Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






CMENTARZYSKO MICMACÓW 19 page

- A czasem dotykała mnie swoimi... swoimi rękami... tymi ptasimi rękami... i o mało nie krzyczałam i prosiłam, by tego nie robiła. Raz wylałam sobie na rękę jej zupę, gdy dotknęła mojej twarzy. Oparzyłam się i wtedy krzyknęłam... także dlatego, że znów dostrzegłam radość w jej oczach.

Pod koniec leki przestały działać. Wtedy krzyczała. I żad­ne z nas nie pamiętało już, jaka była przedtem. Nawet moja matka. Stała się ohydną, nienawistną, wrzeszczącą istotą w tylnej sypialni... naszym nieprzyzwoitym sekretem.

Rachel przełknęła ślinę. Jej gardło ścisnęło się.

- Moich rodziców nie było w domu, kiedy w końcu... kiedy ona... no wiesz... kiedy...

W końcu ze strasznym wysiłkiem wypowiedziała to.

- Kiedy umarła, moich rodziców nie było w domu. Wy­szli, ale ja czuwałam przy niej. To było święto Paschy i poszli spotkać się z przyjaciółmi. Tylko na parę chwil. Czytałam pis­mo w kuchni, no, w każdym razie je przeglądałam. Czeka­łam, żeby podać jej następną porcję lekarstwa, bo krzyczała. Krzyczała od chwili wyjścia rodziców. Przez jej krzyki nie mo­głam czytać, a potem... Widzisz, to było tak... Zelda prze­stała krzyczeć. Louis, miałam wtedy osiem lat. Co noc kosz­mary... zaczęłam wierzyć, że ona mnie nienawidzi, bo moje plecy są proste. Bo ja stale nie cierpię. Bo ja mogę chodzić, bo będę żyła. Wyobrażałam sobie, że chce mnie zabić. Tylko że nawet dziś tak naprawdę nie sądzę, by była to jedynie kwe­stia mojej wyobraźni. Ona naprawdę mnie nienawidziła. Ow­szem, nie zabiłaby mnie, ale gdyby w jakiś sposób mogła prze­jąć moje ciało... wyrzucić mnie z niego jak w bajce... chybaby to zrobiła. Kiedy jednak przestała krzyczeć, poszłam spraw­dzić, czy wszystko z nią w porządku... czy może nie spadła z łóżka albo nie zsunęła się z poduszki, weszłam tam, popa­trzyłam na nią i wydało mi się, że chyba połknęła własny ję­zyk i dławi się na śmierć. Louis... - Głos Rachel wzniósł się ponownie, pełen łez, przerażająco dziecinnie piskliwy, jakby cofała się w czasie, na nowo przeżywając tamte chwile. - Lou­is, nie wiedziałam, co zrobić. Miałam tylko osiem lat!

- Oczywiście, że nie wiedziałaś. - Louis odwrócił się do niej i uściskał ją. Rachel przywarła do niego z paniczną siłą kiepskiego pływaka, którego łódź przewróciła się nagle po­środku wielkiego jeziora. - Czy ktoś kiedykolwiek o coś cię obwiniał, kochanie?



- Nie - odparła. - Nikt mnie nie winił. Ale też nikt nie mógł sprawić, bym poczuła się lepiej. Nikt nie mógł tego zmienić. Nikt nie mógł odwrócić przeszłości... Zelda nie połknęła języka. Zaczęła wydawać z siebie dziwny dźwięk. Takie - sama nie wiem - gaaaa, coś takiego...

Zdenerwowana, odtwarzając wiernie ów dzień, niezwy­kle przekonująco naśladowała odgłos wydawany przez jej siostrę Zeldę. Louisowi stanął nagle przed oczami Victor Pascow. Mocniej przytulił żonę.

...i ślina, po jej brodzie spływała ślina...

- Rachel, wystarczy - rzekł lekko łamiącym się głosem. - Znam wszystkie objawy.

- Wyjaśniam ci to. - W jej głosie dźwięczał upór. - Tłu­maczę, dlaczego nie mogę iść na pogrzeb biednej Normy i dlaczego tamtego dnia tak głupio się pokłóciliśmy...

- Ciiiii. Już o tym zapomniałem.

- Ale ja nie - rzuciła. - Pamiętam bardzo dobrze, Lou­is. Pamiętam tak, jak pamiętam Zeldę, która zakrztusiła się na śmierć w swym łóżku czternastego kwietnia tysiąc dzie­więćset sześćdziesiątego trzeciego roku.

Długą chwilę w pokoju panowała cisza.

- Odwróciłam ją na brzuch i zaczęłam tłuc po plecach - podjęła w końcu Rachel. - Nie wiedziałam, co jeszcze zrobić. Jej stopy uderzały o materac... a powykręcane nogi... Pamiętam, że usłyszałam coś, jakby pierdzenie... myślałam, że ona pierdzi albo może ja sama. Ale to było co innego, pę­kły szwy pod pachami mojej bluzki, kiedy ją odwracałam. Zaczęła... zaczęła się wić... i zobaczyłam, że jej twarz od­wraca się na bok, odwraca na poduszce i pomyślałam: Ona się dławi. Zelda się dławi. A kiedy wrócą do domu, powie­dzą, że ją zamordowałam, udusiłam. Powiedzą: „Nienawi­dziłaś jej, Rachel”. I to będzie prawda. I powiedzą: „Chcia­łaś, żeby umarła”. I to też będzie prawda. Bo widzisz, Louis, pierwszą myślą, jaka przemknęła mi przez głowę, kiedy za­częła podnosić się i opadać na łóżku było: Boże, wreszcie, Zelda się dusi i wszystko się skończy. Znów ją odwróciłam, a jej twarz poczerniała, Louis. Oczy wychodziły jej z orbit, a szyja spuchła. Potem umarła, a ja cofnęłam się ku drzwiom. Chyba chciałam wyjść, lecz zderzyłam się ze ścia­ną, z której spadł obrazek. To była ilustracja z jednej z ksią­żek o Ozie, które Zelda lubiła, nim zachorowała na zapale­nie rdzenia, kiedy jeszcze była zdrowa. Obrazek Oza Wielkiego i Wspaniałego. Tyle że Zelda zawsze nazywała go Ozem Wiejkim i Wsaniałym, bo nie potrafiła tego wymó­wić. Matka kazała oprawić ten obrazek, bo... Zelda lubiła go najbardziej, Oza Wiejkiego i Wsaniałego... a on spadł, rąbnął w podłogę, szkło stłukło się, ja zaczęłam krzyczeć, bo wiedziałam, że ona nie żyje i pomyślałam... pomyślałam chyba, że to jej duch, który chce mnie skrzywdzić. Wiedzia­łam, że jej duch będzie mnie nienawidził tak jak ona, ale on nie będzie przykuty do łóżka, więc krzyczałam... krzycza­łam. Wybiegłam z domu wrzeszcząc: „Zelda umarła! Zelda umarła! Zelda umarła!”... A sąsiedzi przyszli, zajrzeli do środka... zobaczyli mnie biegnącą ulicą z bluzką rozdartą pod pachami... Wrzeszczałam: „Zelda umarła!”. Pewnie po­myśleli sobie, że płaczę, ale tak naprawdę... tak naprawdę chyba się śmiałam, Louis. Chyba właśnie to robiłam.

- Jeśli tak, podziwiam cię za to - wtrącił Louis.

- Nie mówisz serio - odparła Rachel z absolutną pew­nością kogoś, kto wielokrotnie rozważył wszystkie aspekty sprawy. Louis ustąpił. Może w końcu uda jej się pozbyć tych ohydnych, potwornych wspomnień, dręczących ją od tak dawna - a przynajmniej większości z nich - lecz nigdy tej części. Nigdy do końca. Louis Creed nie był psychiatrą, ale wiedział, iż każdy człowiek kryje w sobie na wpół pogrzebane sekrety i że odczuwa dziwną potrzebę wracania do nich i próbowania wyciągnięcia ich, choćby nawet wcześniej zostały zapomniane. Dziś wieczór Rachel wydobyła na wierzch niemal wszystko, niczym groteskowy, cuchnący, ze­psuty ząb: poczerniały, zgniły, zakażony. Wydobyła niemal cały. Niech więc ta ostatnia zatruta komórka pozostanie w niej. Jeśli Bóg będzie dość łaskaw, pozostanie uśpiona, budzić się będzie tylko w najgłębszych sennych koszmarach. I tak to cud, że udało jej się usunąć tak wiele. Nie tylko świadczyło to o jej odwadze, wręcz wygrywało na jej część fanfary. Louis był zadziwiony. Miał ochotę wiwatować. Wyprostował się i zapalił światło.

- Tak - rzekł. - Podziwiam cię. I gdybym potrzebował dodatkowego powodu, by... by naprawdę nie lubić twojej matki i ojca, właśnie bym go dostał. Nigdy nie powinni zo­stawiać cię z nią samą. Nigdy!

Jak dziecko - ośmioletnie dziecko, którym była, gdy zdarzyła się owa koszmarna, niewiarygodna rzecz - upo­mniała go natychmiast.

- Lou, to było święto Paschy!

- Nie obchodzi mnie to, nawet gdyby grały wówczas trą­by na Sąd Ostateczny - odparł Louis nagle ochrypły z wście­kłości, która sprawiła, że żona odsunęła się nieco. Przypomniał sobie praktykantki, dwie studentki, które miały pecha rozpo­cząć pracę rankiem, gdy do przychodni przyniesiono umiera­jącego Pascowa. Jedna z nich - twarda dziewczyna, Carla Sha­vers, wróciła do pracy następnego dnia i spisywała się tak świetnie, że zaimponowała nawet Charlton. Drugiej nigdy wię­cej nie widzieli. Louis nie dziwił się i nie miał do niej pretensji.

Gdzie była pielęgniarka? Powinni mieć stalą opiekunkę... Wyszli, po prostu sobie wyszli. I zostawili ośmiolatkę samą z umierającą siostrą, która w owym czasie była już zapewne obłąkana. Czemu? Bo nastało święto Paschy i ponieważ ele­gancka Dory Goldman nie mogła tego ranka znieść więcej smrodu. Musiała uwolnić się od niego na jakiś czas. Zatem przekazała obowiązki Rachel. Zgadza się, przyjaciele i sąsie­dzi? Przekazała obowiązki Rachel. Ośmioletniej dziewczynce z warkoczykami i w marynarskiej bluzce. Rachel objęła pie­przoną służbę. Rachel mogła zostać i znosić smród. Czemu ni­by co roku wysyłali ją na sześć tygodni na Słoneczny Obóz w Vermont, jeśli nie po to, by mogła znosić smród umierającej obłąkanej siostry? Dziesięć nowych bluz i spodenek dla Gage'a, sześć nowych sukienek dla Ellie i opłacę ci studia me­dyczne, jeśli będziesz trzymał się z dala od mojej córki... Ale gdzie była pękata książeczka czekowa, gdy twoja córka umie­rała na zapalenie rdzenia, a druga córka była z nią sama? Ty skąpy skurwysynu! Gdzie była pieprzona pielęgniarka? Louis usiadł i wstał z łóżka.

- Dokąd idziesz? - spytała z niepokojem Rachel.

- Przynieść ci valium.

- Wiesz, że nie biorę...

- Dziś wieczór weźmiesz - uciął.

Połknęła pigułkę, a potem opowiedziała mu resztę. Jej głos cały czas pozostał spokojny. Lekarstwo zadziałało. Naj­bliższa sąsiadka znalazł ukrytą za drzewem ośmioletnią Ra­chel, która przycupnęła tam, krzycząc raz po raz: „Zelda umarła!”. Z nosa leciała jej krew, cała była nią pochlapana. Ta sama sąsiadka wezwała karetkę, a potem jej rodziców. Kiedy już powstrzymała krwotok Rachel i uspokoiła ją fili­żanką gorącej herbaty i dwiema aspirynami, zdołała wyciąg­nąć z dziewczynki informację o rodzicach - odwiedzali właś­nie państwa Cabron po drugiej stronie miasta. Peter Cabron był księgowym w przedsiębiorstwie jej ojca.

Do wieczora w gospodarstwie Goldmanów zaszły wiel­kie zmiany. Zelda odeszła. Jej pokój został oczyszczony i zdezynfekowany. Wszystkie meble zniknęły. Sypialnia sta­ła się pustą klatką. Później, znacznie później, Dory Gold­man postawiła w niej maszynę do szycia.

Tej nocy Rachel pierwszy raz nawiedził koszmar. Kiedy ocknęła się o drugiej, z krzykiem wzywając matkę, z przera­żeniem odkryła, że ledwie może wstać z łóżka. Potwornie bolały ją plecy. Naciągnęła mięśnie, poruszając Zeldę. W przebłysku wspomaganej adrenaliną siły podniosła ją tak gwałtownie, że aż rozerwała sobie bluzkę.

Fakt, że nadwerężyła mięśnie, próbując powstrzymać Zeldę przed uduszeniem, był prosty, oczywisty, elementarny, mój drogi Watsonie. To znaczy dla wszystkich, oprócz sa­mej Rachel. Rachel wierzyła święcie, że to zemsta Zeldy zza grobu. Zelda wiedziała, że Rachel cieszy się z jej śmierci. Zel­da wiedziała, że kiedy siostra wypadła z domu, krzycząc: „Zelda umarła! Zelda umarła!”, w istocie śmiała się, nie pła­kała. Zelda wiedziała, że padła ofiarą morderstwa, toteż obdarzy Rachel zapaleniem rdzenia i wkrótce jej własne plecy zaczną wykrzywiać się i zmieniać, i będzie musiała leżeć w łóżku, powoli zamieniając się w potwora z coraz bardziej zakrzywionymi, szponiastymi dłońmi.

Po jakimś czasie też zacznie krzyczeć z bólu, jak kiedyś Zelda, a potem moczyć się w łóżko i wreszcie zadławi się na śmierć własnym językiem. To była zemsta Zeldy.

Nikt nie mógł wyperswadować Rachel tego przekonania. Ani matka, ani ojciec, ani też doktor Murray, który orzekł u niej łagodne naciągnięcie mięśni pleców, po czym powie­dział szorstko (okrutnie, jak uznaliby niektórzy ludzie, a Lou­is zaliczał się do ich grona), by przestała wydziwiać. Powin­na pamiętać, że właśnie umarła jej siostra, przypomniał doktor Murray. Rodzice są nieprzytomni z żalu i nie pora, by Rachel próbowała po dziecinnemu zwrócić na siebie uwagę. Jedynie powolne ustępowanie bólu zdołało w końcu przeko­nać ją, że nie padła ofiarą ani zemsty Zeldy zza grobu, ani też sprawiedliwej kary boskiej dla grzeszników. Całymi miesią­cami (tak przynajmniej powiedziała Louisowi. W istocie były to lata, ściślej: osiem lat) dręczyły ją potem koszmary, w któ­rych siostra raz po raz umierała na nowo, i w mroku ręce Rachel sięgały ku plecom, by upewnić się, że wszystko w po­rządku. W przerażających chwilach tuż po ocknięciu się z koszmarów często miała wrażenie, że drzwi szafy zaraz się otworzą i ze środka wypadnie Zelda, sina i poskręcana, z wy­wróconymi oczami, czarnym językiem wystającym spomię­dzy zębów i zakrzywionymi jak szpony dłońmi, by zamordo­wać morderczynię, tchórzliwie skuloną w łóżku z dłońmi przyciśniętymi do krzyża..

Nie poszła na pogrzeb Zeldy ani na żaden inny.

- Gdybyś opowiedziała mi o tym wcześniej - rzekł Louis - wiele by to wyjaśniło.

- Lou, nie mogłam - odparła z prostotą. Jej głos brzmiał bardzo sennie. - Od tamtego czasu miałam na tym punk­cie... cóż, lekką fobię.

Lekką fobię, pomyślał Louis. Akurat.

- Nie mogę... nic na to poradzić. W głębi duszy wiem, że masz rację, że śmierć to coś zupełnie naturalnego, czasa­mi nawet dobrego, ale mój umysł nie odpowiada za to, co dzieje się... wewnątrz mnie...

- O tak - przytaknął.

- Tego dnia, kiedy na ciebie naskoczyłam, wiedziałam, że Ellie płacze i że to sposób oswojenia się ze zjawiskiem śmierci... ale nie mogłam się powstrzymać. Przepraszam, Louis.

- Nie musisz przepraszać. - Pogładził jej włosy. - Ale co mi tam. Przyjmuję przeprosiny, jeśli dzięki temu poczujesz się lepiej.

Uśmiechnęła się.

- Owszem. Już czuję się lepiej. Czuję się, jakbym zwróci­ła coś, co zatruwało mnie od lat.

- Może rzeczywiście to zrobiłaś.

Powieki Rachel opadły i uniosły się... powoli.

- I nie wiń za wszystko mojego ojca, Louis. Proszę. To był dla nich straszliwy okres. Rachunki - rachunki za Zeldę - były astronomiczne. Ojciec przepuścił szansę rozwinięcia swej sieci na przedmieścia, a sprzedaż w centrum spadła. A na dodatek moja matka sama powoli dostawała obłędu.

A później wszystko się ułożyło. Zupełnie jakby śmierć Zeldy stała się oznaką nadejścia dobrych czasów. Nastała recesja, ale potem polepszyło się z pieniędzmi. Ojciec dostał kredyt i odtąd nigdy już nie oglądał się za siebie. Lecz właś­nie dlatego był bardzo zaborczy w stosunku do mnie. Nie tylko dlatego, że jedynie ja mu zostałam...

- To poczucie winy - wtrącił Louis.

- Tak, chyba tak. Nie będziesz na mnie zły, jeśli zacho­ruję w dniu pogrzebu Normy?

- Nie, kochanie, nie będę zły. - Urwał, po czym ujął jej rękę. - Czy mogę zabrać Ellie?

Jej dłoń zacisnęła się na palcach męża.

- Och, Louis, sama nie wiem. - W jej głosie znów za­dźwięczał strach. - Jest taka mała...

- Od ponad roku wie już, skąd biorą się dzieci - przypo­mniał.

Długi czas Rachel milczała, spoglądając w sufit i przy­gryzając wargi.

- Jeśli sądzisz, że tak będzie najlepiej - rzekła w końcu.

- Jeśli uważasz, że to... to jej nie zrani.

- Chodź tu, Rachel - rzekł. I tej nocy spali przytuleni niczym łyżeczki w łóżku Louisa. A kiedy Rachel obudziła się, drżąc w środku nocy, bo działanie valium ustąpiło, on ukoił ją swymi dłońmi i szeptał jej do ucha, że wszystko jest w porządku, aż wreszcie zasnęła.


33.

- Albowiem mężczyzna i kobieta są jak kwiaty w doli­nie, które kwitną dziś, by jutro spłonąć w ogniu czasu. Czło­wiecze życie jest jak pora roku. Przychodzi i odchodzi. Módl­my się!

Ellie, elegancka w granatowej sukience, kupionej specjal­nej na pogrzeb, tak gwałtownie pochyliła głowę, że siedzący obok niej w ławce Louis usłyszał trzask kręgosłupa. Córka rzadko chodziła do kościoła i, oczywiście, był to jej pierwszy pogrzeb. Połączenie tych dwóch okazji praktycznie odebra­ło jej mowę.

Louis miał okazję spokojnie obserwować córkę. Zaśle­piony miłością, jaką darzył ją i Gage'a, nieczęsto spoglądał na nią obiektywnie. Dziś jednak miał wrażenie, że ogląda niemal podręcznikowy przykład dziecka zbliżającego się do końca pierwszego etapu rozwoju, etapu, na którym jest się wyłącznie czystą ciekawością, szaleńczo gromadzącą wszel­kie możliwe informacje. Ellie, co niepodobne do niej, była dziwnie milcząca, nawet gdy Jud, wyglądający obco, lecz elegancko w czarnym garniturze i sznurowanych pantoflach (Louis po raz pierwszy widział go w innych butach niż zie­lone gumiaki bądź mokasyny) schylił się, ucałował ją i po­wiedział:

- Cieszę, że przyszłaś, słonko. I założę się, że Norma także się cieszy.

Ellie spojrzała na niego szeroko rozwartymi oczami, nie znajdując odpowiedzi. Rzadko jej się to zdarzało.

Teraz pastor metodystów, wielebny Laughlin, wygłaszał słowa błogosławieństwa, prosząc Boga, by zechciał spojrzeć na nich i obdarzyć pokojem.

- Niech wystąpią ci, którzy poniosą trumnę - rzekł. Louis zaczął się podnosić i Ellie zatrzymała go, rozpacz­liwie ciągnąc za rękę. Sprawiała wrażenie przerażonej.

- Tatusiu - rzuciła scenicznym szeptem - dokąd idziesz?

- Mam ponieść trumnę, kochanie - odparł Louis, siada­jąc na moment obok niej i obejmując jej ramiona. - To zna­czy, że będę jednym z ludzi, którzy wyniosą Normę. W su­mie jest nas czterech - ja, dwaj siostrzeńcy Juda i jego szwagier.

- Gdzie cię potem znajdę? - Twarz Ellie wciąż była ściąg­nięta. W oczach kręciły się pierwsze łzy.

Louis obejrzał się. Pozostała trójka zebrała się już obok trumny wraz z Judem. Reszta zgromadzenia opuszczała koś­ciół. Dostrzegł Missy Dandridge. Nie płakała, lecz oczy mia­ła zaczerwienione. Na jego widok uniosła rękę w niemym pozdrowieniu.

- Jeśli staniesz na schodach, znajdę cię tam - rzekł. - Zgoda, Ellie?

- Tak - odparła. - Tylko o mnie nie zapomnij.

- Nie zapomnę.

Znów wstał i znów szarpnęła go za rękę.

- Tatusiu?

- Co, złotko?

- Nie upuść jej - szepnęła Ellie.

Louis dołączył do pozostałych i Jud przedstawił go sio­strzeńcom, którzy w istocie byli dalekimi kuzynami, potom­kami brata jego ojca. Potężni zbudowani młodzieńcy po dwudziestce okazali się niezwykle do siebie podobni. Brat Normy na oko dochodził do sześćdziesiątki, a choć na jego obliczu widać było napięcie i ból wywołane przez śmierć w rodzinie, w sumie trzymał się nieźle.

- Cieszę się, że was poznałem - rzekł Louis. Czuł się nie­co niezręcznie - obcy w rodzinnym kręgu.

Skinęli głowami.

- Z Ellie wszystko w porządku? - spytał Jud i wskazał ją ruchem głowy. Dziewczynka stała w sieni, obserwując ich.

Jasne, po prostu chce się upewnić, że nie zniknę nagle w kłębie dymu, pomyślał Louis i omal się nie uśmiechnął. Potem jednak myśl ta przywołała następną: Oz Wiejki i Wsaniały, i uśmiech umknął.

- Tak, chyba tak - odparł głośno, pozdrawiając ją unie­sieniem ręki. Odpowiedziała tym samym i wybiegła na dwór: granatowa sukienka fruwała wokół niej. Przez sekundę Lou­is zauważył zaniepokojony, że wygląda bardzo dorośle. Złu­dzenie to, choć przelotne, wystarczyło, by wzbudzić niepo­kój w męskim sercu.

- Gotowi? - spytał jeden z siostrzeńców.

Louis przytaknął. Podobnie młodszy brat Normy.

- Bądźcie ostrożni - poprosił Jud. Jego głos załamał się lekko. Potem odwrócił się i odszedł powoli środkiem kościo­ła, ze spuszczoną głową.

Louis przeszedł na tylną pozycję w lewym rogu stalowo­szarej trumny, którą starzec wybrał dla żony. Złapał uchwyt i cała czwórka powoli wyniosła trumnę Normy na słonecz­ny lutowy mróz. Ktoś - zapewne kościelny - wysypał śliską ścieżkę z udeptanego śniegu grubą warstwą popiołu. Przy krawężniku czekał już karawan, wielki cadillac wypuszcza­jący w zimowe powietrze białe kłęby spalin. Obok czekał szef firmy pogrzebowej i jego rosły syn. Obserwowali ich czujnie, gotowi pomóc, gdyby ktokolwiek (może jej brat) pośliznął się bądź potknął.

Jud stanął obok niego i patrzył, jak wsuwają do środka trumnę.

- Żegnaj, Normo - powiedział i zapalił papierosa. - Zo­baczymy się niedługo, moja droga.

Louis objął go ramieniem. Brat Normy stanął tuż obok po drugiej stronie, spychając grabarza z synem na drugi plan. Potężni siostrzeńcy (czy dalecy kuzyni, czy kim tam byli) zdążyli już zniknąć, wykonawszy proste zadanie: dźwig­nięcie i przeniesienie trumny. Znacznie oddalili się od tej ga­łęzi rodziny. Znali twarz zmarłej ze zdjęć i może kilku obo­wiązkowych wizyt - długich popołudni spędzonych w salonie, wypełnionych ciasteczkami Normy i piwem Ju­da. Może nawet nie mieli nic przeciw starym opowieściom z czasów, gdy nie było ich jeszcze na świecie, o ludziach, któ­rych nie znali, lecz cały czas zdawali sobie sprawę z tego, że mogliby w tym czasie robić wiele innych rzeczy (umyć i wy­woskować samochód, poćwiczyć grę w kręgle albo po pro­stu usiąść przed telewizorem i obejrzeć z przyjaciółmi mecz bokserski), toteż cieszyli się, kiedy mogli odejść, spełniwszy swój obowiązek.

W ich oczach Jud i jego rodzina należeli już do przeszłości, niczym zwietrzała planetoida oddalająca się od głównej skal­nej masy i znikająca w dali, niewiele większa od kropki na niebie. Przeszłość. Zdjęcia w albumie. Stare historie opowia­dane w pokoju, który wydawał się im zbyt ciepły - oni nie by­li starzy, w ich stawach nie czaił się artretyzm; ich krew była wciąż gęsta. Ostatecznie, jeśli ludzkie ciało to tylko powłoka dla duszy - listu Boga do wszechświata - jak naucza więk­szość Kościołów, to trumna stanowi powłokę przechowującą ludzkie ciało, A dla tych młodych, wysokich kuzynów czy sio­strzeńców, czy kimkolwiek byli, przeszłość stanowiła jedynie list bez adresu, pustą kopertę, którą należy odłożyć.

Niech Bóg zachowa przeszłość, przemknęło Louisowi przez głowę i zadrżał bez specjalnego powodu, jeśli nie liczyć myśli, że nadejdzie dzień, gdy on sam stanie się równie obcy swej własnej krwi, potomkom dzieci brata, własnym wnukom, jeśli Ellie bądź Gage dochowają się potomstwa, a on dożyje tych czasów. Punkty widzenia zmieniały się, gałęzie rodzinne obumierały. Młode twarze wyglądały ze starych fotografii.


Date: 2015-12-17; view: 599


<== previous page | next page ==>
CMENTARZYSKO MICMACÓW 18 page | CMENTARZYSKO MICMACÓW 20 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.012 sec.)