Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






CMENTARZYSKO MICMACÓW 5 page

- Puść mnie - niemal syknęła. Gniew w jej głosie nie do­równywał jednak mocą bólowi i bezrozumnej grozie w oczach. Nie chcę o tym rozmawiać, Louis, a ty nie mo­żesz mnie zmusić, mówiły owe oczy. - Puszczaj, chcę iść do Gage'a, zanim wypadnie z kołys...

- Bo może rzeczywiście ty powinnaś to zrobić - ciągnął. - Mogłabyś jej powiedzieć, że my o tym nie rozmawiamy. Mili ludzie o tym nie rozmawiają. Po prostu grzebią - oho, nie możesz powiedzieć grzebią, bo popadnie w kompleksy.

- Nienawidzę cię! - wyszlochała Rachel i wyrwała mu ramię.

Wówczas, rzecz jasna, zrobiło mu się przykro, ale wtedy było już za późno.

- Rachel...

Odepchnęła go brutalnie, płacząc coraz mocniej.

- Zostaw mnie. Dość już zrobiłeś. - Przystanęła w ku­chennych drzwiach i obróciła się ku niemu. Łzy spływały strumieniami po jej policzkach. - Nie życzę sobie, abyś wspominał o tym przy Ellie, Lou. Mówię poważnie. W śmierci nie ma niczego naturalnego. Niczego. Ty, jako le­karz, powinieneś to wiedzieć.

Obróciła się na pięcie i zniknęła, pozostawiając Louisa w pustej kuchni, wciąż wibrującej energią kłótni. Po chwili Louis podszedł do szafki po szczotkę. Zamiatając, rozwa­żał ostatnią rzecz, którą powiedziała, zdumiewając się nie­prawdopodobną rozbieżnością ich opinii na ten temat, z której istnienia nie zdawał sobie do tej pory sprawy. Jako doktor wiedział przecież, że śmierć, może poza tą w połogu, to najnaturalniejsza rzecz na świecie; nawet podatki nie by­ły tak pewne. Podobnie ludzkie spory, konflikty społeczne, hossy i bessy. W ostatecznym rozrachunku pozostawał je­dynie odmierzający dni zegar i nagrobki, z upływem czasu niszczejące i w końcu bezimienne. Nawet żółwie morskie i olbrzymie sekwoje musiały kiedyś umrzeć.

- Zelda - powiedział głośno. - Chryste, musiała to strasznie przeżyć.

Pytanie brzmiało: czy ma dać sobie z tym spokój, czy też próbować coś zrobić.

Nachylił szufelkę nad kubłem i mąka zsunęła się z niej z cichym szurnięciem, pokrywając białą warstewką wyrzu­cone pudła i puste puszki.


10.

- Mam nadzieję, że Ellie nie przyjęła tego zbyt ciężko - powiedział wieczorem Jud Crandall i nie po raz pierwszy Louis odniósł wrażenie, że jego sąsiad obdarzony jest nie­zwykłą - i dość nieprzyjemną - zdolnością łagodnego tra­fiania w sedno każdego problemu.



Siedzieli z Judem i Normą na werandzie domu Crandal­lów, napawając się chłodem wieczora i zamiast piwa popija­jąc mrożoną herbatę. Na piętnastce panował spory ruch. Ludzie wracali do domu po weekendzie, zupełnie jakby wszyscy uznali, że letnia pogoda lada moment się skończy i postanowili dobrze ją wykorzystać. Jutro Louis miał pod­jąć pełne obowiązki w przychodni. Przez ostatnie dwa dni studenci zjeżdżali się na uniwersytet, zapełniając mieszka­nia w Orono i kampusowe akademiki; słali łóżka, odnawia­li stare znajomości i bez wątpienia narzekali bez opamięta­nia na kolejny czekający ich rok zajęć od ósmej rano i jedzenie ze stołówki. Rachel wciąż traktowała go ozięble - nie, raczej lodowato - i wiedział, że kiedy wróci dziś na dru­gą stronę drogi, ona będzie już spała, najprawdopodobniej wraz z Gage'em, tak daleko odsunięta na bok swej strony łóżka, że małemu będzie groziło wypadnięcie. Jego połowa urośnie do trzech czwartych: rozległa jałowa pustynia.

- Mówiłem, że mam nadzieję...

- Przepraszam - przerwał Louis - zamyśliłem się. Ow­szem, była trochę zmartwiona. Skąd wiesz?

- Sporo ich tu widzieliśmy, jak już wspominałem. - Jud łagodnie ujął dłoń żony i uśmiechnął się do niej szeroko. - Nieprawdaż, kochanie.

- Całe stada dzieci - potwierdziła Norma Crandall. - Uwielbiamy je.

- Czasami na cmentarzu zwierząt po raz pierwszy sta­ją oko w oko ze śmiercią - powiedział Jud. - W telewizji widzą umierających ludzi, ale wiedzą, że tamci tylko udają, jak w starych westernach, które kiedyś wyświetlali w kinach w sobotnie popołudnia. W telewizji i westernach człowiek łapie się za brzuch albo pierś i upada. Tamto miejsce na wzgórzu większości dzieciaków wydaje się znacznie bar­dziej rzeczywiste niż wszystkie filmy i programy telewi­zyjne.

Louis przytaknął, myśląc: Może powiesz to mojej żonie.

- Na niektórych dzieciach w ogóle nie wywiera to wraże­nia, przynajmniej tego nie widać, choć podejrzewam, że większość, jakby... jakby zabierała to z sobą do domu, w kieszeni, by obejrzeć później, podobnie jak inne znalezio­ne ciekawostki. Większości nic nie jest, ale niektóre... pa­miętasz małego Symondsów, Normo?

Jego żona przytaknęła. Lód zadzwonił miękko w trzy­manej przez nią szklance. Reflektory przejeżdżającego sa­mochodu zamigotały przez moment na ogniwach łańcusz­ka, na którym wisiały okulary.

- Miał okropne koszmary - rzekła. - Śniły mu się trupy wychodzące z ziemi i Bóg jeden wie, co jeszcze. Potem zdechł jego pies. Zdaje się, że zjadł trutkę. Tak powszechnie uważa­no, prawda, Jud?

- Trutkę. - Jud skinął głową. - Tak sądziła większość ludzi. To było w 1925 roku, Billy Symonds miał wtedy jakieś dziesięć lat. Później został senatorem. Kandydował w wy­borach do Izby Reprezentantów, ale przegrał. Działo się to tuż przed Koreą.

- Razem z przyjaciółmi urządzili psu pogrzeb - wspo­minała Norma. - To był zwykły kundel, ale Billy bardzo go kochał. Pamiętam, że jego rodzice z początku sprzeciwiali się temu pomysłowi z powodu złych snów i tak dalej, jed­nak pogrzeb poszedł świetnie. Dwóch większych chłopców zrobiło mu trumnę, prawda, Jud?

Jud przytaknął i opróżnił szklankę.

- Dean i Dana Hall - uściślił. - I jeszcze jeden chłopak, z którym kumplował się Billy; nie pamiętam, jak się nazy­wał, ale to na pewno jeden z braci Bowie. Pamiętasz Bo­wiech? Mieszkali przy Middle Drive w starym domu Bro­chette'ów.

- Tak. - Norma wyglądała na podekscytowaną, jakby to wszystko działo się zaledwie wczoraj. I być może w jej umyśle rzeczywiście tak było.

- To był Bowie. Alan albo Burt.

- Albo może Kendall. W każdym razie pamiętam, że ostro kłócili się o to, kto będzie dźwigał trumnę. Pies nie był zbyt duży, toteż dźwigających mogło być tylko dwóch. Chłopcy Hallów mówili, że to powinni być oni, bo przecież zrobili trumnę, a także dlatego, że są bliźniakami: no wiesz, pasowaliby do siebie. Billy twierdził, że nie znali Bowsera - tak nazywał się pies - dostatecznie długo, by nieść jego trumnę. „Mój tato mawia, że tylko przyjaciele mogą to robić - powtarzał - nie zwykli stolarze”. - Jud i Norma wybuch­nęli śmiechem. Louis także uśmiechnął się szeroko. Pożało­wał, że nie ma z nim Rachel.

- Już mieli zacząć się bić, kiedy Mandy, siostra Bil­ly'ego, przyniosła im czwarty tom Encyklopedii Britannica - ciągnął Jud. - Jej ojciec, Steven, był w owych czasach jedy­nym lekarzem między Bangor i Bucksport, i w całym Lu­dlow tylko ich rodzinę stać było na zakup encyklopedii.

- Pierwsi też zainstalowali sobie elektryczność - wtrąci­ła Norma.

- W każdym razie - podjął opowieść Jud - Mandy wy­padła z domu, zdrowa i prosta jak trzcina, z pięknie uniesio­ną głową, jak mawiała moja mama, zaledwie ośmiolatka z fruwającymi halkami i wielką książką w ramionach. Billy i dzieciak Bowiech - to chyba jednak był Kendall, ten sam, który rozbił się i spłonął w Bazie Pensacola, gdzie szkolił się na pilota, na początku czterdziestego drugiego roku - za­mierzali właśnie stłuc bliźniaków Hallów, walcząc o przy­wilej zaniesienia biednego, starego, zatrutego kundla na cmentarz.

Louis zaczął chichotać. Po chwili śmiał się już głośno. Czuł, jak napięcie, pozostałość pełnej goryczy kłótni z Rachel, zaczyna z niego schodzić.

- Zawołała: „Czekajcie, czekajcie! Zobaczcie tutaj!”. I wszyscy posłuchali. I niech mnie diabli, jeśli...

- Jud - rzuciła ostrzegawczo Norma.

- Przepraszam, kochanie. Wiesz, poniosło mnie.

- Najwyraźniej.

- I, niech mnie licho, jeśli nie otwarła encyklopedii na haśle POGRZEBY. Był tam obrazek królowej Wiktorii wy­ruszającej w swą ostatnią podróż. Po obu stronach trumny stało chyba czterdzieści siedem osób. Część męczyła się z podniesieniem olbrzymiego pudła, inni stali bezczynnie w odświętnych strojach i marszczonych kołnierzach, jak tłum na wyścigach, czekający na zamknięcie zakładów. „Pi­szą tu - powiedziała Mandy - że w razie uroczystego po­grzebu państwowego można mieć tylu, ilu się zechce. Tak tu jest!”.

- To rozwiązało sprawę? - spytał Louis.

- Owszem. W końcu trumnę dźwigało dwadzieścioro dzieciaków. I niech mnie, jeśli nie wyglądali zupełnie jak na tym obrazku, który znalazła Mandy, może oprócz tego, że nie mieli cylindrów i odświętnych strojów. Mandy wszyst­kim kierowała. Ustawiła ich, dała każdemu kwiatek - mlecz, dzwonek, stokrotkę - i ruszyli. Na Boga, zawsze uważałem, że nasz kraj wiele stracił na tym, iż Mandy Symonds nie tra­fiła do ONZ. - Roześmiał się i potrząsnął głową. - W każ­dym razie na tym skończyły się koszmary Billy'ego Symond­sa dotyczące cmentarza zwierząt. Jakiś czas opłakiwał swojego psa, potem skończył żałobę i otrząsnął się z tego. I pewnie wszyscy tak robimy.

Ach, tak? Louis znów pomyślał o histerycznej reakcji Rachel.

- Wasza Ellie też sobie z tym poradzi. - Norma poru­szyła się lekko. - Pewnie myślisz, Louis, że gadamy tu tylko o śmierci. Jud i ja zestarzeliśmy się, ale mam nadzieję, że nie jesteśmy jeszcze na etapie pogrzebowych ptaszydeł...

- Oczywiście, że nie. Nie mów takich rzeczy - wtrącił Louis.

- ...ale to niezły pomysł zaznajomić się nieco ze śmier­cią. W dzisiejszych czasach... sama nie wiem... Nikt nie chce o niej rozmawiać ani myśleć. Oczyścili z niej telewizję, bo uważali, że może jakoś zranić dzieci, skrzywić ich umysły. A ludzie na pogrzebach proszą o wystawienie zamkniętej trumny, by nie musieli patrzeć na zwłoki i żegnać się z ni­mi... Zupełnie jakby chcieli zapomnieć o śmierci.

- A jednocześnie kupują kablówkę pełną filmów poka­zujących ludzi... - Jud zerknął na Normę i odchrząknął - pokazujących ludzi robiących to, co zazwyczaj robi się przy zasuniętych zasłonach - dokończył. - Dziwne, jak wszyst­ko zmienia się z pokolenia na pokolenie, prawda?

- Tak. - odparł Louis - Chyba tak.

- Cóż, my dwoje jesteśmy dziećmi innych czasów. - W głosie Juda zabrzmiała niemal przepraszająca nuta. - Żyli­śmy bliżej śmierci. Oglądaliśmy epidemię grypy po Wielkiej Wojnie. Matki umierające z dziećmi. Dzieci zabijane przez in­fekcje i choroby, które dzisiejsi lekarze potrafią uleczyć jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. W czasach gdy byliśmy z Normą młodzi, jeśli ktoś dostał raka, oznaczało to wyrok śmierci bez odwołania. W latach dwudziestych nie znano żad­nych radioterapii. Dwie wojny, morderstwa, samobójstwa...

Na moment umilkł.

- Znaliśmy śmierć jako przyjaciela i wroga - rzekł w końcu. - Mój brat Pete umarł z powodu pęknięcia wyrost­ka w 1912 roku, kiedy jeszcze Taft był prezydentem. Miał zaledwie czternaście lat i potrafił odbić piłkę baseballową dalej niż jakikolwiek dzieciak w mieście. W tamtych cza­sach nie trzeba było przerabiać w college'u kursu na temat śmierci w hotpicjach, czy jak je tam nazywają. Wtedy śmierć przychodziła do domu i mówiła cześć. Czasami jadła z tobą obiad, a czasem czułeś, jak gryzie cię w tyłek.

Tym razem Norma go nie poprawiała, jedynie przytak­nęła bez słowa. Louis wstał i przeciągnął się.

- Muszę iść - rzekł. - Jutro czeka mnie wielki dzień.

- A, tak. Jutro zaczyna się karuzela, prawda? - Jud tak­że wstał. Dostrzegł, iż Norma próbuje się podnieść, toteż podał jej rękę. Dźwignęła się z bolesnym grymasem.

- Mocniej dziś dolega? - spytał Louis. - Nie jest tak źle - odparta.

- Kiedy się położysz, rozgrzej się.

- Tak zrobię - odparła Norma. - Zawsze tak robię. I Louis... nie przejmuj się Ellie. Tej jesieni będzie zbyt zaję­ta poznawaniem nowych przyjaciół, by rozmyślać o tamtym starym miejscu. Może któregoś dnia wybiorą się tam całą grupą. Odmalują część nagrobków, wyrwą chwasty, zasa­dzą kwiaty. Czasami to robią, kiedy najdzie ich chęć. Wtedy poczuje się lepiej. Zacznie zaznajamiać się ze śmiercią.

Nie, jeśli moja żona ma coś w tej sprawie do powiedzenia.

- Wpadnij jutro wieczór i opowiedz, jak ci poszło, jeśli będziesz miał okazję - poprosił Jud. - Rozniosę cię w crib­bage.

- Może najpierw ja cię upiję - odrzekł Louis - a potem dopiero ci dołożę.

- Doktorku - powiedział Jud z powagą. - W dniu, kie­dy ktokolwiek rozniesie mnie w cribbage, pozwolę się leczyć takiemu konowałowi jak ty.

Wyszedł żegnany ich śmiechem i w ciemnościach końca lata przeszedł przez drogę, zmierzając do własnego domu.

Rachel spała wraz z małym, skulona na swej stronie łóż­ka w obronnej, niemal płodowej pozycji. Pewnie niedługo jej przejdzie, pomyślał. W ich małżeństwie zdarzały się kłót­nie i ciche dni, ale ta była zdecydowanie najgorsza. Czuł smutek, złość, a jednocześnie był nieszczęśliwy. Chciał się pogodzić, lecz nie wiedział jak. Nie był nawet pewien, czy to on powinien wykonać pierwszy ruch. Wszystko to nie miało sensu. Słaby podmuch wiatru jakimś cudem, dzięki mocy umysłu, zyskał siłę huraganu. Bywały inne kłótnie i spory, owszem, ale tylko nieliczne równie bolesne jak ta, dotycząca łez i pytań Ellie. Przypuszczał, że nie trzeba wie­lu podobnych ciosów, by sama struktura małżeństwa zaczęła się chwiać... aż wreszcie pewnego dnia, zamiast czy­tać liścik przyjaciela („Chyba powinienem ci powiedzieć sam, zanim usłyszysz to od kogoś innego, Lou; rozstajemy się z Maggie...”.) bądź notkę w gazecie, przeżyjesz to oso­biście.

Po cichu rozebrał się do szortów i nastawił budzik na szóstą. Potem wziął prysznic, umył włosy, ogolił się i przed umyciem zębów przegryzł środek na nadkwasotę - po mrożonej herbacie Normy dostał niestrawności. A może spra­wił to powrót do domu i widok Rachel leżącej z boku po jej stronie łóżka? To terytorium określa też wszystko inne. Czy nie czytał tego przypadkiem w podręczniku do historii?

Gdy już wszystko załatwił, zapomniał o wieczorze, poło­żył się, ale nie mógł zasnąć. Było coś jeszcze, coś, co go drę­czyło. Raz po raz odtwarzał w głowie wydarzenia ostatnich dwóch dni, słuchając oddychających obok Rachel i Gage'a. GEN PATTON. HANNAH, NAJLEPSZY PIES, JAKI KIEDYKOLWIEK ŻYŁ. MARTA, NASZA KRULICZ­KA. Ellie, wściekła. „Nie chcę, by Church kiedykolwiek umarł! Nie jest kotem Pana Boga! Niech Bóg sprawi sobie własnego kota!”. Rachel, równie wściekła. „Ty, jako lekarz, powinieneś to wiedzieć...”. Norma Crandall mówiąca: „Zu­pełnie jakby ludzie chcieli zapomnieć o śmierci”. I Jud, z dźwięczącą w głosie straszliwą pewnością, nieubłaganą prawdą, słowami z innej epoki. „Czasami jadła z tobą obiad, a czasem czułeś, jak gryzie cię w tyłek”.

I głos ów zlał się z głosem jego matki, która okłamała Louisa Creeda w sprawie seksu, gdy miał cztery łata, lecz później powiedziała mu prawdę o śmierci, gdy miał lat dwa­naście, kiedy to jego kuzynka Ruthie zginęła w głupim wy­padku samochodowym. Została zmiażdżona w wozie ojca przez dzieciaka, który znalazł kluczyki w stacyjce ciężarów­ki Departamentu Robót Publicznych i postanowił wybrać się na przejażdżkę, tylko po to, by odkryć, że nie umie ha­mować. Dzieciak odniósł jedynie drobne obrażenia, nato­miast fairlaine wuja Carla został zupełnie zniszczony.

- Ona nie może nie żyć - odparł w odpowiedzi na bru­talne słowa matki. Słyszał je, ale nie potrafił wydobyć z nich sensu. - Co to znaczy nie żyje? O czym ty mówisz? - A po­tem, po namyśle: - Kto ją pogrzebie? - Bo choć ojciec Ru­thie, a wuj Louisa był przedsiębiorcą pogrzebowym, Louis nie wyobrażał sobie, by wuj Carl sam tego dokonał. Oszoło­miony i coraz bardziej przerażony chwycił się tej myśli jako najważniejszego pytania. Oto prawdziwa zagwozdka, jak ta, kto strzyże jedynego fryzjera w miasteczku.

- Przypuszczam, że zrobi to Donny Donahue - odparła matka. Oczy miała zaczerwienione, lecz przede wszystkim sprawiała wrażenie zmęczonej, praktycznie chorej ze zmę­czenia. - To najbliższy kolega twojego wuja z branży. Ale Louis... urocza mała Ruthie... nie mogę znieść myśli, że cierpiała. Pomódl się ze mną, dobrze, Louis? Pomódl się ze mną za Ruthie. Musisz mi pomóc.

Toteż uklękli na podłodze w kuchni, on i jego matka. I pomodlili się, i modlitwa ta sprawiła, że wreszcie prawda do niego dotarła. Skoro matka modli się za duszę Ruthie Hodge, to znaczy, że jej ciało odeszło. Zamknął oczy i nagle ujrzał straszliwą wizję: Ruthie przybywa na przyjęcie z oka­zji jego trzynastych urodzin, gnijące oczy wiszą jej na po­liczkach, błękitna pleśń pokrywa rude włosy. Obraz ten wy­wołał nie tylko mdlący strach, ale też nagłą falę nieznośnej, rozpaczliwej miłości.

I wówczas krzyknął w największym bólu swego życia. - Ona nie może nie żyć! Mamo, ona nie może nie żyć! Ja ją kocham!

Odpowiedź matki przypominała zatrzaśnięcie wrót gro­bowca, wiszących na skrzypiących, zardzewiałych zawiasach. Cichy, beznamiętny głos, pełen obrazów martwych pól, sma­ganych listopadowym wiatrem, płatków róż brązowiejących i schnących na końcach. Pustych basenów powleczonych war­stwą glonów, próchna, rozkładu, pyłu.

- To prawda, kochanie. Przykro mi, ale to prawda. Ru­thie nie żyje.

Louis zadrżał, myśląc - śmierć to śmierć. Czego jeszcze ci trzeba?

Nagle zrozumiał, co zapomniał zrobić. Czemu wciąż nie mógł zasnąć w noc poprzedzającą pierwszy dzień nowej pra­cy. Czemu zamiast spać, rozważa stare smutki.

Wstał, ruszył ku schodom, nagle jednak skręcił w dół ko­rytarza do pokoju Ellie. Dziewczynka spała spokojnie z otwartymi ustami, ubrana w błękitną piżamkę, z której zdecydowanie wyrosła. Mój Boże, Ellie, pomyślał, pniesz się w górę jak pędy kukurydzy. Church leżał pomiędzy rozrzu­conymi kostkami Ellie, martwy dla świata.

- Wybacz te słowa, mój stary.

Na dole, na ścianie obok telefonu wisiała tablica z przy­piętymi do niej karteczkami, notatkami i rachunkami. Na górze, swym starannym drukowanym pismem, Rachel napi­sała: „Rzeczy do jak najpóźniejszego załatwienia”. Louis się­gnął po książkę telefoniczną, sprawdził numer i zanotował go na pustej karteczce. Pod numerem zapisał: „Quentin L. Jolander, dr wet. - zadzwonić w sprawie Churcha. Jeśli Jo­lander nie kastruje zwierząt, poda inny adres”.

Spojrzał na notatkę, zastanawiając się, czy to już czas, i wiedząc, że tak. Z całych tych sporów musiało wyniknąć coś konkretnego. A on odkrył coś ważnego, gdzieś pomię­dzy rankiem a wieczorem, sam nie wiedział kiedy. Zdecydo­wał, że nie chce, by Church kiedykolwiek przebiegał przez drogę, jeśli tylko potrafi temu zaradzić.

Nagle przypomniał sobie, jakie emocje obudziła w nim ta sprawa. Obawa, że operacja ta umniejszy kota, przemie­ni go w tłustego starego kocura zadowalającego się drzemką na kaloryferze, póki nie wrzuci mu się czegoś do miski. Nie chciał, by Church był taki. Lubił go takiego, jaki jest - zwin­nego i złośliwego.

Na zewnątrz w ciemności wielka ciężarówka przetoczy­ła się z hukiem po piętnastce, i to ostatecznie przeważyło szalę. Przypiął notatkę pinezką do tablicy i poszedł do łóżka.


11.

Następnego ranka przy śniadaniu Ellie zauważyła nową karteczkę na tablicy i spytała, co to znaczy.

- To znaczy, że czeka go niewielka operacja - wyjaśnił Louis. - Prawdopodobnie będzie musiał zostać na noc u we­terynarza. A kiedy wróci do domu, będzie się trzymał po­dwórka. Przestanie się włóczyć po okolicy.

- I przechodzić przez drogę? - spytała Ellie.

Ma dopiero pięć lat, pomyślał Louis, ale nie jest głupia.

- I przechodzić przez drogę - potwierdził.

- Juhu! - zawołała Ellie, i to zamknęło sprawę.

Louisa, przygotowanego na gwałtowną, może nawet hi­steryczną kłótnię na temat Churcha i jego noclegu poza do­mem, oszołomiła łatwość, z jaką się zgodziła. Uświadomił sobie, jak bardzo musiała się martwić. Może jednak Rachel nie do końca się myliła co do wrażenia, jakie wywarł na ich córce Cmętarz Zwieżąt.

Sama Rachel karmiąca Gage'a porannym jajeczkiem po­słała mu pełne wdzięczności spojrzenie. Spojrzenie to mó­wiło, iż okres chłodu się skończył. Przynajmniej ten topór wojenny został zagrzebany. Miał nadzieję, że na zawsze.

Później, gdy żółty szkolny autobus połknął Ellie i uwiózł ją na poranne zajęcia, Rachel przyszła do niego, zarzuciła mu ręce na szyję i delikatnie pocałowała w usta.

- To bardzo kochane z twojej strony - powiedziała. - Przepraszam, że byłam taką suką.

Louis odpowiedział pocałunkiem. Mimo to czuł się nie­co nieswojo. Nagle przyszło mu do głowy, że zdanie „Prze­praszam, że byłam taką suką”, choć absolutnie nietypowe, nie było też czymś zupełnie nowym. Zazwyczaj słyszał je, kiedy Rachel dopięła swego.

Tymczasem Gage podreptał chwiejnie do drzwi fronto­wych i zaczął wyglądać przez najniższą szklaną taflę, wprost na pustą drogę.

- Bus - powiedział, nonszalancko pociągając opadające pieluchy. - Ellie bus.

- Szybko rośnie - zauważył Louis. Rachel przytaknęła.

- Jak dla mnie zbyt szybko.

- Zaczekaj, aż wyrośnie z pieluch - odparł Louis. - Po­tem może przestać.

Roześmiała się i wszystko między nimi znów było w po­rządku. Całkowicie w porządku. Cofnęła się o krok. Mini­malnie poprawiła mu krawat i od stóp do głów zmierzyła krytycznym spojrzeniem.

- Zdałem egzamin, sierżancie? - spytał.

- Wyglądasz świetnie.

- Tak, wiem, ale czy wyglądam jak kardiochirurg, czło­wiek wart dwieście tysięcy rocznie?

- Nie, jak stary, poczciwy Lou Creed - odparła i zachi­chotała. - Rockandrollowe zwierzę.

Louis zerknął na zegarek.

- Rockandrollowe zwierzę musi włożyć swe czadowe buty i znikać - oznajmił.

- Denerwujesz się?


Date: 2015-12-17; view: 653


<== previous page | next page ==>
CMENTARZYSKO MICMACÓW 4 page | CMENTARZYSKO MICMACÓW 6 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.013 sec.)