Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






CMENTARZYSKO MICMACÓW 32 page

- Gage - szepnął Louis - zabiorę cię teraz, zgoda?

Modlił się, by nikt się nie zjawił - dozorca dokonujący obchodu po północy, ktoś taki. I nie chodziło tu bynajmniej o to, że zostanie złapany. Gdyby promień czyjejś latarki przyszpilił go, gdy tak stał w grobie zajmując się ponurą pra­cą, Louis chwyciłby wygiętą, poszczerbioną łopatę i rozwa­lił nią czaszkę intruza.

Wsunął ręce pod Gage'a. Ciało zakołysało się bezwład­nie z boku na bok i Louisa ogarnęła nagła straszliwa pew­ność, że kiedy podniesie chłopca, jego zwłoki rozpadną się na kawałki. A on zostanie tak, stojąc ze stopami wspartymi o krawędzie grobu, pośród szczątków, krzycząc, i tak właś­nie go znajdą.

No dalej, tchórzu! Zaczynaj!

Złapał Gage'a pod pachami, czując cuchnącą wilgoć, i podniósł go, tak jak często podnosił go z wieczornej kąpie­li. Głowa Gage'a opadła do tyłu, aż na środek pleców, i Lou­is ponownie Zakrztusił się, czując wzbierające mdłości na wi­dok uśmiechniętego kręgu szwów, trzymających ją na miejscu. Jakimś cudem, dysząc, z żołądkiem ściśniętym od woni i miękkości zmiażdżonego ciała syna, Louis zdołał wy­dobyć je najpierw z trumny, a potem z grobu. W końcu usiadł na krawędzi dziury ze zwłokami na kolanach i stopa­mi dyndającymi w głębi dołu. Jego twarz nabrała przeraźliwej sinawej barwy, oczy zapadły się niczym dwie czarne dziury, a usta wygięły w drżący łuk zgrozy, litości i żalu.

- Gage - powiedział i zaczął kołysać synka w ramio­nach. Włosy Gage'a opadły na przegub Louisa, pozbawione życia jak druty. - Gage, wszystko będzie dobrze. Przysię­gam ci, Gage, wszystko będzie dobrze. Wszystko się skoń­czy. Jeszcze tylko ta noc. Proszę, Gage. Kocham cię. Tatuś cię kocha.

Louis kołysał swojego syna.

Kwadrans przed drugą Louis był gotów do opuszczania cmentarza. Samo przenoszenie ciała okazało się najgorsze - właśnie w tym momencie jego wewnętrzny astronauta, umysł, zdawał się szybować w najgłębszej otchłani. A prze­cież teraz, odpoczywając, czując przeraźliwy ból pleców w miejscach, gdzie wyczerpane mięśnie podskakiwały i kur­czyły się, zdawał sobie sprawę, że może jednak wrócić. Aż do początku.



Złożył ciało Gage'a na brezencie i zawinął je. Okręcił tłu­mok długimi pasmami taśmy samoprzylepnej, po czym prze­ciął sznur na pół i starannie związał oba końce. Z daleka przypominało to zrolowany dywan, nic więcej. Zamknął trumnę, po czym po chwili zastanowienia otworzył ją po­nownie i wrzucił do środka wygiętą łopatę. Niech Pleasant­view zachowa ją sobie. Jego syna nie dostanie. Zamknął trumnę, po czym spuścił połowę cementowego wieka gro­bu. Z początku miał zamiar po prostu pchnąć drugą płytę, bał się jednak, że pęknie. Po chwili zastanowienia przewlókł przez żelazne pierścienie pasek i tak opuścił betonowy kwa­drat delikatnie na miejsce. Następnie szpadlem wypełnił dziurę. Nie starczyło mu ziemi, by całkowicie wyrównać po­wierzchnię grobu; nigdy jej nie starczyło. Zapadnięty grób może zostać zauważony, albo i nie; albo też zauważony i zlekceważony. Nie zamierzał w ogóle o tym myśleć ani się tym przejmować. Przynajmniej tej nocy. Zbyt wiele go jesz­cze czekało. Więcej szalonej pracy, a był bardzo zmęczony.

Hey-ho, let's go.

- Jasne - mruknął. Nagły powiew wiatru ze skowytem omiótł drzewa i Louis obejrzał się niespokojnie. Położył obok pakunku szpadel, kilof, którego jeszcze w ogóle nie zdążył użyć, rękawice i latarkę. Bardzo kusiło go, by sobie poświecić, odrzucił jednak pokusę. Pozostawiając zwłoki i narzędzia, Louis wrócił w miejsce, z którego przyszedł, i po pięciu minutach dotarł do wysokiego żelaznego ogrodzenia. Dokładnie tam, po drugiej stronie ulicy, stała jego honda, zaparkowana porządnie przy krawężniku. Tak blisko, a jed­nocześnie tak daleko.

Louis przyglądał się jej przez chwilę, po czym ruszył w drugą stronę. Tym razem oddalał się od bramy, maszeru­jąc wzdłuż ogrodzenia, póki to nie skręciło, oddalając się od Mason Street pod niemal prostym kątem. Znajdował się tu rów odwadniający i Louis zajrzał do niego. To, co zobaczył, sprawiło, że zadrżał. W rowie leżała masa gnijących kwia­tów, kolejne warstwy zmywane przez deszcze i śniegi.

Chryste!

Nie, nie Chryste. Te ofiary złożono na cześć znacznie star­szego boga niż ten chrześcijański. Ludzie w różnych czasach nazywali go różnymi imionami, lecz myślę, że siostra Rachel znalazła mu idealne miano: Oz Wiejki i Wsaniały. Bóg rzeczy martwych, pozostawionych w ziemi, by zgniły. Bóg Tajemnicy.

Louis jak zahipnotyzowany wpatrywał się w głąb rowu. W końcu z lekkim sapnięciem oderwał od niego wzrok - z sapnięciem człowieka, który się ocknął bądź został przebu­dzony z hipnotycznego transu przez ostatnią liczbę podczas odliczania do dziesięciu.

Ruszył dalej. Nie musiał iść zbyt daleko, by znaleźć to, czego szukał. Podejrzewał, iż jego umysł zachował tę szcze­gólną informację już w dniu pogrzebu Gage'a.

W miejscu, do którego dotarł w wietrznych ciemnoś­ciach, wznosiła się cmentarna krypta.

Przechowywano w niej trumny zimą, gdy grunt był tak zamarznięty, że nawet koparka nie zdołałaby go poruszyć. Używano jej także, gdy w interesie zapanował nagły ruch - coś w rodzaju chłodni dla ludzi.

W tym, co wujek Carl nazywał „zimnym interesem”, od czasu do czasu zdarzały się nagłe przypływy. Louis dobrze o tym wiedział. W każdej populacji następują okresy, kiedy bez żadnego widocznego powodu nagle umiera mnóstwo ludzi.

- Wszystko się wyrównuje - mawiał wujek Carl. - Jeśli mamy w maju dwa tygodnie, podczas których nikt nie umie­ra, Lou, to wiem, że mogę liczyć na dwa tygodnie ruchu w li­stopadzie, gdy przyjdzie mi urządzić dziesięć pogrzebów. Tyle że tak naprawdę to rzadko zdarza się w listopadzie, a nigdy w okolicy świąt, choć ludzie zawsze sądzą, że to wte­dy umiera mnóstwo osób. Cała ta gadanina o świątecznej de­presji to stek bzdur. Spytaj każdego przedsiębiorcy pogrze­bowego. W czasie świąt większość ludzi jest szczęśliwa i pragnie żyć. Toteż żyją. Zwykle to w lutym notujemy gwał­towny ruch w interesie. Grypa zabija starych ludzi, zapalenie płuc także zbiera swe żniwo - ale to nie wszystko. Są też lu­dzie, którzy jak szaleni walczą z rakiem, przez rok, szesnaście miesięcy, a potem nastaje paskudny luty i nagle zmęczenie bierze górę, a rak przetacza się po nich niczym walec. Trzy­dziestego pierwszego stycznia rak się cofa i czują się zdrowi, dwudziestego czwartego lutego tkwią już w ziemi. W lutym ludzie miewają zawały, wylewy, gwałtowne niewydolności nerek. To paskudny miesiąc. W lutym ludzie męczą się ży­ciem. My, pracujący w tym interesie, już do tego przywykli­śmy, ale też bez specjalnych powodów coś takiego może wy­darzyć się w czerwcu czy październiku. Nigdy w sierpniu. Sierpień to spokojny miesiąc. Jeśli w okolicy nie wybuchnie przewód gazowy albo autobus miejski nie spadnie z mostu, w sierpniu nigdy nie wypełnimy krypty. Bywało już jednak, że w lutym ustawialiśmy trumny w trzech warstwach, mod­ląc się o odwilż, abyśmy mogli zakopać część z nich, zanim będziemy musieli wynająć im lodowe mieszkanka w mieście.

Wujek Carl roześmiał się, a Louis, poznawszy sekret, którego nie znali nawet nauczyciele na akademii medycznej, także wybuchnął śmiechem.

Podwójne drzwi krypty osadzono w porośniętym trawą zboczu pagórka o kształcie równie naturalnym i czarującym jak kopuła kobiecej piersi. Pagórek ten (Louis podejrzewał, że został on sztucznie stworzony - był po prostu zbyt do­skonale symetryczny) wznosił się zaledwie pół metra poniżej ozdobnych szpikulców żelaznego ogrodzenia. Jego szczyt nie był zaokrąglony, lecz spłaszczony.

Louis obejrzał się wokół i pośpiesznie wdrapał na górę. Po drugiej stronie rozciągała się pusta parcela, licząca może dwa akry powierzchni.

Nie... nie do końca pusta. Stał na niej samotny budy­nek, przypominający zwykłą szopę. Pewnie należy do cmen­tarza, pomyślał Louis. Zapewne tam właśnie przechowują sprzęt i narzędzia.

Latarnie uliczne przeświecały przez rozkołysane liście szpaleru drzew - starych wiązów i klonów - osłaniających to miejsce od Mason Street. Louis nie dostrzegł tu żadnego in­nego ruchu.

Zjechał z powrotem na siedzeniu, bojąc się upadku i po­nownego zranienia kolana, i powrócił na grób syna, niemal potykając się o brezentowy zawój. Natychmiast pojął, że bę­dzie musiał pokonać tę drogę dwukrotnie, raz z ciałem, a drugi raz z narzędziami. Schylił się, boleśnie krzywiąc twarz, gdy jego plecy zaprotestowały gwałtownie, i chwycił sztywny brezentowy tłumok. Czuł, jak w środku przelewa się ciało Gage'a, i z uporem ignorował tę część swego umy­słu, która szeptała do niego bez przerwy, że oszalał.

Zaniósł ciało do stóp pagórka, kryjącego w sobie kryptę cmentarną Pleasantview. Podwójne stalowe drzwi sprawia­ły, że była dziwnie podobna do garażu na dwa samochody. Wiedział, co musi zrobić, jeśli chce wnieść dwudziestokilowy pakunek na strome zbocze, teraz gdy nie miał już sznura (pożałował, że nie zachował go na później, ale nie ma co pła­kać nad rozlanym mlekiem), i przygotował się. Cofnął się, po czym wbiegł na zbocze pochylony do przodu, pozwala­jąc, by rozpęd poniósł go możliwie jak najdalej. Nim jego stopy poślizgnęły się na krótkiej mokrej trawie, dotarł pra­wie na szczyt. Padając, cisnął pakunek jak najdalej od siebie. Zawój wylądował niemal na szczycie pagórka. Louis, gra­moląc się, pokonał resztę zbocza. Znów się rozejrzał, nie do­strzegł nikogo i oparł brezentowy zawój o ogrodzenie. Po­tem wrócił po resztę swych rzeczy.

Ponownie wspiął się na szczyt pagórka. Wciągnął ręka­wice i ułożył latarkę, kilof i szpadel obok brezentu. Następ­nie odpoczął, oparty plecami o pręty ogrodzenia, z rękami na kolanach. Nowy zegarek elektroniczny, który dostał od Rachel na gwiazdkę, poinformował go, że minęła druga ze­ro jeden.

Dał sobie pięć minut na pozbieranie sił. Potem przerzu­cił szpadel nad ogrodzeniem. Usłyszał, jak pada na trawę. Próbował wsunąć w spodnie latarkę, ale nic z tego nie wy­szło. Przełożył ją pomiędzy dwoma żelaznymi prętami i słu­chał, jak stacza się w dół zbocza. Miał nadzieję, że nie wpad­nie na kamień i nie stłucze się. Pożałował, że nie zabrał plecaka.

Teraz wyjął z kieszeni kurtki rolkę taśmy klejącej i przy­czepił nią metalowy kraniec kilofa do brezentu, okręcając raz po raz, zaciskając taśmę na metalowych ramionach kilofa i wokół tłumoka. Robił to, aż skończyła mu się taśma; pustą rolkę wsunął z powrotem do kieszeni. Uniósł paku­nek i dźwignął go za ogrodzenie (jego plecy zawrzeszczały z protestu; wiedział, że cały tydzień będzie płacił za wysiłki tej nocy), i upuścił go, wzdrygając się, gdy usłyszał miękkie plaśnięcie o ziemię.

Przełożył nogę przez płot, chwycił dwa dekoracyjne wąskie ostrza i przerzucił drugą nogę. Zjechał na dół, wbija­jąc czubki butów w ziemię między prętami. Potem opadł na trawę.

Zsunął się po zboczu pagórka i zaczął macać wokół. Na­tychmiast znalazł szpadel; choć szpaler drzew niemal całko­wicie przesłaniał światło latarni, jej płomyk zdołał odbić się od srebrzystego ostrza. Louis przeżył kilka okropnych chwil, szukając latarki. Jak daleko mogła odturlać się w trawie? Opadł na czworaka, obmacując gęste poszycie. Serce waliło mu jak młotem, oddech ze świstem wydostawał się z ust.

Wreszcie ją znalazł: cienki czarny cień, jakieś półtora me­tra od miejsca, w którym rozpoczął poszukiwania. Tak jak wzgórze osłaniające kryptę cmentarną, latarkę także zdra­dziła regularność kształtów. Chwycił ją, osłonił dłonią za­klejone filcem szkiełko i przesunął mały gumowy sutek na rączce, ukrywający przełącznik światła. Jego dłoń rozjarzy­ła się na moment i Louis natychmiast zgasił latarkę. Działa­ła. Scyzorykiem odciął kilof od brezentowego zawoju i za­niósł narzędzia pod drzewa. Stanął za najgrubszym pniem, oglądając się na obie strony Mason Street. Ulica była zupeł­nie pusta. Dostrzegł tylko jedno światło - kwadrat złocisto­żółtego blasku w pokoju na górze. Ktoś cierpiący na bez­senność bądź chory.

Poruszając się szybko, lecz nie biegiem, Louis wyszedł na chodnik. Po ciemności cmentarza w blasku latarni czuł się okropnie odsłonięty. Oto stał zaledwie kilka metrów od drugiego co do wielkości cmentarzyska w Bangor, z kilo­fem, szpadlem i latarką w ramionach. Gdyby ktoś go teraz zobaczył, trudno byłoby uniknąć skojarzeń.

Pospiesznie przeszedł przez ulicę; jego obcasy głucho uderzały o asfalt. Dojrzał hondę zaparkowaną zaledwie pięćdziesiąt metrów dalej. Louisowi wydało się, że dzieli go od niej pięć kilometrów. Zlany potem podszedł do samo­chodu, cały czas nadsłuchując odgłosów silników, kroków innych niż własne, czy może zgrzytu otwieranego okna.

Dotarł do hondy, oparł kilof i szpadel obok wozu i za­czął szukać kluczyków. Nie było ich tam, w żadnej kieszeni. Na jego czoło wystąpił świeży pot, serce znów przyspieszyło biegu. Zacisnął zęby, dusząc w sobie narastającą panikę.

Zgubił je najprawdopodobniej, skacząc z gałęzi, kiedy uderzył kolanem o nagrobek i przeturlał się po ziemi. Jego kluczyki leżą gdzieś w trawie. Ale jeśli z takim trudem zna­lazł latarkę, to jakim cudem je odzyska? To był koniec. Je­den drobny pech, i koniec.

Chwileczkę. Jedną cholerną chwilkę. Jeszcze raz sprawdź kieszenie. Masz w nich drobne, a skoro one nie wypadły, to klucze też nie.

Tym razem wolniej sprawdził kieszenie, wyciągając wszystkie drobne i nawet wywracając je na lewą stronę.

Ani śladu kluczy.

Louis oparł się o samochód, zastanawiając się, co dalej. Będzie musiał przejść przez płot, zostawić syna tam, gdzie był, zabrać latarkę, przekraść się z powrotem i spędzić resz­tę nocy na bezowocnych poszukiwaniach...

Nagle nasunął mu się nowy pomysł.

Louis schylił się i zajrzał do hondy. Kluczyki tkwiły w stacyjce.

Z jego ust wymknął się cichy pomruk. Potem Louis po­biegł na drugą stronę, szarpnął drzwi i wyciągnął kluczyki. W myślach usłyszał nagle władczy głos ponurego Kar­la Maldena, z nosem jak kartofel i staroświeckim kapelu­szem z szerokim rondem. „Zamykaj samochód. Zabieraj kluczyki. Nie zachęcaj dobrych chłopców do zejścia na złą drogę”.

Przeszedł na tył hondy i otworzył bagażnik. Schował do środka kilof, szpadel i latarkę, po czym zatrzasnął tył. Zdą­żył odejść już piętnaście, dwadzieścia metrów, nim przypo­mniał sobie o kluczykach. Tym razem zostawił je w zamku bagażnika.

Dureń! - wściekał się na samego siebie. Jeśli masz być tak cholernie głupi, to lepiej zapomnij o wszystkim.

Zawrócił i wziął klucze.

Trzymał w ramionach Gage'a i zdołał pokonać już nie­mal całą Mason Street, gdy gdzieś zaczął szczekać pies. Nie tak po prostu szczekać. Zaczął wyć. Jego donośny skowyt wypełnił całą ulicę. Auuu-RUUU! Auuu-RUUU!

Louis natychmiast schował się za drzewem, zastanawia­jąc się, co będzie dalej. Co ma teraz robić? Stał, spodziewa­jąc się, że lada moment na całej ulicy rozbłysną światła. W istocie zaświeciło się tylko jedno, z boku domu dokładnie naprzeciwko miejsca, gdzie Louis ukrył się wśród cieni. W chwilę później szorstki głos wrzasnął:

- Zamknij się, Fred! Auuu-RUUU! - odpowiedział Fred.

- Ucisz go, Scanlon, albo wezwę policję - ryknął ktoś z drugiej strony ulicy.

Louis podskoczył, uświadamiając sobie, jak fałszywe jest złudzenie pustki i samotności. Otaczali go ludzie, setki oczu, a pies atakował sen, jego jedynego sprzymierzeńca. Niech cię diabli porwą, Fred, pomyślał. Niech cię diabli.

Fred rozpoczął kolejny koncert. Zdołał wyśpiewać pięk­ne auuu, ale nim przeszedł do donośnego RUUU, rozległo się głośne pacnięcie, po którym nastąpiła seria cichych pis­ków i szczęknięć.

Lekkie trzaśniecie drzwi, a potem cisza. Światło z boku domu Freda płonęło jeszcze przez chwilę, po czym zgasło.

Louis miał potężną ochotę zostać w cieniu, zaczekać. Z pewnością lepiej będzie zaczekać, aż wszystko ucichnie. Ale zaczynało brakować mu czasu.

- Ruszajmy - mruknął.

Dźwigając tłumok, przeszedł przez ulicę i wrócił do hon­dy. Wokół nie widział nikogo; Fred także siedział cicho. Lou­is ścisnął pakunek jedną ręką, wyjął kluczyki, otworzył ba­gażnik.

Gage nie chciał się zmieścić.

Louis próbował ustawić zawój pionowo, potem pozio­mo, wreszcie ukośnie. Bagażnik hondy był po prostu za ma­ły. Mógł jakoś wcisnąć do niego pakunek - Gage nie miałby nic przeciw temu - ale Louis po prostu nie potrafił zmusić się do tego.

No dalej! Dalej, dalej, dalej. Wynośmy stąd. Nie przecią­gajmy struny.

Stał jednak jak ogłupiały, wyprany z pomysłów. W ra­mionach trzymał pakunek z ciałem syna. Nagle usłyszał dźwięk nadjeżdżającego samochodu i bez namysłu zaniósł brezentowy tłumok na drugą stronę. Otworzył drzwi i usta­wił go na fotelu pasażera, zginając w miejscach, gdzie, jak sądził, Gage miał talię i kolana.

Zatrzasnął drzwi, przebiegł na tył hondy i zamknął ba­gażnik. Samochód, nie zwalniając, przejechał przez skrzyżo­wanie i Louis usłyszał pijackie okrzyki. Usiadł za kierownicą, uruchomił silnik i sięgał właśnie po włącznik reflektorów, gdy przyszła mu do głowy potworna myśl: A jeśli Gage tkwił w fotelu twarzą do tyłu, ze stawami biodrowymi i kolano­wymi wykręconymi w złą stronę, a jego zapadnięte oczy, za­miast przez przednią, wyglądają przez tylną szybę?

To nie ma znaczenia, odparł jego umysł z wściekłością zrodzoną z wyczerpania. Wbijesz to sobie wreszcie do gło­wy? To po prostu nie ma znaczenia.

Ależ ma! To ma znaczenie. To jest Gage, nie kłąb ręcz­ników.

Wyciągnął rękę i łagodnie zaczął obmacywać dłońmi brezentową powłokę, wyczuwając ukryte pod nią kształty. Wyglądał jak ślepiec, próbujący ustalić, na co się natknął. W końcu natrafił na coś wystającego, co mogło być tylko nosem Gage'a - zwróconym we właściwą stronę.

Dopiero wtedy Louis zdołał zmusić się do wrzucenia bie­gu i wyruszenia w dwudziestopięciominutową drogę po­wrotną do Ludlow.


52.

O pierwszej w nocy Juda Crandalla obudził przeraźliwy dzwonek telefonu, dźwięczący ogłuszająco w pustym domu. Jud drzemał i nawiedził go sen. Znów miał dwadzieścia trzy la­ta. Siedział na ławce w szopie z narzędziami na kolei wraz z George'em Chapinem i Rene Michaudem. Podawali sobie z rąk do rąk butelkę whisky Georgia Charger - podrasowane­go samogonu ze znaczkiem skarbowym - a na zewnątrz dmu­chał wiatr z północnego wschodu, ze skowytem śmigając nad ziemią i uciszając wszystko, co odważyło się poruszyć, łącznie z ciężkimi kolejowymi maszynami z B&A. Siedzieli zatem wo­kół pękatego piecyka i pili, patrząc, jak widoczne za płytą z mi­ki czerwone płomienie rzucają ukośne plamy światła na pod­łogę, i opowiadali sobie historie, które mężczyźni kryją wewnątrz latami, niczym tanie skarby ukrywane przez chłop­ców pod łóżkami, historie zachowywane na noce takie jak ta. Podobnie jak blask rozżarzonego piecyka, były to mroczne opowieści, kryjące w sobie czerwone, rozpalone jądro; histo­rie spowite w płaszcz wiatru. Miał dwadzieścia trzy lata, Norma wciąż żyła (choć obecnie leżała sama w łóżku; wąt­pił, by spodziewała się go tej szalonej nocy), a Rene Micha­ud opowiadał anegdotę o żydowskim handlarzu w Buck­sport, który...

I wtedy zadzwonił telefon. Jud gwałtownie szarpnął się w fotelu; skrzywił się, gdy zesztywniałe mięśnie karku zapro­testowały. Czuł, jak przygniata go nieznośny ciężar - to wszyst­kie te lata, pomyślał. Lata pomiędzy dwudziestym trzecim ro­kiem życia a osiemdziesiątym, w sumie pięćdziesiąt siedem, któ­re spadły na niego w jednej chwili. A po tej myśli przyszła następna. Spałeś, chłopie. Nie tak kieruje się tą koleją... Nie dziś w nocy.

Wstał, wyprostowany mimo sztywnych pleców, i pod­szedł do telefonu.

To była Rachel.

- Halo?

- Jud? Czy on już wrócił?

- Nie - odparł Jud. - Rachel, gdzie jesteś? Wydaje się, jakbyś była bliżej.

- Jestem bliżej - odparła Rachel. I choć rzeczywiście jej głos dochodził jakby z niedaleka, drut przenosił też wyraźny pomruk: odgłos wiatru, gdzieś pomiędzy domem w Ludlow a miejscem, gdzie się znalazła. Tej nocy wiatr był naprawdę silny. Jego szum zawsze przywodził Judowi na myśl martwe głosy, wzdychające unisono, może nawet śpiewające coś tuż poza zasięgiem słuchu. - Dokładnie na zjeździe w Bidde­ford, na autostradzie stanowej Maine.

- Biddeford!

- Nie mogłam zostać w Chicago. Mnie też to dopadło... cokolwiek wstąpiło w Ellie, dosięgnęło również mnie. Ty też to czujesz. Słyszę to w twoim głosie.

- Ano. - Wyjął z paczki chesterfielda i wsunął go w ką­cik ust. Zapalił drewnianą zapałkę i przez moment obser­wował migotliwy płomyk. Jego dłoń drżała. Nigdy wcześniej nie trzęsły się mu dłonie, a przynajmniej nie przed tym kosz­marem. Na zewnątrz mroczny wiatr zaskowyczał, pochwy­cił rękami dom i potrząsnął nim.

Jego moc rośnie. Czuję to.

Mroczna groza w starych kościach, niczym delikatny szklany bibelot, lekki, kruchy.

- Jud, proszę, powiedz mi, co się dzieje.

Przypuszczał, że miała prawo wiedzieć - powinna wie­dzieć. I chyba jej powie. W końcu opowie jej całą historię, pokaże łańcuch, wykuty ogniwo po ogniwie. Atak serca Normy. Śmierć kota. Pytanie Louisa - czy ktokolwiek po­grzebał tam kiedyś człowieka? Śmierć Gage'a... a Bóg jeden wie, jakie następne ogniwo mógł w tej chwili wykuwać sam Louis. W końcu jej powie, ale nie przez telefon.


Date: 2015-12-17; view: 558


<== previous page | next page ==>
CMENTARZYSKO MICMACÓW 31 page | CMENTARZYSKO MICMACÓW 33 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.013 sec.)