Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






CMENTARZYSKO MICMACÓW 18 page

- Czasami Bóg zwleka i zwleka - dodał - a czasami wskazuje cię i każe się zabierać.

Rachel w ogóle nie chciała o tym rozmawiać i nie po­zwalała Louisowi odezwać się ani słowem.

Ellie była nie tyle zmartwiona, ile wstrząśnięta i zacieka­wiona - Louis uznał, że to zupełnie zdrowa reakcja jak na pię­ciolatkę. Dopytywała się, czy pani Crandall umarła z otwar­tymi, czy zamkniętymi oczami. Louis odparł, że nie wie.

Jud przyjął to tak, jak można się było spodziewać, zwa­żywszy na fakt, że dzielił z nią stół i łoże przez prawie sześć­dziesiąt lat. Louis zastał starca - a tego dnia wyglądał na­prawdę staro, jak prawdziwy osiemdziesięcioczterolatek - siedzącego samotnie w kuchni, palącego chesterfielda, piją­cego piwo z butelki i patrzącego tępo w głąb salonu. Kiedy Louis wszedł, Jud uniósł wzrok i rzekł:

- Odeszła, Louis.

Zabrzmiało to tak jasno i spokojnie, że Louis pomyślał, iż świadomość ta nie do końca dotarła do starca. Nie zapuś­ciła korzeni. I wtedy usta Juda zadrżały. Zakrył oczy przed­ramieniem. Louis podszedł do niego i objął go, a Jud poddał się i zapłakał. Pocisk dotarł do celu. Jud doskonale rozu­miał, że jego żona nie żyje.

- Dobrze - pocieszał go Louis. - Już dobrze, Jud. Chcia­łaby, żebyś trochę popłakał. Pewnie wściekłaby się, gdybyś tego nie zrobił. - Sam także zaczął płakać. Jud przywarł do niego mocno, a Louis odpowiedział równie mocnym uścis­kiem.

Jud płakał jakieś dziesięć minut. Potem burza minęła. Louis z wielką uwagą słuchał wszystkiego, co tamten mówił - nie tylko jako przyjaciel, lecz jako lekarz. Słuchał, szuka­jąc jakichkolwiek zapętleń w mowie Juda. Sprawdzał, czy Jud dobrze pojmuje kiedy (nie musiał sprawdzać gdzie, to niczego by nie dowiodło, bo dla Juda Crandalla gdzie za­wsze oznaczało Ludlow w stanie Maine); przede wszystkim czekał, czy tamten nie zacznie wspominać o Normie w cza­sie teraźniejszym. Nie znalazł żadnych oznak oderwania od rzeczywistości. Louis dobrze wiedział, że stare małżeństwa często odchodzą niemal ręka w rękę, miesiąc, tydzień, na­wet dzień po sobie. Zapewne to wstrząs albo może głębokie, skrywane pragnienie dołączenia do partnera, który odszedł (nigdy nie przyszłoby mu to do głowy przed sprawą z Chur­chem. Ostatnio odkrył, że wiele jego poglądów na świat du­chowy, nadzmysłowy uległo niedostrzegalnej, głębokiej przemianie). W końcu uznał, że Jud, choć zrozpaczony, trzyma się, przynajmniej na razie. Nie wyczuł w nim ani cie­nia przezroczystości, która zdawała się otaczać Normę w sylwestra, gdy cała czwórka siedziała w salonie Creedów, sącząc adwokata.



Jud przyniósł mu piwo z lodówki. Jego twarz wciąż po­krywały czerwone plamy, które wywołał płacz.

- Trochę jeszcze wcześnie - rzekł. - Ale gdzieś na świecie słońce zdążyło już zajść. A biorąc pod uwagę okoliczności...

- Nie musisz mówić nic więcej. - Louis otworzył piwo. Spojrzał na Juda. - Wypijemy za nią?

- Chyba powinniśmy - odpowiedział Jud. - Gdybyś ją widział, gdy miała szesnaście lat, Louis, i wracała z kościo­ła w rozpiętym żakiecie z połyskującą spod niego białą, czystą bluzką. Oczy wyszłyby ci na wierzch. Mogłaby przeko­nać diabła, by rzucił picie. Dzięki Bogu mnie nigdy o to nie prosiła.

Louis skinął głową i lekko uniósł butelkę.

- Za Normę.

Jud stuknął swą butelką o flaszkę Louisa. Znów płakał, ale też uśmiechał się lekko. Przytaknął.

- Niechaj spoczywa w spokoju i niech tam, gdzie ode­szła, nie będzie już żadnego cholernego artretyzmu.

- Amen - odparł Louis. Wypili.

Był to jedyny raz, kiedy Louis ujrzał Juda więcej niż lek­ko podchmielonego, nawet wtedy jednak starzec nie upił się i nie stracił panowania nad sobą. Zaczął wspominać, wyle­wając z siebie niegasnący strumień przyjemnych wspomnień i anegdot, barwnych, jasnych i często porywających. Lecz pomiędzy opowieściami z przeszłości Jud radził sobie z te­raźniejszością w sposób, który Louis mógł jedynie podzi­wiać. Gdyby to Rachel nagle padła martwa po śniadaniu złożonym z grejpfruta i płatków, on sam z pewnością nawet w części nie zachowałby takiej trzeźwości umysłu.

Jud zadzwonił do Domu Pogrzebowego Brookingsa­-Smitha w Bangor i dokonał tylu ustaleń, ile tylko dało się załatwić przez telefon. Umówił się na spotkanie następnego ranka, by załatwić resztę spraw. Tak, chce, by ją zabalsa­mowano. Chce też, by miała na sobie sukienkę, którą do­starczy. Owszem, sam wybierze bieliznę. Nie, nie życzy so­bie, by kostnica dostarczyła specjalne buty sznurowane z tyłu. Czy ktoś mógłby umyć jej włosy? - poprosił. Norma myła je w poniedziałkowy wieczór, toteż kiedy umarła, by­ły brudne. Przez chwilę słuchał i Louis, którego wuj także pracował w zawodzie zwanym „cichym fachem”, wiedział, iż przedsiębiorca pogrzebowy informuje go, że ostatnie mycie i kosmetyka należy do standardowych usług. Jud przytaknął i podziękował. Potem znów zaczął słuchać.

- Tak - powiedział. - Chcę, by zastosowano kosmetyki, ale bez przesady. Jest martwa. I ludzie o tym wiedzą - rzekł, zapalając chesterfielda. - Nie ma po co malować jej jak ulicznicy.

Podczas pogrzebu trumna ma być zamknięta - poinfor­mował z władczym spokojem szefa firmy. Podczas wysta­wienia zwłok, dzień wcześniej, otwarta. Norma miała zostać pochowana na cmentarzu Mount Hope, gdzie oboje wyku­pili kwatery w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym roku. Jud miał w ręku dokumenty i podał przedsiębiorcy numer dział­ki, by można było zacząć przygotowania. H-1. On sam miał H-2, powiedział później Louisowi.

Odwiesił słuchawkę, spojrzał na Louisa i rzekł:

- W mojej opinii tu w Bangor mamy najpiękniejszy cmentarz na świecie. Jeśli chcesz, otwórz sobie jeszcze jedno piwo, Louis. To zabierze trochę czasu.

Louis już miał odmówić - czuł się lekko podchmielony - gdy przed jego oczami stanęła nieproszona wizja: Jud wlo­kący zwłoki Normy na pogańskich saniach przez las w stro­nę cmentarzyska Micmaców za Cmętarzem Zwieżąt.

Zupełnie jakby ktoś dał mu w twarz. Bez słowa wstał i wziął z lodówki następną butelkę. Jud skinął głową, po czym znów zajął się telefonem. Do trzeciej po południu, gdy Louis wrócił do domu na kanapkę i talerz zupy, Jud w znacznej mierze zorganizował ostatnie posługi swojej żo­ny. Przechodził od jednego punktu do drugiego niczym ktoś, kto planuje ważne uroczyste przyjęcie. Zadzwonił do kościo­ła metodystów w północnym Ludlow, gdzie miała się odbyć msza żałobna, i do administracji cmentarza Mount Hope. Przedsiębiorca pogrzebowy z Brookingsa-Smitha także za­dzwoni w oba te miejsca, ale Jud zrobił to pierwszy z grzecz­ności. Niewielu pogrążonych w żałobie krewnych myślało o czymś takim... a jeśli nawet pomyślało, tylko nieliczni zdołali się na to zdobyć. Louis jeszcze bardziej podziwiał za to Juda. Później strzec zadzwonił do kilku jeszcze żyjących krewnych Normy i swoich własnych, przerzucając kolejne strony w starym, obszarpanym notatniku w skórzanej okładce. Między telefonami pił piwo i wspominał przeszłość.

Louis czuł dla niego wielki podziw... i miłość?

Tak, potwierdziło jego serce. I miłość.

Gdy tego wieczoru Ellie zeszła na dół w piżamie, by dać się pocałować ojcu, spytała Louisa, czy pani Crandall pój­dzie do nieba. Niemal wyszeptała to pytanie, jakby rozu­miała, że lepiej będzie, jeśli nikt ich nie podsłucha. Rachel krzątała się w kuchni, przyrządzając zapiekankę z kurczaka, którą zamierzała następnego dnia zanieść Judowi.

Po drugiej stronie ulicy w domu Crandallów płonęły wszystkie światła. Na podjeździe i poboczach drogi, trzydzieści metrów w każdą stronę, stały zaparkowane samo­chody. Oficjalne czuwanie miało odbyć się następnego dnia w kostnicy, lecz tego wieczoru ludzie przybywali, by pocie­szyć Juda, wspomóc go swymi wspomnieniami i uczcić pa­mięć Normy - Jud nazwał raz to wszystko mianem „przed­odejścia”. Pomiędzy domami wiał lodowaty lutowy wiatr. Drogę pokrywały plamy czarnego lodu. Nadeszła najzim­niejsza pora zimy w Maine.

- Tak naprawdę to nie wiem, kotku - rzekł Louis, sadza­jąc sobie Ellie na kolanach. W telewizji rozgrywała się w naj­lepsze strzelanina. Jakiś mężczyzna obrócił się na pięcie i ru­nął na ziemię. Ani ojciec, ani córka nie zwrócili na niego najmniejszej uwagi. Louis doskonale wiedział - i nie był tym zachwycony - że Ellie prawdopodobnie zna się na Ronaldzie McDonaldzie, Spidermanie i Burger Kingu lepiej niż na Moj­żeszu, Jezusie i świętym Pawle. Była córką niepraktykującej żydówki i niegdysiejszego metodysty; przypuszczał, że jej wi­zja świata duchowego jest niezwykle mglista. Nie składają na nią mity ani sny, lecz zaledwie odległe marzenia. Późno już, by to zaczynać, pomyślał przelotnie. Ma tylko pięć lat, ale i tak jest późno. Chryste Panie, jak szybko robi się późno.

Ona jednak patrzyła na niego i musiał coś powiedzieć.

- Ludzie wierzą w mnóstwo różnych rzeczy dotyczących tego, co dzieje się z nami po śmierci - rzekł. - Niektórzy uważają, że idziemy do nieba bądź piekła. Inni wierzą, że rodzimy się ponownie jako małe dziecko...

- Jasne, karnacja. Jak z Audrey Rose w tym filmie w te­lewizji.

- Nie widziałaś tego! - Gdyby Rachel wiedziała, że Ellie oglądała „Audrey Rose”, sama dostałaby chyba wylewu.

- Marie opowiedziała mi w przedszkolu - oznajmiła El­lie. Marie była aktualnie najlepszą przyjaciółką Ellie, niedo­żywioną, brudną dziewczynką, która zawsze sprawiała wra­żenie, że lada moment zapadnie na grzybicę, liszaje, a może nawet szkorbut. Louis i Rachel zachęcali dziewczynki do podtrzymywania kontaktów, lecz pewnego razu żona wy­znała Louisowi, że po wizycie Marie zawsze ma ochotę sprawdzić głowę Ellie w poszukiwaniu wszy. Louis roze­śmiał się i przytaknął.

- Mamusia Marie pozwala jej oglądać wszystkie progra­my. - W słowach dziewczynki zabrzmiała wyraźna preten­sja, którą Louis postanowił puścić mimo uszu.

- Tak naprawdę nazywa się to reinkarnacja, ale rozu­miem, że wiesz, o co w niej chodzi. Katolicy wierzą w niebo i piekło. Wierzą też, że istnieje miejsce zwane czyśćcem, a buddyści wierzą w nirwanę...

Na ścianę jadalni padł cień. Rachel słuchała. Louis ciągnął dalej, nieco wolniej.

- Zapewne jest jeszcze wiele takich miejsc, ale w istocie wszystko sprowadza się do tego: nikt nie wie. Ludzie twier­dzą, że wiedzą. Ale tak naprawdę wierzą w to z powodu wia­ry. Wiesz, co to wiara?

- No...

- W tej chwili jesteśmy tutaj. Siedzimy w fotelu - oznaj­mił Louis. - Czy myślisz, że mój fotel jutro tu będzie?

- Tak, jasne.

- Zatem wierzysz, że tu będzie. Tak się składa, że ja tak­że. To właśnie jest wiara: że coś będzie. Zrozumiałaś?

- Tak. - Ellie z zapałem skinęła głową.

- Ale tak naprawdę nie wiemy, czy tu będzie. Ostatecz­nie w nocy może się tu włamać jakiś zwariowany złodziej fo­teli i ukraść go, prawda?

Ellie zachichotała. Louis uśmiechnął się.

- Nasza wiara mówi nam, że to się nie stanie. Wiara to wielka rzecz, i głęboko religijni ludzie chcieliby, byśmy uzna­li, że wiara i wiedza są tym samym, ale osobiście tak nie uważam. Ponieważ istnieje zbyt wiele różnych wizji przy­szłości. Wiemy tylko tyle: kiedy umrzemy, stanie się jedna z dwóch rzeczy, nasze dusze i myśli albo przetrwają chwilę śmierci, albo nie. Jeśli przetrwają, otworzą się przed nimi wszelkie możliwe perspektywy. Jeśli nie, to koniec. Kropka.

- Jak zaśnięcie. Zastanowił się przez chwilę.

- Raczej jak uśpienie.

- A ty? W co wierzysz, tato?

Cień na ścianie poruszył się i znów zastygł.

Przez większość dorosłego życia - chyba jeszcze od cza­sów college'u - Louis wierzył, że śmierć to koniec. Był obec­ny przy wielu zgonach i nigdy nie poczuł dotknięcia duszy odchodzącej... dokądkolwiek miałaby odejść. Czy nie o tym właśnie pomyślał przy śmierci Victora Pascowa? Zgadzał się ze swym wykładowcą psychologii, że opisy przypadków ży­cia po życiu, pojawiające się w pismach naukowych i rozpowszechniane w popularnej prasie prawdopodobnie są ostat­nią próbą obrony przed nadejściem śmierci; nieskończenie pomysłowy ludzki umysł do końca odpycha od siebie sza­leństwo, tworząc złudzenie nieśmiertelności. Zgadzał się też ze znajomym z akademika, który podczas całonocnej nasia­dówki na przedostatnim roku studiów Louisa w Chicago oznajmił, że Biblia jest podejrzanie pełna cudów, które we współczesnych czasach niemal zupełnie ustały (z początku twierdził, że skończyły się całkowicie, ale pozostali zmusili go do wycofania się, przypominając, że wciąż jeszcze dzieje się mnóstwo dziwnych rzeczy. Że w świecie, który stał się czystym, jasno oświetlonym miejscem, nadal jeszcze pozo­stały zakamarki tajemnicy, na przykład Całun Turyński, którego w żaden sposób nie udało się wyjaśnić naukowo). „A zatem Chrystus wskrzesił Łazarza - powiedział ów zna­jomy, który miał później zostać szanowanym położnikiem w Dearborn w stanie Michigan. - Nie ma sprawy. Jeśli mu­szę to przełknąć, zgoda. W końcu musiałem uwierzyć, że je­den płód potrafi czasem wchłonąć swego bliźniaki w macicy, w akcie pieprzonego płodowego kanibalizmu, a potem dwa­dzieścia, trzydzieści lat później może pokazać zęby na ją­drach bądź włosy w płucach na dowód, że naprawdę to zro­bił. Nie kwestionuję faktu, iż Łazarz wstał z grobu, ale chciałbym zobaczyć oryginał aktu zgonu. Podoba mi się Tomasz, który powiedział, że uwierzy w zmartwychwstanie Jezusa dopiero, gdy będzie mógł obejrzeć dziury po gwoź­dziach i po włóczni w jego boku. Według mnie to on był prawdziwym lekarzem. Nie Łukasz.

Nie, przedtem Louis nie wierzył w przetrwanie. Aż do sprawy z Churchem.

- Wierzę, że istniejemy dalej - powiedział wolno córce. - Nie mam jednak zdania, jak wygląda to istnienie. Możliwe, że dla różnych ludzi jest zupełnie różne. Może dostajemy to, w co wierzyliśmy za życia. Ale wierzę, że wciąż istniejemy i że pani Crandall trafiła w miejsce, w którym może być szczęśliwa.

- Masz taką wiarę - dodała Ellie. To nie było pytanie. W jej głosie zabrzmiał nabożny podziw.

Louis uśmiechnął się, zadowolony i nieco zawstydzony.

- Chyba tak. I moja wiara mówi też, że już czas, abyś poszła do łóżka. Co najmniej od dziesięciu minut.

Pocałował ją dwukrotnie, raz w usta, raz w nos.

- Myślisz, że zwierzęta też istnieją dalej?

- Tak - odrzekł bez namysłu. I przez sekundę zapragnął dodać „zwłaszcza koty”. Słowa te niemal wymknęły mu się z ust. Poczuł, jak nagle ogarnia go chłód.

- W porządku. - Ellie zsunęła mu się z kolan. - Muszę iść pocałować mamusię.

- Biegnij.

Odprowadził ją wzrokiem. W drzwiach jadalni odwróci­ła się i spytała:

- Byłam naprawdę niemądra, kiedy płakałam z powo­du Churcha, prawda? Taki płacz bez powodu.

- Nie, kotku - rzekł. - Nie sądzę, byś była niemądra.

- Gdyby teraz umarł, chybabym to zniosła - oznajmiła. I przez moment zdawało się, że rozważa wypowiedzianą głoś­no myśl, jakby zdumiały ją własne słowa. Potem przytaknę­ła, zgadzając się z samą sobą. - O tak, zniosłabym. - I poszła poszukać Rachel.

Później w łóżku Rachel zagadnęła go:

- Słyszałam, o czym z nią rozmawiałeś.

- I nie aprobujesz tego? - Louis uznał, że może czas po­stawić sprawę jasno, jeśli Rachel tego pragnie.

- Nie - odparta żona z wahaniem zupełnie do niej niepo­dobnym. - Nie, Louis. Nie o to chodzi. Po prostu... boję się. Znasz mnie. Kiedy się boję, zaczynam się bronić.

Louis nie pamiętał, by Rachel kiedykolwiek przemawia­ła do niego z takim wysiłkiem. Nagle zrozumiał, że musi za­chować jeszcze większą ostrożność niż wcześniej w rozmo­wie z Ellie. Zupełnie jakby znalazł się na polu minowym.

- Boisz się? Czego? Śmierci?

- Nie własnej - odparła. - Prawie o niej nie myślę... już nie. Ale kiedy byłam dzieckiem, myślałam. I to często. Nie mogłam zasnąć w nocy, bo dręczyły mnie koszmary o po­tworach przychodzących, by pożreć mnie w łóżku. A wszystkie te potwory wyglądały jak moja siostra Zelda.

Tak, pomyślał Louis. Zaczyna się wreszcie. Po tylu la­tach małżeństwa. Zaczyna się.

- Niewiele ó niej mówisz.

Rachel uśmiechnęła się i musnęła palcami jego twarz.

- Jesteś słodki, Louis. Ja nigdy o niej nie mówię. Staram się nawet nie myśleć.

- Zawsze zakładałem, że masz po temu powody.

- Bo miałam. I mam nadal. Urwała, zastanawiając się nad czymś.

- Wiem, że umarła na zapalenie rdzenia...

- Zapalenie rdzenia - powtórzyła i ujrzał, że jest bliska łez. - W domu rodziców nie ma już jej zdjęć.

- Widziałem zdjęcie dziewczynki w gabinecie twojego oj...

- W gabinecie ojca, tak. Zapomniałam. Myślę, że matka wciąż nosi jej fotografię w portfelu. Zelda była ode mnie starsza o dwa lata. Zachorowała... i leżała w tylnej sypial­ni... leżała w tylnej sypialni jak nieprzyzwoity sekret, Louis. Umierała tam. Moja siostra umarła w tylnej sypialni. I tym właśnie była. Nieprzyzwoitym sekretem. Zawsze była nie­przyzwoitym sekretem!

Nagle Rachel załamała się kompletnie, w jej donośnych, coraz głośniejszych szlochach Louis wyczuł nadejście histe­rii. Sięgnął ku niej i chwycił ramię, które natychmiast umknęło przed jego dotykiem. Pod palcami poczuł śliski jedwab nocnej koszuli.

- Rachel... kochanie... nie...

Jakimś cudem udało jej się opanować płacz.

- Nie mów mi, żebym tego nie robiła - rzekła. - Nie po­wstrzymuj mnie, Louis. Starczy mi sił, żeby powiedzieć to tylko raz. Nigdy więcej nie chcę o tym rozmawiać. Prawdo­podobnie dzisiaj i tak nie będę spała.

- Było aż tak strasznie? - spytał, znając już odpowiedź. Jej słowa tak wiele wyjaśniały. Nawet rzeczy, których dotąd nie dostrzegał bądź które podejrzewał jedynie mgliście, nagle połączyły się, tworząc nowy obraz. Uświadomił sobie, iż Ra­chel nigdy nie poszła z nim na żaden pogrzeb, nawet Ala Locke'a, kolegi ze studiów medycznych, który zginął pod­czas zderzenia swego samochodu ze śmieciarką. Al był u nich stałym gościem i Rachel zawsze go lubiła, a jednak nie poszła na pogrzeb.

Tego dnia była chora, przypomniał sobie nagle Louis. Grypa czy coś takiego. Wyglądało poważnie. Ale następne­go dnia zupełnie doszła do siebie.

Wyzdrowiała po pogrzebie, poprawił w myślach. Pamię­tał, że nawet wtedy podejrzewał, iż jej choroba może mieć podłoże psychologiczne.

- Owszem, to było straszne. Gorsze, niż potrafiłbyś so­bie wyobrazić. Patrzyliśmy, jak z każdym dniem jej stan się pogarsza i nic nie mogliśmy zrobić. Cały czas cierpiała. Jej ciało zdawało się kurczyć... zapadać. Ramiona zgarbiły się, a twarz wyciągnęła i napięła niczym maska. Jej dłonie przy­pominały ptasie nogi. Czasami musiałam ją karmić. Niena­widziłam tego, ale to robiłam i nigdy nie protestowałam. Kie­dy ból stał się za silny, zaczęli podawać jej narkotyki. Najpierw łagodne, a potem mocne. Gdyby przeżyła, została­by ćpunką. Ale oczywiście wszyscy wiedzieli, że nie przeżyje. Chyba właśnie dlatego była dla nas wszystkich takim... se­kretem. Bo chcieliśmy, żeby umarła, Louis. Marzyliśmy, że umrze. I nie tylko dlatego, by nie czuła więcej bólu, ale też że­byśmy my go nie czuli. Bo zaczęła wyglądać jak potwór i tak się zachowywać... Chryste, wiem, jak okropnie to brzmi.

Ukryła twarz w dłoniach.

Louis dotknął jej łagodnie.

- Rachel, to wcale nie brzmi okropnie.

- Właśnie, że tak! - krzyknęła. - Tak!

- Jedynie prawdziwie - dodał. - Ofiary przewlekłych chorób często zamieniają się w wymagające, bezduszne po­twory. Wizja cierpiącego świętego to romantyczna fikcja. Kiedy jednak na pośladkach przykutego do łóżka pacjenta pojawiają się pierwsze odleżyny, on sam staje się rozdraż­niony i zaczyna unieszczęśliwiać innych. Nie może nic na to poradzić, ale to nie ułatwia życia opiekunom.

Spojrzała na niego ze zdumieniem... niemal z nadzieją. Potem jednak jej twarz znowu przybrała nieufny wyraz.

- Wymyślasz to sobie. Uśmiechnął się ponuro.

- Chcesz, żebym pokazał ci moje podręczniki? A może statystyki samobójstw? Chciałabyś je obejrzeć? W rodzinach, w których opiekowano się w domu śmiertelnie chorym pa­cjentem, statystyki samobójstw w ciągu sześciu miesięcy po śmierci pacjenta sięgają stratosfery.

- Samobójstw?

- Połykają pigułki, wdychają spaliny albo strzelają sobie w głowę. Ich nienawiść... znużenie... obrzydzenie... smu­tek... - Wzruszył ramionami i delikatnie złączył zaciśnięte w pięści dłonie. - Ci, którzy przeżyli, zaczynają czuć się win­ni, jakby osobiście popełnili morderstwo, więc się usuwają.

Opuchnięta twarz Rachel przybrała wyraz osobliwej bo­lesnej ulgi.

- Ona była wymagająca... złośliwa. Czasami z rozmy­słem sikała w łóżku. Matka pytała ją, czy ma jej pomóc pójść do łazienki, a później, kiedy już nie wstawała - czy chce basen... a Zelda mówiła nie... a potem sikała w łóżko, tak by moja matka, czasem z moją pomocą, musiała zmie­niać pościel... Mówiła, że to wypadek, ale widać było złośli­wą radość w jej oczach. Widziałyśmy ją. W pokoju zawsze śmierdziało sikami i lekarstwami... Miała całe butelki cze­goś, co pachniało jak wiśniowy syrop na kaszel Braci Smith i zapach ten unosił się stale w powietrzu. Czasami jeszcze dzisiaj budzę się w nocy i wydaje mi się, że wciąż czuję wi­śniowy syrop na kaszel, i myślę... jeśli nie ocknę się do koń­ca - czy Zelda już umarła? Czy umarła?

Rachel zachłysnęła się. Louis ujął jej dłoń, a ona uścisnę­ła ją z nadspodziewaną siłą, aż sprawiła mu ból.

- Kiedy ją przebierałyśmy, widać było, jak jej plecy wy­kręcają się i garbią. Pod koniec, Louis, pod sam koniec mia­łam wrażenie, że jej... jej tyłek podjechał w górę, aż na śro­dek pleców.

Wilgotne oczy Rachel przybrały szklisty, przerażony wy­raz niby u dziecka, wspominającego niedawny, przeraźliwy koszmar.


Date: 2015-12-17; view: 632


<== previous page | next page ==>
CMENTARZYSKO MICMACÓW 17 page | CMENTARZYSKO MICMACÓW 19 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.013 sec.)