Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






CMENTARZYSKO MICMACÓW 2 page

Po powrocie do domu Louis czuł się bardzo malutki. Nikt nie prosił go o zbadanie Normy Crandall. Kiedy przeszedł na drugą stronę ulicy („drogi”, upomniał się z uśmiechem), pani domu poszła już na górę. Jud był tylko niewyraźną postacią za siatką zamkniętej werandy. W powietrzu unosił się przyja­zny dźwięk: skrzypienie biegunów fotela na starym linoleum. Louis zastukał w siatkowe drzwi, które zagrzechotały w drew­nianej ramie. W letnim mroku czubek papierosa Crandalla lśnił niczym wielki, uśpiony świetlik. Ze ściszonego radia do­biegały odgłosy meczu i wszystko to sprawiło, że Louis Creed poczuł się dziwnie, zupełnie jakby wracał do domu.

- Doktorze - rzucił Crandall - tak myślałem, że to ty.

- Mam nadzieję, że mówiłeś poważnie o piwie - odparł Louis, wchodząc do środka.

- Nigdy nie kłamię, jeśli chodzi o piwo - oznajmił Cran­dall. - Kłamiąc o piwie, można narobić sobie wrogów. Pro­szę, usiądź. Na wszelki wypadek wsadziłem w lód kilka pu­szek.

Na długiej, wąskiej werandzie stały rattanowe krzesła i kanapy. Louis przysiadł na jednej, zdumiony, jak bardzo okazała się wygodna. Po lewej ustawiono głęboką blachę pełną kostek lodu, wśród których tkwiło kilka puszek black label. Wziął sobie jedną.

- Dziękuję. - Otworzył piwo. Dwa pierwsze łyki spłynę­ły w głąb gardła niczym błogosławieństwo.

- Ależ proszę - odparł Crandall. - Mam nadzieję, że bę­dziesz tu szczęśliwy.

- Amen - rzekł Louis.

- A może masz ochotę coś przekąsić? Krakersa? Mógł­bym przynieść. Mam też kawał dojrzałego szczura. Byłby w sam raz.

- Kawał czego?

- Szczurzego żarcia, sera. - W głosie Crandalla za­brzmiała nutka rozbawienia.

- Dzięki, starczy mi piwo.

- No to damy sobie spokój. Crandall beknął z zadowoleniem.

- Żona już się położyła? - spytał Louis, zastanawiając się, czemu w ogóle porusza ten temat.

- Owszem. Czasem zostaje dłużej, czasem nie.

- Artretyzm, tak? Bardzo boli?

- Widziałeś kiedyś, żeby nie bolało? - spytał Crandall. Louis potrząsnął głową.

- Chyba jest jeszcze znośnie - powiedział gospodarz. - Nie narzeka zbyt wiele. To porządna dziewczyna, ta moja Norma. - W jego słowach dźwięczało proste, szczere uczucie.

Po drodze z głośnym chrzęstem przejechała cysterna, tak długa, że przez sekundę Louis nie widział swojego domu. W ostatnim blasku dnia dostrzegł, że na boku miała wypisa­ne jedno słowo: „Orinco”.



- Piekielnie wielka ciężarówka - zauważył.

- Orinco leży tuż obok Orrington - wyjaśnił Crandall. - Fabryka nawozów sztucznych. Co chwila tędy jeżdżą. A także cysterny z benzyną, śmieciarki i ludzie, którzy pra­cują w Bangor i Brewer, a wieczorami wracają do domów. - Potrząsnął głową. - To jedno w Ludlow mi się nie podoba. Ta cholerna droga. Nic z niej dobrego. Cały czas jeżdżą i jeż­dżą. Czasami budzą Normę. Do diabła, czasami budzą na­wet mnie, a śpię jak cholerny kamień.

Louis, któremu po nieustannym huku Chicago ta część stanu Maine wydawała się niemal niesamowicie cicha, jedy­nie skinął głową.

- Pewnego dnia Arabowie zakręcą kurek i na linii ciągłej będzie można zasadzić fiołki - oznajmił Crandall.

- Może i racja. - Louis przechylił puszkę i ze zdumie­niem odkrył, że jest pusta. Gospodarz roześmiał się.

- Łap, doktorze. Z tej nic już nie wyciśniesz. Louis zawahał się.

- Zgoda. Ale tylko jedną. Muszę wracać do domu.

- Jasne. Przeprowadzka to koszmar, prawda?

- O tak - zgodził się Louis. Na jakiś czas obaj umilkli. Cisza miała w sobie coś przyjaznego, jakby znali się od bar­dzo dawna. Dotąd Louis czytał o czymś takim w książkach, ale sam nigdy tego nie doświadczył. Zawstydził się swoich wcześniejszych myśli o darmowych poradach medycznych.

Po drodze z rykiem przejechała półciężarówka. Jej świa­tła rozbłysły niczym gwiazdy na ziemi.

- To naprawdę paskudna droga - powtórzył Crandall z namysłem, jakby mówił do siebie, po czym odwrócił się do Louisa. Na jego pomarszczonych wargach zatańczył osobli­wy uśmieszek. Wsunął w kącik ust chesterfielda i kciukiem zapalił zapałkę. - Pamiętasz tę ścieżkę, o której wspomnia­ła twoja dziewczynka? - Przez moment Louis nie wiedział, o czym tamten mówi. Zanim Ellie opadła w końcu z sił i po­łożyła się do łóżka, wspominała o całym mnóstwie rzeczy. W końcu jednak przypomniał sobie. Szeroka, wystrzyżona, kręta ścieżka, wiodąca poprzez zagajnik i dalej za wzgórze.

- Owszem. Obiecałeś, że kiedyś jej o niej opowiesz.

- Jasne. I zrobię to - odparł Crandall. - Ścieżka zagłębia się w las na ponad dwa kilometry. Miejscowe dzieciaki z okolic trasy numer 15 i Middle Drive utrzymują ją w po­rządku, bo z niej korzystają. Dzieci zjawiają się i odchodzą - w dzisiejszych czasach ludzie przeprowadzają się częściej niż wtedy, gdy byłem małym chłopcem; wówczas wybierało się sobie jedno miejsce i trzymało się go - ale najwyraźniej opowiadają sobie o niej i każdej wiosny nowa grupka przy­cina trawę na ścieżce. Utrzymują ją w porządku całe lato. Wiedzą, że tam jest. Nie wszyscy dorośli w mieście wiedzą - większość, owszem, jednak nie, bynajmniej nie wszyscy - ale dzieci tak. Założyłbym się, o co zechcesz.

- Wiedzą, że co tam jest?

- Cmentarz zwierząt - wyjaśnił Crandall.

- Cmentarz zwierząt - powtórzył z rozbawieniem Louis.

- Nie jest to tak dziwne, jakby się mogło wydawać. - Crandall zaciągnął się dymem i zakołysał w fotelu. - To ta droga. Ginie na niej dużo zwierząt. Głównie psy i koty, ale nie tylko. Jedna z tych wielkich ciężarówek „Orinco” przeje­chała oswojonego szopa, którego hodowały dzieci Ryderów. To było - Chryste, jeszcze w siedemdziesiątym trzecim. Mo­że nawet wcześniej. Zanim władze stanowe zakazały trzy­mania w domach szopów i odsmrodzonych skunksów.

- Czemu to zrobili?

- Wścieklizna - odparł Crandall. - Tu w Maine ciągle pojawia się wścieklizna. Kilka lat temu wielki stary bernar­dyn na południu stanu wściekł się i zabił czworo ludzi. Pa­skudna sprawa. Nie zaszczepili go. Gdyby ci durnie dopilno­wali, żeby dostał szczepionkę, nigdy by do tego nie doszło. Ale szopa czy skunksa można szczepić co pół roku, a i tak nie jest bezpieczny. Lecz szop chłopaków Rydera był, jak się kiedyś mówiło, „słodkim” szopem. Podłaził wprost do człowieka - a gruby był, że strach! - i lizał po twarzy niczym pies. Ich ojciec zapłacił nawet weterynarzowi, żeby go wyka­strował i usunął mu pazury. To musiał kosztować prawdzi­wą fortunę.

Stary Ryder pracował w IBM w Bangor. Potem przenie­śli się do Kolorado. Pięć lat temu... a może to było sześć? Zabawne pomyśleć, że ci dwaj będą mogli wkrótce zrobić prawo jazdy. Czy bardzo rozpaczali z powodu szopa? Chy­ba tak. Matty Ryder płakał tak długo, że jego matka prze­straszyła się i chciała wezwać lekarza. Pewnie już mu prze­szło, ale nie zapomniał. Kiedy kochany zwierzak ginie na drodze, dzieciaki nigdy nie zapominają.

Myśli Louisa powędrowały ku Ellie, takiej, jaką widział ją tego wieczoru: śpiącej twardo z Churchem pomrukują­cym zgrzytliwie w nogach materaca.

- Moja córka ma kota - rzekł głośno. - Winstona Chur­chilla. Wołamy na niego Church.

- Podzwania, kiedy chodzi?

- Słucham? - Louis nie miał pojęcia, o czym tamten mówił.

- Wciąż ma jaja czy go wykastrowaliście?

- Nie - odparł Louis. - Nie wykastrowaliśmy.

W istocie już w Chicago były z tym problemy. Rachel chciała wykastrować Churcha, zamówiła już wizytę u wetery­narza. Louis ją odwołał. Nawet teraz nie był pewien, dlacze­go to zrobił. Nie chodziło o coś tak prostego i głupiego, jak powiązanie własnej męskości z męskością kocura córki, ani też o niechęć na myśl, że Church będzie musiał przez to wszystko przejść tylko po to, by tłusta kura domowa z są­siedztwa nie musiała zakręcać plastikowych kubłów na śmie­ci, żeby nie dobierał się do nich więcej i nie badał zawartości. Jedno i drugie było częścią problemu, przede wszystkim jed­nak dręczyło go niejasne, lecz przejmujące przeczucie, że za­bieg zniszczy w Churchu coś, co on sam cenił najbardziej - że zgasi diabelskie śmiałkowate światełko w zielonych oczach kota. W końcu przekonał Rachel, że skoro wkrótce przepro­wadzają się na wieś, problem zniknie. A teraz Judson Crandall przypominał mu, iż życie w Ludlow oznaczało także oswojenie się z trasą numer 15. Bardzo ruchliwą trasą. I py­tał, czy kot został wykastrowany. To dopiero. Proszę spróbo­wać ironii, doktorze Creed - dobrze robi na wzmocnienie.

- Na twoim miejscu wykastrowałbym go - oznajmił Crandall, zgniatając papierosa między kciukiem i palcem wskazującym. - Wykastrowany kot nie wałęsa się wokół do­mu. Gdyby ciągle przebiegał przez drogę, w końcu zabra­kłoby mu szczęścia i wylądowałby obok szopa dzieciaków Rydera, cocker-spaniela małego Timmy'ego Desslera i pa­pużki panny Bradleigh. Nie żeby papużka zginęła na dro­dze, rozumiesz. Po prostu któregoś dnia padła.

- Zastanowię się nad tym - obiecał Louis.

- Zrób tak. - Crandall wstał. - Jak tam piwo? Chyba jednak skuszę się na plasterek szczurzego żarcia.

- Piwa już nie ma - odparł Louis, także wstając. - A ja powinienem iść. Jutro mam wielki dzień.

- Zaczynasz na uniwersytecie? Louis przytaknął.

- Dzieciaki wrócą dopiero za dwa tygodnie, ale do tego czasu powinienem się zorientować w tym, co robię. Nie są­dzisz?

- Jasne. Jeśli nie wiesz, gdzie znaleźć pigułki, prosisz się o kłopoty. - Crandall wyciągnął dłoń i Louis uścisnął ją, pa­miętając, że stare kości są wrażliwsze na ból. - Wpadaj, kiedy będziesz miał ochotę. Chcę, żebyś poznał moją Normę. Chyba jej się spodobasz.

- Tak zrobię - odrzekł Louis. - Cieszę się, że cię pozna­łem, Jud.

- I nawzajem. I nawzajem. Przyzwyczajcie się do tego miejsca. Może nawet zostaniecie tu dłużej.

- Taką mam nadzieję.

Louis ruszył wolno osobliwie wybrukowaną ścieżką. Musiał przystanąć na poboczu drogi, czekając, aż przejedzie kolejna ciężarówka, której tym razem towarzyszyło pięć sa­mochodów zmierzających w stronę Bucksport. Potem, uno­sząc dłoń w niemym pozdrowieniu, przeszedł na drugą stro­nę ulicy (drogi - upomniał się w duchu) i otworzył drzwi nowego domu.

W środku panowała cisza, przerywana tylko odgłosami snu. Ellie najwyraźniej się w ogóle się nie poruszyła, a Gage leżał w kołysce, śpiąc w typowej Gage'owskiej pozycji, na wznak, z szeroko rozrzuconymi rękami i butelką w pobliżu. Louis przystanął, patrząc na syna. Jego serce gwałtownie wezbrało miłością do chłopca, tak silną, że wydawała się nie­mal niebezpieczna. Przypuszczał, że częściowo sprawiła to emocjonalna pustka po rozstaniu ze znajomymi miejscami i twarzami w Chicago, które obecnie zniknęły z ich życia, oddalając się z każdym kilometrem, tak skutecznie, że rów­nie dobrze mogły w ogóle nie istnieć. W dzisiejszych czasach ludzie przeprowadzają się częściej... wówczas wybierało się jedno miejsce i trzymało się go. Było w tym sporo prawdy.

Podszedł do syna i ponieważ obok nie było nikogo, kto mógłby to zobaczyć, nawet Rachel, ucałował czubki swych palców, po czym musnął nimi policzek Gage'a przez pręty kołyski.

Gage zamlaskał i przekręcił się na bok.

- Śpij dobrze, malutki - szepnął Louis.

Rozebrał się szybko i wśliznął na swoją połowę podwój­nego łóżka, obecnie będącego jedynie materacem na podło­dze. Czuł, jak zaczyna go opuszczać napięcie całego dnia. Rachel nawet nie drgnęła. Wokół nich piętrzyły się upiorne stosy nierozpakowanych pudeł.

Tuż przed zaśnięciem Louis podparł się na łokciu i wyj­rzał przez okno. Ich sypialnia mieściła się od frontu, toteż mógł sięgnąć wzrokiem na drugą stronę drogi, aż do domu Crandallów. Był zbyt ciemno, by móc dostrzec jakiekolwiek kształty - co innego w jasną księżycową noc - widział jed­nak żarzący się w dali koniuszek papierosa. Jeszcze się nie położył, pomyślał. Może tak siedzieć bardzo długo. Starzy ludzie marnie sypiają. Może czuwając pełnią straż?

Ale kogo się obawiają?

Myślał o tym, zapadając w sen. Śniło mu się, że jest w Disney Worldzie. Prowadził śnieżnobiałą furgonetkę z wymalowanym na boku czerwonym krzyżem. Obok niego siedział Gage, lecz we śnie Gage miał co najmniej dziesięć lat. Na tablicy rozdzielczej furgonetki przycupnął Church, przyglądając się Louisowi jaskrawozielonymi oczami. A na głównej ulicy obok dworca kolejowego z końca zeszłego wieku Myszka Miki ściskała dłonie zgromadzonych wokół niej dzieci. Jej wielkie, białe rękawice połykały kolejne ma­lutkie, ufne rączki.


7.

Przez następne dwa tygodnie cała rodzina pracowała jak szalona. Louis powoli przywykał do nowej posady (czy przywyknie do niej, gdy cały kampus zaleje fala dziesięciu tysięcy studentów, wielu z nich uzależnionych od alkoholu bądź narkotyków, cierpiących na choroby weneryczne, nie­spokojnych o swe stopnie, dręczonych przez depresję i tęsk­notę za domem... a do tego jeszcze kilkunastu, głównie dziewczęta, chorych na anoreksję, to już inna sprawa). Pod­czas gdy Louis oswajał się ze swą pracą szefa uniwersytec­kiego ośrodka zdrowia, Rachel oswajała się z domem. I w trakcie oswajania zaszło coś, na co Louis niemal nie śmiał liczyć - pokochała to miejsce.

Gage mężnie znosił stłuczenia i upadki związane z po­znawaniem nowego otoczenia. Przez jakiś czas jego rozkład dnia i nocy wyraźnie się zaburzył, lecz w połowie drugiego tygodnia w Ludlow malec znów zaczął normalnie sypiać. Tylko Ellie, przed którą roztaczała się perspektywa rozpo­częcia nauki w przedszkolu, w zupełnie nowym miejscu, ca­ły czas wydawała się przesadnie podniecona i skłonna do gwałtownych reakcji: histerycznych chichotów, głębokiego przygnębienia bądź nagłych ataków furii. Wszystko to przy­pominało niemal menopauzę. Rachel twierdziła, że jej przejdzie, gdy przekona się na własne oczy, iż szkoła nie jest straszliwym czerwonym diabłem, za którego ją uważała. Lou­is przypuszczał, iż żona ma rację. Przez większość czasu jed­nak Ellie była taka jak zawsze - kochana.

Wieczorne picie piwa z Judem Crandallem stało się już niemal tradycją. Mniej więcej wtedy, gdy Gage znów zaczął przesypiać noce, Louis pierwszy raz przyniósł sześciopak. Potem powtarzał to co drugi, trzeci wieczór. Poznał też Normę Crandall, uroczą kobietę cierpiącą na ostry artre­tyzm - paskudny artretyzm, niszczący tak wiele radości ży­cia w poza tym zdrowych starych ludziach. Jednakże Nor­ma dobrze podchodziła do swojej choroby. Nie poddawała się bólowi. Nigdy nie wywiesi białej flagi. Ból może ją poko­nać - jeśli zdoła. Louis sądził, że czeka ją od pięciu do sied­miu produktywnych lat, choć zapewne nie będzie czuła się najlepiej.

Całkowicie wbrew swoim niezłomnym zasadom zbadał ją - gdyż sam tego chciał. Przejrzał recepty jej lekarza i od­krył, że są dokładnie takie jak powinny. Z uczuciem zawodu stwierdził, że w żaden sposób nie może jej pomóc; doktor Weybridge, który opiekował się Normą Crandall, miał wszystko pod kontrolą. Nic więcej nie dało się zrobić - o ile nie dojdzie do gwałtownego przełomu, możliwego, lecz bar­dzo mało prawdopodobnego. Człowiek uczy się to akcep­tować. W przeciwnym razie prędzej czy później wylądował­by w pokoju bez klamek, skąd pisałby do rodziny listy kredkami świecowymi.

Rachel także ją polubiła. Ostatecznie przypieczętowały przyjaźń, wymieniając przepisy, tak jak chłopcy wymieniają się kartami baseballowymi: domową szarlotkę Normy w za­mian za strogonowa Rachel. Norma natychmiast poczuła sympatię do obojga dzieci Creedów - zwłaszcza do Ellie, która, jak mówiła, wyrośnie na „staroświecką piękność”. Tej nocy Louis powiedział Rachel w łóżku, że przynajmniej Norma nie zapowiedziała, iż z ich córki będzie kiedyś praw­dziwy „słodki szop”. Rachel przyjęła te słowa tak gwałtow­nym śmiechem, że aż puściła bąka, po czym wybuch radości obojga obudził śpiącego w sąsiednim pokoju Gage'a.

W końcu nadszedł pierwszy dzień przedszkola. Louis, który praktycznie doprowadził już do ładu całe ambulato­rium i sprzęt medyczny ośrodka (poza tym przychodnia by­ła obecnie zupełnie pusta. Ostatnia pacjentka, letnia studentka, która złamała nogę na schodach, została zwolniona tydzień wcześniej) wziął sobie wolne. Stał na trawniku obok Rachel, z Gage'em w ramionach, patrząc jak wielki, żółty autobus skręca z głównej drogi i przystaje z łos­kotem przed ich domem. Drzwi z przodu rozsunęły się. Wrześniowe powietrze przyniosło z sobą piski i śmiechy wielu dzieci.

Ellie posłała rodzicom przez ramię dziwnie bezbronne spojrzenie, jakby mówiła, że jest jeszcze czas, by zapobiec nieuniknionemu. Być może to, co dojrzała w ich twarzach przekonało ją, iż czas ów minął i musi poddać się temu, co nastąpi - tak jak Norma Crandall musi poddać się rozwojo­wi swego artretyzmu. Dziewczynka odwróciła się i wdrapa­ła po stopniach autobusu. Drzwi z przypominającym od­dech smoka sykiem zamknęły się za nią. Autobus odjechał. Rachel wybuchnęła płaczem.

- Na miłość boską, nie płacz - rzucił Louis. On sam ja­koś się trzymał, choć, trzeba przyznać, był bliski łez. - To tylko pół dnia.

- Pół dnia jest już dostatecznie okropne - odparła ostro Rachel i zaczęła płakać jeszcze głośniej. Louis przytulił ją. Gage objął szyje obojga rodziców. Zazwyczaj gdy Rachel płakała, on płakał także. Ale nie tym razem. Ma nas tylko dla siebie, pomyślał Louis. I doskonale o tym wie.

Pełni lęku czekali na powrót Ellie, pijąc za dużo kawy i zastanawiając się, jak jej idzie. Louis poszedł do pokoju na tyłach, który miał stać się jego gabinetem, i zaczął krążyć bez celu, przekładając papiery z jednego miejsca na miejsce i nie robiąc nic sensownego. Rachel absurdalnie wcześnie zaczęła przygotowywać lunch.

Gdy za kwadrans dziesiąta zadzwonił telefon, pobiegła ku niemu i zdyszana podniosła słuchawkę, nim zdążył za­dzwonić powtórnie. Louis stanął w drzwiach pomiędzy ga­binetem i kuchnią, pewien, że to nauczycielka Ellie, która zaraz powie, iż uznała, że Ellie się nie nadaje, że żołądek edukacji publicznej uznał ją za niestrawną i postanowił wy­dalić. W istocie jednak była to Norma Crandall, która dzwoniła, by powiedzieć, że Jud zebrał ostatnie kolby ku­kurydzy i jeśli chcą, mogą wziąć sobie tuzin. Louis poszedł do nich z torbą na zakupy i zrugał Juda za to, że tamten nie pozwolił mu sobie pomóc.

- Większość z nich i tak jest gówno warta - odparł Jud.

- Oszczędź sobie takiego języka - upomniała go Nor­ma, która wyszła na werandę, dźwigając kubki z mrożoną herbatą na starej reklamowej tacy Coca-Coli.

- Przepraszam, kochana.

- Wcale nie jest mu przykro - oznajmiła Norma i mru­gnęła do Louisa.

- Widziałem, jak Ellie wsiadała do autobusu. - Jud za­palił chesterfielda.

- Nic jej nie będzie - dodała Norma. - Prawie zawsze dobrze to znoszą.

Prawie, pomyślał ponuro Louis.

Ale Ellie rzeczywiście nic nie było. Wróciła do domu w południe rozpromieniona i uśmiechnięta. Jej błękitna su­kienka na specjalne okazje wydymała się wdzięcznie wokół pokrytych strupami łydek (na kolanie pojawiło się świeże zadrapanie nieznanego pochodzenia). W dłoni ściskała ob­razek przedstawiający dwoje dzieci, czy może dwie chodzą­ce beczki. Jeden but miała rozwiązany, a z włosów zniknęła wstążka. Już od progu krzyczała:

- Śpiewaliśmy starego Mc Donalda! Mamusiu, tatusiu, śpiewaliśmy starego Mc Donalda! Tak samo jak w szkole na Carstairs Street!

Rachel obejrzała się na Louisa siedzącego z Gage'em na kolanach. Maluch niemal już zasnął. W spojrzeniu Rachel krył się pewien smutek. I choć szybko odwróciła wzrok, Lou­is przez chwilę poczuł ukłucie paniki. Naprawdę się zesta­rzejemy, pomyślał. To prawda. Nikt nie zrobi dla nas wyjąt­ku. Ellie już zaczyna... i my także.

Ellie podbiegła do niego, próbując jednocześnie poka­zać mu obrazek, nowe zadrapanie, opowiedzieć o starym Mc Donaldzie i pani Berryman. Church kręcił się między jej nogami, mrucząc donośnie. Jakimś cudem dziewczynka ani razu się o niego nie potknęła.

- Ciiii - rzekł Louis i pocałował ją. Gage zasnął, nie zważając na podniecenie rodziny. - Pozwól, że najpierw po­łożę go do łóżeczka. Potem wszystko mi opowiesz.

Zaniósł Gage'a na górę, wędrując wśród ukośnych, go­rących promieni wrześniowego słońca. I gdy dotarł na po­dest, ogarnęło go takie uczucie grozy i ciemności, że zamarł bez ruchu i rozejrzał się ze zdumieniem, zastanawiając się, co go naszło. Mocniej przytulił dziecko, niemal przyciskając je do siebie i Gage poruszył się niespokojnie. Na ramionach Louisa wystąpiła wyraźna gęsia skórka.

Co się stało? - zastanawiał się oszołomiony i przerażony. Serce waliło mu jak młotem. Skóra na głowie jakby się ścią­gnęła; zdawała się zbyt mała, by objąć całą czaszką. Czuł gwałtowny napływ adrenaliny. Wiedział, że w przypadkach przejmującego strachu ludzkie oczy naprawdę wychodzą z orbit - nie tylko się rozszerzają, ale dosłownie wybałusza­ją z powodu gwałtownego wzrostu ciśnienia krwi i nacisku płynu mózgowo-rdzeniowego. - Co, do diabła? Czy to du­chy? Chryste, naprawdę czuję się, jakby coś otarło się o mnie w tym przejściu, coś, co niemal zobaczyłem.

Na dole siatkowe drzwi trzasnęły głośno, uderzając o framugę.

Louis Creed podskoczył, prawie krzyknął, po czym wy­buchnął śmiechem. To tylko jedna z psychologicznych zim­nych dziur, przez które czasem przechodzą ludzie. Nic poza tym. Chwilowe zawirowanie. Zdarza się, i tyle. Co takiego powiedział Scrooge do ducha Jakuba Marleya? „Możesz być po prostu cząsteczką niedogotowanego kartofla. Bar­dziej mi wyglądasz na kawałek (...) mięsa od kości niż na kościotrupa”. Opis ten mógł być trafniejszy - zarówno w sensie fizjologii, jak i psychologii - niż wydawało się Ka­rolowi Dickensowi. Duchy nie istniały, przynajmniej według Louisa. W trakcie swej kariery zawodowej stwierdził śmierć dwóch tuzinów ludzi i ani razu nie poczuł, jak uchodzi z nich dusza.


Date: 2015-12-17; view: 607


<== previous page | next page ==>
CMENTARZYSKO MICMACÓW 1 page | CMENTARZYSKO MICMACÓW 3 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.012 sec.)