Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






CMENTARZYSKO MICMACÓW 4 page

- Leżą na stosie niczym słomki - dodał starzec. - Jeśli staniesz na jednej, reszta może zwalić się na ciebie jak la­wina.

Ellie spojrzała na Louisa.

- To prawda, tatusiu?

- Chyba tak, kochanie.

- Iii! - Obejrzała się na wiatrołom i wrzasnęła: - Roz­darłyście mi spodnie, wy wstrętne drzewa!

Cała trójka dorosłych wybuchnęła śmiechem. Wiatro­łom milczał. Tkwił tam w bezruchu, bielejąc w słońcu, tak jak to robił od dziesięcioleci. Louisowi przyszedł nagle na myśl szkielet dawno zmarłego potwora, być może zabitego przez szlachetnego, dobrego rycerza. Smocze kości ułożone w gigantyczny pogrzebowy stos.

Nagle wydało mu się, że jest coś dziwnego w tym, iż wia­trołom przegradza akurat drogę pomiędzy cmentarzem zwierząt i głębokimi lasami, które Jud Crandall nazywał czę­sto później „indiańskim lasem”. Trochę to zbyt wygodne, jak na zbieg okoliczności. Sama przypadkowość wiatroło­mu zdawała się zbyt sztuczna, zbyt idealna, by stanowić dzieło natury. Zupełnie jakby...

W tym momencie Gage złapał go za ucho i przekręcił, gulgocząc radośnie, i Louis zapomniał na śmierć o wiatroło­mach w lesie za cmentarzem zwierząt. Czas było wracać do domu.


9.

Kiedy następnego dnia Ellie przyszła do niego, wyglą­dała, jakby coś ją gryzło. Louis pracował właśnie w swym maleńkim gabinecie nad modelem. Ten miał przedstawiać rolls-royce'a silver ghost z 1917 roku. Sześćset osiemdziesiąt elementów; ponad pięćdziesiąt ruchomych części. Już był prawie skończony i Louis niemal mógł wyobrazić sobie szo­fera w liberii, potomka w prostej linii osiemnasto- i dziewięt­nastowiecznych woźniców, siedzącego z królewską miną za kierownicą.

Odkąd skończył dziesięć lat, miał świra na punkcie mo­deli. Zaczął od spada z I wojny światowej, którego podaro­wał mu wujek Carl. Potem przerobił większość samolotów Revella, a jako nastolatek dorósł do większych, lepszych modeli. Przechodził fazy okrętów w butelkach i machin wo­jennych, a nawet budowy pistoletów i rewolwerów, tak reali­stycznych, iż trudno było uwierzyć, że nie wystrzelą za po­ciągnięciem spustu - koltów, winchesterów i lugerów, nawet buntline special. Przez ostatnich pięć lat zajmowały go wiel­kie statki wycieczkowe; na półkach gabinetu na uniwersy­tecie ustawił modele „Lusitanii” i „Titanica”, a „Andrea Doria”, ukończony tuż przed wyjazdem z Chicago, obecnie żeglował dumnie po obudowie kominka w salonie. Teraz przerzucił się na klasyczne samochody. Jeśli poprzedni sche­mat się utrzyma, przypuszczał, że minie od czterech do pię­ciu lat, nim poczuje potrzebę kolejnej odmiany. Rachel trak­towała to jego jedyne prawdziwe hobby z typową dla żon pobłażliwością, która, jak podejrzewał, kryła w sobie element pogardy. Nawet po dziesięciu latach małżeństwa za­pewne sądziła, że któregoś dnia Louis z tego wyrośnie. Być może częściowo przejęła to podejście po swym ojcu, który zarówno obecnie, jak i w czasie gdy Louis i Rachel się pobie­rali, uważał, iż jego zięć to prawdziwy palant.



Może Rachel ma rację - pomyślał. - Może pewnego dnia obudzę się w wieku trzydziestu siedmiu lat, upchnę modele na strychu i zajmę się lotniarstwem.

Tymczasem Ellie czekała z poważną miną.

Czyste wiejskie powietrze niosło za sobą typowy dla nie­dzielnych poranków dźwięk: kościelne dzwony zwoływały wiernych.

- Cześć, tato - powiedziała.

- Cześć, pączku. Co się stało?

- Och, nic takiego - odparła, lecz jej twarz mówiła coś innego. Mówiła, że dzieje się całe mnóstwo rzeczy, a żadna z nich nie jest przyjemna. Świeżo umyte włosy opadały luź­no na ramiona; w tym świetle wciąż były bardziej złociste niż brązowe, a przecież w końcu takie się staną. Miała na sobie sukienkę i nagle Louis pomyślał, że jego córka niemal zawsze wkładała sukienkę w niedzielę, choć nie uczęszczali do kościoła. - Co budujesz?

Wyjaśnił jej, starannie przyklejając błotnik.

- Spójrz na to. - Ostrożnie podał córce kołpak. - Wi­dzisz te połączone litery „R”? Ładny szczegół, prawda? Jeśli polecimy do Shytown na Święto Dziękczynienia i wsiądzie­my do L-1011, będziesz mogła zobaczyć przez okno silniki z tym samym znakiem.

- Kołpak, wielkie mi coś. - Oddała mu go.

- Proszę cię - rzekł. - Jeśli masz na własność rolls-roy­ce'a, nazywasz to osłoną koła. Jeśli jesteś dość bogata, by ku­pić sobie rollsa, możesz trochę się popuszyć. Kiedy zarobię drugi milion, też kupię sobie takiego, rolls-royce'a corniche'a. Wówczas gdy Gage pochoruje się w samochodzie, będzie mógł wymiotować na prawdziwą skórę. - No dalej, Ellie, co ci chodzi po głowie? Ale Ellie trzeba było podejść inaczej. Jej nie zadawało się bezpośrednich pytań. Zwykle uważała, by nie ujawnić zbyt wiele. Louis podziwiał w niej tę cechę.

- Czy my jesteśmy bogaci, tatusiu?

- Nie - powiedział. - Ale także nie głodujemy.

- Michael Burns w szkole twierdzi, że wszyscy lekarze są bogaci.

- Możesz powiedzieć Michaelowi Burnsowi w szkole, że wielu doktorów zbija majątek, ale potrzeba do tego dwu­dziestu lat praktyki, i nikt nie wzbogaci się, kierując ambu­latorium na uniwersytecie. Majątki zdobywają specjaliści: ginekolog, pediatra, neurolog. Oni zarabiają więcej. Zwy­kłym internistom, takim jak ja, zabiera to więcej czasu.

- To czemu nie zostaniesz specjalistą, tatusiu?

Louis pomyślał o swych modelach i o tym, jak któregoś dnia nie chciał już dłużej budować samolotów wojskowych, a potem jak zmęczyły go tygrysy i stanowiska ogniowe. Jak zaczął wierzyć (z perspektywy czasu zdawało się, że doszło do tego niemal z dnia na dzień), iż budowanie statków w butel­kach to głupia zabawa. A potem pomyślał, jak wyglądałoby jego życie, gdyby do końca swych dni musiał badać dziecięce stopy w poszukiwaniu zniekształceń palucha, albo wkładać cienkie lateksowe rękawiczki i obmacywać fachowo pochwy kolejnych kobiet w poszukiwaniu guzów bądź nadżerek.

- Po prostu by mi się to nie podobało - odparł.

Church wszedł do gabinetu, zatrzymał się i rozejrzał by­stro jasnozielonymi oczami. Bezszelestnie wskoczył na pa­rapet i najwyraźniej zasnął.

Ellie zerknęła na niego i zmarszczyła brwi, co niezwykle zdumiało Louisa. Zazwyczaj córeczka patrzyła na Churcha z czułością i miłością tak głęboką, że niemal bolesną. Teraz zaczęła krążyć po pokoju, oglądając kolejne modele. Wresz­cie głosem sprawiającym wrażenie pełnego nonszalancji, za­uważyła:

- Rany, na tym cmentarzu zwierząt było naprawdę mnóstwo grobów, prawda?

Tu cię boli, pomyślał Louis, ale nie uniósł wzroku. Zaj­rzał do instrukcji i zaczął umieszczać na Rollsie reflektory.

- Owszem - rzekł. - Powiedziałbym, że ponad sto.

- Tatusiu, dlaczego zwierzęta domowe nie żyją tak dłu­go jak ludzie?

- No cóż, niektóre zwierzęta żyją równie długo, a inne znacznie dłużej. Słonie dożywają późnego wieku. Są też żół­wie morskie tak stare, iż ludzie w zasadzie nie wiedzą, ile mają lat... Albo może wiedzą, tylko nie chcą w to uwierzyć.

Ellie brutalnie zlekceważyła te przykłady.

- Słoni i żółwi morskich nie hoduje się w domu. Domo­we zwierzęta wcale nie żyją długo. Michael Burns mówi, że każdy rok życia psa to dziewięć naszych lat.

- Siedem - poprawił odruchowo Louis. - Widzę, do cze­go zmierzasz, słonko. Jest w tym sporo prawdy. Pies, który dożywa dwunastu lat, to bardzo stary pies. Widzisz, istnieje coś, co nazywamy metabolizmem, i ów metabolizm zajmuje się odmierzaniem czasu. Robi też inne rzeczy - niektórzy lu­dzie mogą mnóstwo jeść i pozostają szczupli dzięki swemu metabolizmowi, tak jak twoja matka, inni - na przykład ja - nie mogą jeść tak wiele i nie utyć. Nasze metabolizmy po pro­stu się różnią. Ale przede wszystkim metabolizm jest czymś w rodzaju wbudowanego w ciało zegara. Psy mają dość szyb­ki metabolizm. Ludzie znacznie wolniejszy. Większość z nas dożywa około siedemdziesięciu dwóch lat. A wierz mi, sie­demdziesiąt dwa lata to bardzo dużo czasu.

Ponieważ Ellie wyglądała na naprawdę zmartwio­ną, miał nadzieję, iż jego słowa zabrzmiały szczerzej, niż sam je odczuwał. Miał trzydzieści pięć lat i odnosił wraże­nie, że wszystkie te lata przeszły i minęły, nie pozostawia­jąc śladu, szybko i ulotnie, niczym chwilowy przeciąg spod drzwi.

- Natomiast żółwie morskie mają jeszcze wolniejszy me­tabo...

- A koty? - wtrąciła Ellie, znów spoglądając na Churcha.

- No cóż, koty żyją równie długo jak psy - odparł Louis. - W każdym razie najczęściej. - To było kłamstwo i wiedział o tym. Koty prowadziły gwałtowne życie i często ginęły krwawą, nagłą śmiercią, tuż poza zasięgiem ludzkiego wzro­ku. Oto Church drzemiący spokojnie w słońcu (bądź spra­wiający takie wrażenie), Church, który co noc spał błogo na łóżku jego córki, taki słodki jako kocię, zaplątany w kłębek sznurka. A przecież Louis widział, jak kot torturuje ptaka ze złamanym skrzydłem. W jego zielonych oczach pobłyskiwa­ła ciekawość i - Louis mógł przysiąc - chłodna satysfakcja. Church, gdy coś złapał, przynosił Rachel, by mogła podzi­wiać zdobycz: mysz, robaka, a raz wielkiego szczura, praw­dopodobnie schwytanego w alejce pomiędzy blokami. Szczur był tak zakrwawiony i pokryty skrzepami, iż Rachel, wówczas w szóstym miesiącu ciąży z Gage'em, musiała uciec do łazienki, by zwymiotować. Gwałtowne życie, gwałtowna śmierć. Czasami dopadał je pies i rozdzierał na strzępy, za­miast jedynie ścigać na wzór niezgrabnych i głupkowatych psów z telewizyjnych kreskówek, albo zabijał inny kocur, wyłożona trutka, przejeżdżający samochód. Koty to gangsterzy świata zwierzęcego, żyjący poza prawem i tam ginący. Mnóstwo z nich nie dożyje starości przy kominku.

Ale o tym raczej się nie mówi pięcioletniej córeczce, któ­ra po raz pierwszy zastanawia się nad istotą śmierci.

- No wiesz - dodał. - Church ma dopiero trzy lata, a ty pięć. Może wciąż żyć, gdy skończysz piętnaście lat. Będziesz już wtedy w liceum. To bardzo dużo czasu.

- Mnie wcale nie wydaje się dużo. - Głos Ellie wyraźnie drżał. - Wcale nie tak dużo.

Louis przestał udawać, że wciąż pracuje nad modelem i gestem wezwał ją do siebie. Usiadła mu na kolanach; raz jeszcze uderzyła go jej uroda, dodatkowo podkreślona przez wzruszenie. Miała ciemną, niemal południową karnację. To­ny Benton, jeden z lekarzy pracujących z Louisem w Chica­go, nazywał ją indiańską księżniczką.

- Kochanie - rzekł - gdyby to zależało ode mnie, pozwo­liłbym Churchowi dożyć setki, ale nie ja ustalam zasady.

- A kto? - spytała, po czym z nieskończoną wzgardą do­dała: - Pewnie Bóg.

Louis zdusił w zarodku nagłe rozbawienie. Sprawa była zbyt poważna.

- Bóg albo ktoś inny - rzekł. - Zegary tykają, to wszyst­ko, co wiem. Nie ma żadnych gwarancji, złotko.

- Nie chcę, żeby Church był taki, jak tamte martwe zwierzęta! - wybuchnęła, wściekła i zapłakana. - Nie chcę, by Church kiedykolwiek umarł! To mój kot! Nie jest kotem Pana Boga! Niech Bóg sprawi sobie własnego kota! Niech weźmie sobie wszystkie koty, których zechce, i je pozabija, ale Church jest mój!

W kuchni rozległy się kroki i do pokoju zajrzała wyraź­nie zdumiona Rachel. Ellie płakała, przytulona do piersi oj­ca. Wreszcie wypowiedziała głośno dręczący ją koszmar. Wyrzuciła go z siebie, odsłoniła jego twarz, której obecnie mogła się przyjrzeć. Teraz, choć nie potrafiła niczego zmie­nić, mogła przynajmniej płakać.

- Ellie - rzekł Louis, kołysząc ją. - Ellie, Ellie, Church nie jest martwy. Spójrz tutaj. On śpi.

- Ale mógłby umrzeć. Mógłby! - płakała. - Mógłby, w każdej chwili.

Tulił ją i kołysał, wierząc, słusznie bądź nie, iż Ellie opła­kuje sam fakt nieuchronności śmierci, jej niewrażliwości na argument, jakim są łzy małej dziewczynki, że opłakuje jej okrutną nieprzewidywalność i że płacze z powodu cudow­nej, potwornej zdolności ludzkich istot do przekładania symboli na wnioski, bądź to szlachetne i wspaniałe, bądź też ponure i przerażające. Skoro wszystkie te zwierzęta umarły i zostały pogrzebane, także i Church mógł umrzeć

w każdej chwili!

i zostać pogrzebany. A skoro mogło to spotkać Chur­cha, mogło też spotkać jej matkę, ojca, małego braciszka. Ją samą. Śmierć była pojęciem mglistym, Cmętarz Zwieżąt był prawdziwy. W materii prymitywnych nagrobków kryły się prawdy, które potrafiła wyczuć nawet dziecięca ręka.

Łatwo byłoby w tym momencie skłamać, tak jak skła­mał wcześniej na temat długości życia domowych kotów, lecz kłamstwo zostałoby przywołane później i być może tra­fiłoby w końcu na świadectwo, jakie wszystkie dzieci wysta­wiają swoim rodzicom. Jego własna matka powiedziała mu podobne kłamstwo; niewinne kłamstewko o tym, że kobiety znajdują dzieci w trawie pośród rosy, gdy tylko naprawdę ich pragną. I mimo iż historyjka była niewinna, Louis nigdy nie wybaczył samemu sobie, że w nią uwierzył - ani matce, że mu ją opowiedziała.

- Kochanie - rzekł - to się zdarza. To część życia.

- Zła część - wyszlochała. - Naprawdę zła!

Na to nie miał odpowiedzi. Ellie płakała. Przypuszczał, że w końcu przestanie. To niezbędny pierwszy krok na dro­dze do niechętnego pogodzenia się z prawdą, która już nigdy jej nie opuści.

Tulił córkę i słuchał kościelnych dzwonów w niedzielny poranek, dzwoniących nad wrześniowymi polami. Minęło trochę czasu od chwili, gdy ucichła, nim zorientował się, iż podobnie jak Church zasnęła.

Położył ją do łóżka i zszedł na dół do kuchni, gdzie Ra­chel zdecydowanie zbyt energicznie ugniatała ciasto. Powie­dział, iż zdumiało go, że Ellie nagle wybuchła w ten sposób i to przed południem. To do niej niepodobne.

- Rzeczywiście - odparła Rachel, z głośnym łoskotem odstawiając miskę na blat. - To do niej niepodobne, ale mam wrażenie, że nie spała prawie całą noc. Słyszałam, jak się wierci, a koło trzeciej Church zaczął miauczeć, żeby go wypuścić. Robi to tylko wtedy, gdy jest niespokojna.

- Czemu miałaby...

- Dobrze wiesz czemu! - powiedziała gniewnie Rachel. - Przez ten przeklęty cmentarz zwierząt. Oto czemu. To na­prawdę nią wstrząsnęło, Lou. Pierwszy raz w życiu była na jakimkolwiek cmentarzu i po prostu... po prostu się zdener­wowała. Raczej nie wyślę twojemu przyjacielowi Judowi Crandallowi listu dziękczynnego za tę szczególną wycieczkę.

Nagle to tylko mój przyjaciel, pomyślał Louis, jednocze­śnie rozbawiony i zirytowany.

- Rachel...

- I nie chcę, żeby tam znów chodziła.

- Rachel, Jud miał rację co do ścieżki.

- Tu nie chodzi o ścieżkę, i dobrze o tym wiesz. - Ra­chel podniosła miskę i zaczęła jeszcze szybciej kręcić ciasto. - To przeklęte miejsce jest chore. Dzieci chodzą tam, sprzą­tają groby, utrzymują ścieżkę... To niezdrowe, cholernie nie­zdrowe. I cokolwiek to jest, nie chcę, żeby Ellie się od nich zaraziła.

Louis patrzył na nią zakłopotany. Często podejrzewał, że jedną z rzeczy pozwalających im utrzymać małżeństwo w czasach, gdy każdy rok przynosił wieści o rozpadzie związ­ków kolejnych przyjaciół, było poszanowanie tajemnicy, na wpół dostrzeżonej, lecz nigdy nie dopowiedzianej myśli, że w gruncie rzeczy coś takiego jak małżeństwo, związek nie ist­nieje - każda dusza trwa samotnie, nie poddając się próbom racjonalizacji. To właśnie była tajemnica. I nieważne, jak do­brze zna się swojego partnera, od czasu do czasu każdy na­trafia na niespodziewany mur bądź wpada w nieoczekiwaną pułapkę. A czasami (dzięki Bogu nieczęsto) natrafiamy na chwilę absolutnej obcości, coś jak niewidoczna turbulencja, która bez żadnych przyczyn może wstrząsnąć samolotem - przekonanie, przeświadczenie, którego istnienia nigdy się nie podejrzewało, tak osobliwe (przynajmniej dla nas), że wyda­je się niemal graniczące z psychozą. A wówczas trzeba stąpać bardzo uważnie, jeśli ceni się swoje małżeństwo i spokój du­cha. Należy pamiętać, że gniew z powodu podobnego odkry­cia to domena głupców wierzących, iż jeden umysł może na­prawdę poznać drugi.

- Kochanie, to tylko cmentarz zwierząt - rzekł.

- Przypomnij sobie, jak przed chwilą płakała. - Rachel oblepioną ciastem łyżką wskazała drzwi wiodące do jego ga­binetu. - Sądzisz, że dla niej to jedynie cmentarz zwierząt? Coś takiego pozostawi piętno, Lou. Nie. Więcej już tam nie pójdzie. Nie chodzi o ścieżkę, tylko o miejsce. Zaczęła już uważać, że Church wkrótce zdechnie.

Przez sekundę Louis odniósł szaleńcze wrażenie, że wciąż rozmawia z Ellie, która tylko nałożyła szczudła, jedną z sukienek matki i bardzo realistyczną maskę Rachel. Nawet wyraz jej twarzy był taki sam: zdecydowany i odrobinę na­dąsany, a przede wszystkim głęboko zraniony.

Szukał właściwych słów, bo nagle kwestia ta wydała mu się niezmiernie ważna - nie jedna z rzeczy, jakie zwykle po­mijało się w imię uszanowania owej tajemnicy... owej sa­motności. Szukał właściwych słów, albowiem miał wraże­nie, że żona nie dostrzega czegoś tak ważnego, iż niemal wypełniającego cały widnokrąg. A czegoś takiego nie moż­na dokonać, jeśli z rozmysłem nie zamyka się oczu.

- Rachel - powiedział - Church kiedyś zdechnie. Spojrzała na niego gniewnie.

- Nie o to chodzi - oznajmiła, starannie wypowiadając każdy wyraz, jakby mówiła do niedorozwiniętego dziecka. - Church nie zdechnie dzisiaj ani jutro...

- Starałem się jej to wyjaśnić.

- Ani pojutrze. Prawdopodobnie nie w tym roku. - Kochanie, tego nie możemy być pewni.

- Oczywiście, że możemy! - krzyknęła. - Dobrze się nim opiekujemy i on nie umrze. Nikt tu nie umrze. Czemu za­tem chcesz martwić małą dziewczynkę czymś, czego nie zro­zumie, póki nie będzie znacznie starsza?

- Rachel, posłuchaj.

Lecz Rachel nie miała zamiaru słuchać. Była wściekła.

- Dostatecznie ciężko jest próbować się pogodzić ze śmiercią - zwierzęcia, przyjaciela czy kogoś z rodziny - gdy do niej dochodzi, bez zamieniania jej w... w przeklętą atrak­cję turystyczną... F-F-Forest Lawn dla zwierząt... - Po jej policzkach spływały łzy.

- Rachel. - Louis próbował położyć ręce na jej ramio­nach. Odepchnęła je szybko i zdecydowanie.

- Nieważne - rzekła. - Ta rozmowa i tak nie ma sensu. Zupełnie nie wiesz, o czym mówię.

Westchnął.

- Mam wrażenie, jakbym przeleciał przez ukrytą klapę i znalazł się w gigantycznym mikserze. - Liczył na uśmiech, ale go nie zobaczył. Widział jedynie jej oczy, wpatrzone w niego, czarne, gorejące. Uświadomił sobie, że jest wściekła. Nie po prostu zła, ale absolutnie wściekła. - Rachel - rzekł nagle, nie do końca pewien, co mówi. - A jak ty spałaś zeszłej nocy?

- Rany - rzuciła z pogardą, odwracając się. Nie dość szyb­ko jednak: zdążył dostrzec w nich iskrę bólu. - To naprawdę bardzo inteligentne. Naprawdę inteligentne. Ty się nigdy nie zmienisz, Louis. Kiedy coś idzie nie tak, to wina Rachel, praw­da? Rachel i jednej z jej dziwacznych emocjonalnych reakcji.

- To niesprawiedliwe.

- Nie? - Zaniosła miskę z ciastem do kąta obok kuchen­ki i postawiła ją z kolejnym łupnięciem. Zaciskając wargi, nasmarowała tłuszczem brytfankę.

- Nie ma nic złego w tym, że dziecko dowie się czegoś o śmierci - powiedział cierpliwe Louis. - W istocie uważam, że to konieczne. Płacz Ellie wydał mi się czymś zupełnie na­turalnym. On...

- Jasne, brzmiał bardzo naturalnie. - Rachel odwróciła się błyskawicznie. - To bardzo naturalne, że wypłakuje oczy z powodu kota, któremu zupełnie nic nie jest...

- Przestań! - rzucił. - To, co mówisz, nie ma sensu.

- Nie chcę już o tym rozmawiać.

- Owszem, ale porozmawiamy. - Teraz on był zły. - Po­wiedziałaś swoje. Może pozwolisz mi wyrazić własne zdanie?

- Ona już tam nie pójdzie. Jeśli o mnie chodzi, temat jest zamknięty.

- Ellie od zeszłego roku wie, skąd biorą się dzieci - po­wiedział Louis, starannie dobierając słowa. - Daliśmy jej książeczkę Myersa i przeprowadziliśmy z nią rozmowę. Oboje zgodziliśmy się, że dzieci powinny wiedzieć, skąd się wzięły.

- To nie ma nic wspólnego z...

- Właśnie, że ma! - uciął. .- Gdy mówiliśmy z Ellie w moim gabinecie o Churchu, przypomniała mi się moja matka i stara historyjka o kapuście, którą opowiedziała mi, kiedy spytałem, skąd się biorą dzieci. Nigdy nie zapomnia­łem tego kłamstwa. Myślę, że dzieci do końca życia nie za­pominają kłamstw swoich rodziców.

- To, skąd się biorą dzieci, nie ma nic wspólnego z cho­lernym cmentarzem dla zwierząt! - krzyknęła Rachel, a jej oczy mówiły: Gadaj sobie o podobieństwach noc i dzień, je­śli masz ochotę, Louis. Gadaj, póki język nie stanie ci koł­kiem, a ja i tak się nie zgodzę.

Mimo to próbował.

- Wizyta na cmentarzu dla zwierząt zmartwiła ją, bo cmentarz stanowi konkretyzację śmierci. Ellie wie o dzieciach. To miejsce w lesie sprawiło, że zapragnęła dowiedzieć się cze­goś więcej o drugim krańcu życia. To całkowicie naturalne. W istocie to chyba najnaturalniejsza rzecz pod słońcem...

- Przestań to powtarzać! - krzyknęła nagle. Naprawdę wrzasnęła i Louis zdumiony cofnął się o krok. Jego łokieć trafił w otwartą torbę mąki, leżącą na blacie. Torba spadła i uderzyła o podłogę, rozdzierając się. W powietrze wzbiła się sucha, biała mączna chmura.

- O kurwa - zaklął.

W pokoju na górze Gage zaczął płakać. . - Ślicznie - rzuciła, także płacząc. - Na dodatek obudzi­łeś małego. Dzięki za miły, spokojny, bezstresowy niedziel­ny poranek.

Ruszyła ku drzwiom i kiedy przechodziła obok niego, Louis zatrzymał ją, chwytając za ramię. Mimo że starał się zachować spokój, również wpadł w złość. Ostatecznie to ona obudziła Gage'a. Obudziła go, wrzeszcząc bez opamię­tania.

- Pozwól, że o coś cię spytam - rzekł - bo wiem, że z ży­wymi istotami może stać się wszystko, dosłownie wszystko. Wiem to jako lekarz. Czy chcesz osobiście wyjaśnić jej, co się stało, jeśli jej kot zachoruje na nosówkę albo białaczkę - ko­ty bardzo często chorują na białaczkę - albo zostanie prze­jechany na drodze? Chcesz jej to wyjaśnić, Rachel?


Date: 2015-12-17; view: 671


<== previous page | next page ==>
CMENTARZYSKO MICMACÓW 3 page | CMENTARZYSKO MICMACÓW 5 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.011 sec.)