Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






CMENTARZYSKO MICMACÓW 3 page

Zaniósł Gage'a do pokoju i położył w kołysce. Jednak gdy okrywał synka kocem, poczuł na plecach nagły dreszcz i przypomniał sobie sklep wuja Carla. Nie było w nim nowych samochodów, telewizorów z modnymi gadżetami ani zmywarek o szklanych drzwiczkach, pozwalających obserwować magiczny proces mycia. Jedynie trumny z pod­niesionymi wiekami, każda oświetlona starannie osłonię­tą lampką. Brat jego matki był przedsiębiorcą pogrzebowym.

- Dobry Boże, skąd te ponure myśli? Daj spokój, otrzą­śnij się!

Ucałował syna i zszedł na dół, by wysłuchać opowieści Ellie o pierwszym dniu w dorosłej szkole.


8.

Tej soboty, gdy Ellie ukończyła swój pierwszy tydzień szkoły i tuż przed powrotem studentów, Jud Crandall prze­szedł przez drogę i zbliżył się do siedzącej na trawniku rodzi­ny Creedów. Ellie zeszła właśnie z roweru i piła mrożoną herbatę. Gage raczkował w trawie, przyglądając się roba­kom i, być może, połykając kilka z nich. Nie przejmował się szczególnie tym, skąd bierze białko.

- Jud! - Louis wstał na widok gościa. - Przyniosę ci krzesło.

- Nie kłopocz się. - Jud miał na sobie dżinsy, rozpiętą pod szyję roboczą koszulę i zielone kalosze. Spojrzał na Ellie. - Nadal chcesz wiedzieć, dokąd prowadzi tamta ścieżka?

- Tak! - Ellie natychmiast zerwała się z miejsca. Jej oczy rozbłysły. - George Buck w szkole mówił mi, że na cmentarz zwierząt. I powiedziałam o tym mamie, ale ona kazała za­czekać na pana, bo pan wie, gdzie to jest.

- Owszem, wiem - odparł Jud. - Jeśli rodzice nie będą mieli nic przeciw temu, zabiorę cię tam na przechadzkę. Ale musisz włożyć kalosze. Miejscami grunt jest podmokły.

Ellie pobiegła do domu.

Jud odprowadził ją rozbawionym, czułym spojrzeniem.

- Może i ty chciałbyś pójść, Louis?

- Chciałbym. - Louis obejrzał się na Rachel. - Pójdziesz z nami, kochanie?

- A co z Gage'em? Słyszałam, że to spory kawał drogi.

- Wsadzę go w nosidełka. Rachel roześmiała się.

- Jasne. To twoje plecy.

Wyruszyli dziesięć minut później. Oprócz Gage'a wszy­scy mieli na nogach kalosze. Malec siedział w nosidłach i wybałuszając oczy, przyglądał się wszystkiemu ponad ra­mieniem Louisa. Ellie bez przerwy wybiegała naprzód, go­niąc motyle i zbierając kwiaty.

Trawa na łące sięgała im niemal do pasa. Połyskiwały wśród niej żółte kwiatki nawłoci, letniej plotkarki, co rok zapowiadającej nadejście jesieni. Lecz tego dnia w powie­trzu nie czuło się jesieni. Słońce grzało niczym w sierpniu, choć kalendarzowy sierpień dobiegł końca dwa tygodnie wcześniej. Gdy wspięli się na szczyt pierwszego wzgórza, wędrując gęsiego skoszoną ścieżką, pod pachami Louisa wy­stąpiły mokre plamy potu.



Jud stanął. Z początku Louis sądził, że stary człowiek chce chwilę odetchnąć, potem jednak ujrzał roztaczający się za ich plecami widok.

- Ładnie tutaj - powiedział Jud, wsuwając między zęby źdźbło tymotki.

Cóż za typowe jankeskie niedopowiedzenie, pomyślał z rozbawieniem Louis.

- Jest cudownie - westchnęła Rachel i niemal oskarży­cielsko spojrzała na męża. - Czemu wcześniej mi o tym nie powiedziałeś?

- Bo sam nie wiedziałem - odparł Louis, czując ukłucie wstydu. Wciąż znajdowali się na terenie swojej posiadłości. Po prostu do tej pory nie znalazł czasu, by wspiąć się na wzgórze za domem.

Ellie znacznie ich wyprzedzała. Teraz zawróciła i rów­nież oglądała wszystko z zachwytem. Church deptał jej po piętach.

Wzgórze nie było wysokie, ale też nie musiało. Gęsty las przesłaniał krajobraz z jednej strony, lecz na zachodzie roz­ciągał się rozległy widok: złocisty teren, pogrążony w lek­kim, letnim śnie. Wszystko trwało w bezruchu, milczące, za­mglone. Nawet ruch ciężarówek na drodze ustał i nic nie zakłócało wszechogarniającego spokoju.

Widzieli przed sobą dolinę rzeki Penobscot, którą spła­wiano drwa z północnego wschodu aż do Bangor i Derry. Wzgórze leżało pomiędzy tymi miastami, na południe od pierwszego i nieco na północ od drugiego. Spokojna rzeka rozlewała się szeroko, jakby pogrążona we własnym, głębo­kim śnie. Louis dostrzegał w dali Hampden i Winterport. Miał wrażenie, że może odprowadzić wzrokiem czarną, wiją­cą się wężowo równolegle do rzeki trasę numer 15 aż do Bucksport. Na drugim brzegu rosły soczystozielone drzewa. Widzieli też drogi, pola. Z kopuły starych wiązów wystawa­ła iglica kościoła baptystów w północnym Ludlow, po pra­wej przycupnął solidny ceglany budynek: szkoła Ellie. Nad ich głowami białe chmury wędrowały leniwie w stronę hory­zontu barwy wyblakłego dżinsu. A wszędzie wokół rozcią­gały się letnie pola, niewiarygodnie płowe i złociste, puste pod koniec cyklu siewów, wzrostu i żniw, uśpione, lecz nie martwe.

- Cudownie to właściwe słowo - rzekł w końcu Louis.

- W dawnych czasach nazywano to miejsce Wzgórzem Widokowym - oznajmił Jud. Wsunął papierosa w kącik ust, lecz go nie zapalił. - Niektórzy wciąż je tak nazywają, ale obecnie, odkąd młodzi przenieśli się do miasta, praktycznie o nim zapomnieli. Wątpię, by teraz przychodziło tu wielu ludzi. Wydaje się, że nie można stąd zobaczyć zbyt wiele, bo wzgórze nie jest wysokie. Naprawdę jednak widać... - Machnął ręką i umilkł.

- Widać wszystko - dokończyła Rachel cichym, pełnym podziwu głosem. Odwrócił się do Louisa. - Kochanie, czy to jest nasze?

- Owszem, to część posiadłości - odparł Jud, zanim Lou­is zdążył cokolwiek powiedzieć.

A to, pomyślał Louis, zupełnie nie to samo.

W lesie było chłodniej, może nawet o cztery-pięć stopni. Ścieżkę, wciąż szeroką, od czasu do czasu dodatkowo ozna­czoną kwiatami (najczęściej zwiędłymi) w garnkach i pusz­kach po kawie, pokrywała obecnie gruba warstwa suchych sosnowych szpilek. Przeszli jakieś pół kilometra, wędrując w dół, kiedy Jud zawołał Ellie.

- To solidny, lecz bezpieczny spacer dla małej dziew­czynki - rzekł ciepło - ale chcę, żebyś obiecała mamie i tacie, że jeśli znów tu się wybierzesz, nie zejdziesz ze ścieżki.

- Obiecuję - odparła natychmiast Ellie. - A dlaczego? Stary mężczyzna zerknął na Louisa, który przystanął, by odpocząć. Dźwiganie Gage'a, nawet w cieniu starych sosen i świerków, było ciężką pracą.

- Wiesz, gdzie jesteście? - spytał Jud.

Louis rozważył i odrzucił kilka odpowiedzi: w Ludlow, w północnym Ludlow, za moim domem, pomiędzy trasą nu­mer 15 i Middle Drive. W końcu pokręcił głową.

Jud wskazał palcem ponad ramieniem.

- Z tamtej strony jest mnóstwo ludzi - rzekł. - To mia­sto. A po tej stronie nic, tylko lasy, co najmniej przez pięć­dziesiąt mil. Tu nazywamy je Lasami Północnego Ludlow, potem jednak zawadzają kącikiem o Orrington, ciągną się dalej, do Rockford, i jeszcze, aż do terenów stanowych, o których wcześniej wspominałem; tych, które chcą odzy­skać Indianie. Wiem, że to zabrzmi dziwnie, ale wasz miły domek przy głównej drodze, ze swym telefonem, elektrycznymi światłami i telewizją kablową tak naprawdę leży na skraju głuszy. - Zerknął na Ellie. - Mówię, że nie powinnaś włóczyć się po lesie, Ellie. Mogłabyś zabłądzić i Bóg wie, do­kąd byś doszła.

- Nie będę, panie Crandall.

Louis dostrzegł, iż Ellie, choć poruszona słowami starca, nie bała się. Natomiast Rachel patrzyła niespokojnie na Ju­da, a i sam Louis poczuł lekki niepokój. Przypuszczał, że to typowy dla ludzi z miasta niemal instynktowny lęk przed la­sem. On sam nie trzymał w ręku kompasu od czasu swej przygody z harcerstwem dwadzieścia lat wcześniej, a jego wspomnienia, jak orientować się wśród drzew dzięki Gwieź­dzie Polarnej czy mchowi porastającemu stare pnie były równie mętne jak pojęcie, jak wiąże się węzeł płaski czy ósemkę.

Jud uśmiechnął się i zmierzył ich uważnym wzrokiem.

- Pamiętajcie, że nie straciliśmy nikogo w tych lasach od 1934 roku, a przynajmniej nikogo miejscowego. Ostatnią osobą był Will Jeppson. Niewielka strata. Poza Stannym Bouchardem, Will był chyba największym moczymordą po tej stronie Bucksport.

- Mówiłeś „nikogo miejscowego” - zauważyła Rachel głosem nie do końca swobodnym i Louis natychmiast od­czytał w jej myślach: My nie jesteśmy miejscowi, a przynaj­mniej jeszcze nie.

Jud zastanawiał się przez chwilę, w końcu skinął głową.

- Co jakieś dwa-trzy lata gubi się tu jakiś turysta, bo są­dzi, że nie zabłądzi tak blisko drogi. Ale nigdy nie stracili­śmy żadnego na dobre, moja panno. Nie zamartwiaj się.

- Są tu łosie? - spytała z obawą Rachel i Louis uśmiech­nął się. Jeśli Rachel chciała się zamartwiać, nikt nie mógł jej do tego zniechęcić.

- Możesz tu spotkać łosia - odparł Jud - ale nic ci nie zrobi, Rachel. W okresie godowym robią się nieco drażliwe, poza tym jednak tylko patrzą. Jedyni ludzie, których ataku­ją poza czasem rui, to turyści z Massachusetts. Nie wiem, czemu tak jest, ale to prawda. - Louis uznał, że tamten żar­tuje, jednak nie miał pewności. Jud mówił śmiertelnie po­ważnie. - Widziałem to po wielekroć. Jakiś gość z Saugos, Milton czy Weston siedzący na drzewie i wrzeszczący o sta­dzie łosi wielkich jak przyczepy kempingowe. Zupełnie jak­by łosie umiały wywęszyć Massachusetts na człowieku. A może to te nowe stroje od L.L. Beana? Nie mam pojęcia. Chciałbym, żeby jeden ze studentów ochrony środowiska zajął się tą sprawą, ale wątpię, by do tego doszło.

- Co to jest ruja? - spytała Ellie.

- Nieważne - ucięła Rachel. - Nie chcę, żebyś tu przy­chodziła. Chyba że w towarzystwie dorosłego. - Zbliżyła się o krok do Louisa.

- Nie zamierzałem cię straszyć, Rachel. - Jud był wyraź­nie zakłopotany. - Ciebie ani twojej córeczki. W tych lasach nie ma się czego bać. To dobra ścieżka. Wiosną trochę tu dużo robactwa, a przez cały rok jest dość mokro - oprócz pięćdziesiątego piątego; to było najsuchsze lato, jakie pa­miętam - ale, do diabła, nie rośnie tu nawet trujący bluszcz ani trujące dęby, które można znaleźć na tyłach szkoły. Trzymaj się od nich z daleka, Ellie, jeśli nie chcesz przez trzy tygodnie kąpać się w krochmalu.

Ellie zakryła dłonią usta i zachichotała.

- To bezpieczna ścieżka - powiedział z naciskiem Jud; Rachel wciąż nie wydawała się przekonana. - Nawet Gage mógłby nią chodzić, a dzieciaki z miasta często tu biegają. Wspominałem już o tym. Utrzymują ją w porządku. Nikt im nie każe, robią to z własnej woli. Nie chciałbym zepsuć Ellie zabawy. - Nachylił się nad nią i mruknął: - Tak to już jest w życiu, Ellie. Póki jesteś na ścieżce, nie dzieje się nic złego. Jeśli z niej zboczysz i nie dopisze ci szczęście, zgubisz się, a wtedy ktoś będzie musiał cię szukać.

Szli dalej. Od ciężkiego nosidła Louis zaczął odczuwać bo­lesne skurcze w plecach, ugiętych pod ciężarem nosidła. Od czasu do czasu Gage oburącz ciągnął go za włosy bądź z en­tuzjazmem kopał w nerki. Ostatnie letnie komary krążyły wo­kół twarzy i szyi, śmigając z cichym nieznośnym bzykiem.

Ścieżka opadała w dół, wijąc się między bardzo starymi jodłami. Następnie zagłębiła się w gęste, splątane poszycie. Rzeczywiście było tu wilgotno: kalosze Louisa z mlaskaniem zanurzały się w błocie i stojącej wodzie. W pewnym momen­cie przekroczyli wąskie bagienko, przeskakując z jednej kę­py traw na drugą. To był najgorszy odcinek. Wkrótce potem ścieżka znów ruszyła w górę i pojawiły się drzewa. Gage ja­kimś cudem zdawał się z każdą chwilą przybierać na wadze, a powietrze podobnym cudem ogrzało się co najmniej o pięć stopni. Po twarzy Louisa ściekały strużki potu.

- Jak ci idzie, kochanie? - spytała Rachel. - Chcesz, że­bym trochę go poniosła?

- Wszystko w porządku - odparł. I rzeczywiście było w porządku, choć serce coraz szybciej tłukło mu się w pier­si. Znacznie częściej zalecał swym pacjentom ćwiczenia fi­zyczne, niż sam je uprawiał.

Jud szedł obok Ellie. Jej cytrynowożółte spodnie i czer­wona bluza odcinały się jaskrawymi plamami na tle ponure­go brązu i zieleni.

- Lou, czy on naprawdę wie, dokąd nas prowadzi? - spytała niespokojnie Rachel, zniżając głos.

- Jasne - zapewnił ją Louis.

- Już niedaleko - zawołał wesoło przez ramię Jud. - Ra­dzisz sobie, Louis?

Mój Boże, pomyślał Louis. Gość jest dobrze po osiem­dziesiątce, a w ogóle się nie spocił.

- Bez problemu - odkrzyknął nieco agresywnie. Duma zapewne zmusiłaby go do powiedzenia tego samego, nawet gdyby przeczuwał już nadejście zawału. Uśmiechnął się sze­roko, lekko podciągnął paski nosidełka i ruszył naprzód.

Pokonali drugie wzgórze i ścieżka znów opadła, przeci­nając kępę krzaków i splątanego poszycia wysokości doro­słego człowieka. Następnie zwęziła się i nagle, tuż przed so­bą, Louis ujrzał, jak Ellie i Jud przechodzą przez bramę zbitą ze starych, wyblakłych i zniszczonych desek. Czarną obłażącą farbą wypisano na nich ledwie czytelne słowa CMĘTARZ ZWIEŻĄT. Wymienili z Rachel rozbawione spojrzenia i także przeszli przez bramę, instynktownie chwy­tając się za dłonie, jakby przybyli tu, by wziąć drugi ślub.

Po raz wtóry tego ranka Louis zatrzymał się, zdjęty po­dziwem.

Iglasta wyściółka zniknęła. Pod ich stopami rozciągała się skoszona trawa, tworząca niemal idealne koło ponaddziesię­ciometrowej średnicy. Z trzech stron otaczały je gęste krzaki, z czwartej stary wiatrołom, stos zwalonych drzew, wyglądają­cych złowrogo i niebezpiecznie. Mężczyzna, który chciałby przez nie przejść, powinien nałożyć stalowe suspensorium, po­myślał Louis. Całą polanę wypełniały nagrobki, niewątpliwie zrobione przez dzieci z najróżniejszych materiałów, które zdo­łały zdobyć bądź wyprosić od rodziców - listewek ze skrzy­nek, kawałków desek, fragmentów ocynkowanej blachy. A jednak oglądane na tle niskich krzaków i poskręcanych drzew walczących o wolną przestrzeń i dostęp do słońca, mi­mo swej prostoty i prymitywności wydawały się cudownie sy­metryczne. Otoczenie dodatkowo podkreślało fakt, że za ich powstanie odpowiadają ludzie. Pobliski las sprawiał, że całe miejsce nabierało niezwykłej powagi i uroku, ze swej natury nie chrześcijańskiego, lecz pogańskiego.

- Urocze - mruknęła Rachel, bez specjalnego przeko­nania.

- Jejku! - krzyknęła Ellie.

Louis zdjął z pleców Gage'a i wyciągnął go z nosidła, tak by mógł sobie poraczkować. Jego kręgosłup odetchnął z ulgą.

Ellie biegała od jednego pomnika do drugiego, wykrzy­kując bez przerwy. Louis ruszył za nią, podczas gdy Rachel miała oko na małego. Jud usiadł na ziemi, krzyżując nogi, i oparty o wystający kamień zapalił.

Louis zauważył, że panujące tu symetria i porządek nie były złudzeniem. Wszystkie nagrobki tworzyły kolejne kon­centryczne kręgi.

KOT SMUCKY - głosił napis na desce, niewątpliwe na­kreślony ręką dziecka, lecz bardzo staranny. BYŁ POSŁÓSZ­NY, a pod tym 1971-1974. Nieco dalej, na obwodzie ze­wnętrznego kręgu natknął się na kawałek naturalnego łupku z imieniem napisanym wyblakłą, lecz wciąż czytelną czerwo­ną farbą: BIFFER. Pod spodem nakreślono krótki wierszyk, na którego widok Louis uśmiechnął się szeroko: „Biffer, Bif­fer pies wspaniały, przez wszystkich kochany cały”.

- Biffer to cocker-spaniel Desslerów - powiedział Jud. Obcasem oczyścił kawałek gruntu i ostrożnie strzepywał tam popiół. - W zeszłym roku przejechała go śmieciarka. Smut­na sprawa.

- Owszem - zgodził się Louis.

Niektóre groby ozdobiono kwiatami. Część z nich wciąż była świeża, większość stara, niektóre zupełnie zgniły. Po­nad połowa wymalowanych i wypisanych ołówkiem napi­sów stała się już kompletnie nieczytelna. Inne nagrobki by­ły zaś zupełnie pozbawione napisów. Louis zgadywał, iż pierwotnie oznaczono je kredką bądź kredą.

- Mamo! - wrzasnęła Ellie - tu jest złota rybka, chodź zobacz!

- Dziękuję, wolę nie - odparła Rachel i Louis obejrzał się na nią. Stała samotnie z boku, poza zewnętrznym krę­giem, z bardzo niewyraźną miną.

Nawet tutaj się martwi, pomyślał Louis. Nigdy nie czu­ła się swobodnie w obliczu oznak śmierci (przypuszczał zresztą, iż dotyczy to każdego), prawdopodobnie z powodu siostry. Siostra Rachel umarła bardzo młodo i zdarzenie to pozostawiło bolesną bliznę. Louis już na początku małżeń­stwa nauczył się jej nie dotykać. Miała na imię Zelda, zabi­ło ją zapalenie rdzenia. Jej śmierć, najpewniej długa, bolesna i paskudna odcisnęła piętno na Rachel, będącej wówczas w najbardziej wrażliwym wieku. Skoro chciała o tym zapo­mnieć, powinno się jej na to pozwolić.

Louis mrugnął do żony, która posłała mu pełen wdzięcz­ności uśmiech.

Uniósł wzrok. Znajdowali się na naturalnej polanie. Przypuszczał, iż wyjaśniało to, dlaczego trawa tak dobrze radziła sobie w tym miejscu: docierało do niej słońce. Mimo wszystko jej utrzymanie wymagało podlewania i starannej opieki. To oznaczało bańki wody, może nawet spryskiwa­cze cięższe niż Gage z nosidłem, dźwigane na małych ple­cach. Dziwne, że dzieci tak długo utrzymywały to miejsce. Jego własne wspomnienia dziecięcych zabaw - dodatkowo umocnione doświadczeniami z Ellie - sugerowały, iż dzie­cięcy entuzjazm płonie jak papier, szybko, gorąco i równie szybko gaśnie.

Lecz te dzieci rzeczywiście długo utrzymywały w porząd­ku cmentarz. Jud miał rację. W miarę jak Louis zbliżał się do środka kręgu, stawało się to coraz bardziej oczywiste. Z każdym krokiem napotykał coraz to starsze groby, coraz mniej czytelnych inskrypcji, lecz te, które mógł odszyfrować, tworzyły prowizoryczną chronologię, sięgającą daleko w przeszłość. Oto TRIXIE ZABITA NA DRODZE 15 WRZEŚNIA 1968. W tym samym kręgu znajdowała się sze­roka, płaska deska, głęboko wbita w ziemię. Mróz i roztopy wypaczyły ją, lecz Louis wciąż dostrzegał litery tworzące na­pis: PAMIĘCI MARTY, NASZEJ KRULICZKI, ZMAR­ŁEJ 1 MARCA 1965. Rząd dalej dostrzegł GENERAŁA PATTONA (NASZ! POCZCIWY! PIES! - podkreślał na­pis), który zdechł w 1958, i Polinezję (zapewne papugę, jeśli Louis dobrze pamiętał „Doktora Dolittle”), która wyskrze­czała swoje ostatnie „Poiły chce ciasteczko” latem 1953 ro­ku. W następnych dwóch rzędach niczego nie dało się odczy­tać, a potem, wciąż daleko od środka, wykute w kawałku piaskowca litery głosiły: HANNAH NAJLEPSZY PIES JAKI KIEDYKOLWIEK ŻYŁ 1929-1939. Choć piasko­wiec był względnie miękki - i w rezultacie z napisu pozostał już tylko widmowy ślad - Louisowi trudno było sobie wy­obrazić, ile godzin musiało spędzić dziecko wypisując w ka­mieniu tych sześć słów. Cóż za ogromne dzieło miłości i roz­paczy. Nawet rodzice nie robią czegoś takiego dla swych własnych rodziców, bądź dzieci, jeśli te umrą młodo.

- To naprawdę stare miejsce - rzekł do Juda, który wstał i dołączył do niego. Tamten przytaknął.

- Chodź tutaj, Louis, chcę ci coś pokazać.

Podeszli do rzędu, który od środka dzieliły zaledwie trzy rzędy. W tym miejscu wzór kręgów, dalej sprawiający wra­żenie przypadkowego, był bardzo wyraźny. Jud przystanął przed wywróconym kawałkiem łupku. Ukląkł ostrożnie i postawił go na miejscu.

- Kiedyś były tu słowa - rzekł. - Sam je wykułem, ale już się starły. Pogrzebałem tu mojego pierwszego psa, Spo­ta. Zdechł ze starości w 1914 roku, gdy wybuchła Wielka Wojna.

Nieco rozbawiony myślą, że oto znalazł się na cmentarzu starszym niż wiele ludzkich nekropolii, Louis znów ruszył ku środkowi i obejrzał kilkanaście nagrobków. Żaden z nich nie był czytelny, a większość niemal pochłonęła roślinność. Jeden z nich prawie zupełnie przykryła trawa, a kiedy go ustawił, rozległ się cichy odgłos darcia, jakby ziemia prote­stowała przeciwko oddaniu łupu. Z odsłoniętego miejsca umknęły chrząszcze. Louis poczuł nagły dreszcz. Boot Hill dla zwierząt. Nie wiem, czy podoba mi się ten pomysł.

- Jak stare jest to miejsce?

- Przykro mi, nie wiem. - Jud wsunął dłonie głęboko do kieszeni. - Oczywiście było tu już, kiedy zdechł Spot. W tam­tych czasach miałem całą bandę przyjaciół. Pomogli mi wyko­pać grób. Kopanie w tym miejscu nie jest łatwe - wszędzie peł­no kamieni. Trudno je ruszyć. Ja też czasem im pomagałem. - Zaczął wskazywać tu i tam zrogowaciałym palcem. - To tutaj to pies Pete'a LaVassuera, jeśli dobrze pamiętam. A tam leżą trzy koty Albiona Groatleya, pochowane jeden obok drugiego.

Stary Fritchie hodował gołębie wyścigowe. Razem z Alem Groatleyem i Carlem Hannah pochowaliśmy jedne­go z nich, gdy dopadł go pies. Leży tutaj. - Umilkł, po czym dodał z namysłem: - Jestem ostatni, wiesz. Cała moja ban­da nie żyje. Wszyscy odeszli.

Louis nic nie powiedział. Stał tylko, przyglądając się zwierzęcym grobom, z rękami w kieszeniach.

- To kamienista ziemia - powtórzył Jud. - I tak nie można w niej zasadzić nic, oprócz zwłok.

Po drugiej stronie polany Gage zaczął płakać. Rachel podniosła go i posadziła na biodrze.

- Jest głodny - oznajmiła. - Chyba powinniśmy już wra­cać, Lou. - Proszę cię, zgódź się, błagały jej oczy.

- Jasne - odparł, odpowiadając na niemą prośbę. Za­rzucił na plecy nosidełko i obrócił się, by Rachel mogła wpiąć w nie Gage'a. - Ellie! Hej, Ellie, gdzie jesteś?

- Jest tam. - Rachel wskazała wiatrołom. Ellie wdrapy­wała się na niego, jakby znalazła dalekiego kuzyna szkol­nych drabinek.

- Słonko, zejdź stamtąd! - krzyknął z niepokojem Jud. - Jeśli wsuniesz stopę w niewłaściwe miejsce, a drzewa się po­ruszą, złamiesz nogę w kostce.

Ellie zeskoczyła.

- Auu - krzyknęła i zbliżyła się ku nim, rozcierając bio­dro. Skóra była cała, lecz sztywna, zeschnięta gałąź rozdar­ła jej spodnie.

- Widzisz, co mam na myśli. - Jud rozczochrał jej dłonią włosy. - Nawet doświadczony leśnik nie wdrapie się na sta­ry wiatrołom, jeśli może go ominąć. Drzewa leżące na kupie robią się złośliwe. Ugryzłyby cię, gdyby mogły.

- Naprawdę? - spytała Ellie.

- Naprawdę - powiedział Louis, zanim Jud zdążył coś rzec.


Date: 2015-12-17; view: 616


<== previous page | next page ==>
CMENTARZYSKO MICMACÓW 2 page | CMENTARZYSKO MICMACÓW 4 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.01 sec.)