - nie diabła, ale barana.
Ta upiorna, szybująca w powietrzu głowa zdawała się coś mówić - śmiać się. Jej usta poruszały się, choć wywrócona dolna warga nigdy nie powróciła na właściwe miejsce. Odsłonięte żyły pulsowały czernią. Nozdrza poruszały się jak żywe, wyrzucając z siebie białe obłoczki pary.
Gdy Louis zbliżył się do niej, z ust głowy wysunął się język: długi, brudnożółty i spiczasty. Pokrywały go obłażące łuski. Na oczach Louisa jedna z nich odskoczyła niczym pokrywa włazu i ukazał się pod nią biały robak. Czubek języka kołysał się leniwie w powietrzu, nieco poniżej miejsca, gdzie powinno znajdować się jabłko Adama. Głowa śmiała się.
Louis przytulił mocniej do piersi Gage'a, jakby chciał go obronić. Zachwiał się i jego stopy zaczęły zsuwać się z trawiastej kępy, nie znajdując oparcia.
Możesz zobaczyć ognie świętego Elma; marynarze nazywają je biednymi ognikami. Przybierają zabawne kształty, ale to nic wielkiego. Jeśli dostrzeżesz jakieś kształty i nie spodobają ci się, po prostu odwróć wzrok...
Głos Juda rozbrzmiewający w głowie dodał mu sił. Louis znów pewniej ruszył naprzód. Z początku chwiał się, wkrótce jednak odzyskał równowagę. Nie odwrócił wzroku, dostrzegł jednak, iż twarz - jeśli w ogóle była twarzą, a nie złudą, wytworem mgły i jego własnego umysłu - zdawała się zawsze utrzymywać w stałej odległości. W kilka sekund, może minut później po prostu rozpłynęła się we mgle.
To nie byt ogień świętego Elma.
Nie, oczywiście, że nie. W miejscu tym roiło się od duchów, wręcz od nich wibrowało. Człowiek mógł się obejrzeć i ujrzeć coś, co doprowadziłoby go do obłędu. Lepiej o tym nie myśleć. Nie ma powodu, by zastanawiać się nad tym. Nie ma powodu...
Coś się zbliżało.
Louis zamarł, słuchając owego odgłosu... nieubłaganie zbliżającego się dźwięku. Jego usta otwarły się, jakby wszystkie mięśnie podtrzymujące szczękę po prostu zniknęły.
Był to dźwięk nieprzypominający niczego, co słyszał w życiu - żywy, potężny odgłos. Rozlegał się gdzieś w pobliżu i zbliżał coraz bardziej. Gałęzie pękały z łoskotem. Towarzyszył mu trzask i szmer krzaków, załamujących się pod niewyobrażalnie wielkimi stopami. Galaretowata ziemia pod nogami Louisa zaczęła dygotać do wtóru kroków. Uświadomił sobie, że jęczy
(o mój Boże, dobry Boże, cóż takiego zbliża się do mnie przez mgłę?)
i znów przyciska do piersi Gage'a. Zorientował się, iż rzekotki i żaby umilkły. W gęstym, wilgotnym powietrzu rozszedł się niesamowity, mdlący smród, przypominający ciepłą, zepsutą wieprzowinę.
Cokolwiek to było, było wielkie.
Oszołomiona, przerażona twarz Louisa wznosiła się coraz wyżej, jak u człowieka podążającego wzrokiem za wystrzeloną rakietą. To coś zbliżało się z łoskotem. Nagle rozległ się ogłuszający trzask drzewa - nie gałęzi, całego drzewa - padającego w pobliżu.