Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






CMENTARZYSKO MICMACÓW 1 page

CZĘŚĆ PIERWSZA

CMĘTARZ ZWIEŻĄT


Jezus rzekł im:

- Nasz przyjaciel Łazarz śpi, pójdę jednak, by zbudzić go ze snu.

Wówczas uczniowie spojrzeli po sobie z uśmiechem, bo nie wiedzieli, że Jezus mówi w przenośni.

- Panie, skoro śpi, zdrów będzie. Wtedy Jezus przemówił otwarcie.

- To prawda, Łazarz nie żyje... lecz i tak pójdźmy do niego.

 

Ewangelia według świętego Jana (parafraza)


1.

Louis Creed stracił ojca, gdy miał zaledwie trzy lata; ni­gdy nie poznał swych dziadków i nie oczekiwał bynajmniej, że wkraczając w wiek średni, znajdzie nowego ojca, jednak­że tak właśnie się stało - choć, jak wypada dorosłemu męż­czyźnie, spotykającemu tak późno człowieka, który winien odgrywać tę rolę, nazwał go przyjacielem. Poznali się wie­czorem tego dnia, gdy wraz z żoną i dwójką dzieci wprowa­dzał się do wielkiego, białego drewnianego domu w Ludlow. Razem z nimi przybył tam również Winston Churchill, czy­li Church, kot córki Louisa, Eileen.

Uniwersyteccy wywiadowcy działali powoli, poszukiwa­nia domu w znośnej odległości od uczelni przypominały mrożący krew w żyłach thriller, toteż kiedy wreszcie zbliży­li się do miejsca, w którym miała stać wymarzona siedziba (Wszystko się zgadza - jak znaki w noc przez zabójstwem Cezara, pomyślał ponuro Louis), byli zmęczeni, spięci i bar­dzo drażliwi. Gage ząbkował i awanturował się niemal bez przerwy. Nie chciał zasnąć, choć Rachel starała się ukoić go kołysankami. Potem spróbowała go nakarmić, mimo iż nie nadeszła jeszcze pora, lecz Gage orientował się w rozkładzie posiłków równie dobrze jak ona (a może nawet lepiej) i na­tychmiast ugryzł ją w pierś swymi nowymi ząbkami. Rachel, wciąż nie do końca przekonana do pomysłu przeprowadzki z Chicago do Maine, wybuchnęła płaczem. Natychmiast do­łączyła do niej Eileen, zapewne w odruchu tajemnej kobiecej solidarności. Z tyłu kombi Church krążył niestrudzenie, tak jak to czynił przez ostatnie trzy dni - tyle bowiem zajęła im jazda z Chicago. Zamknięty w klatce przeraźliwie miauczał, ale to niespokojne krążenie, gdy w końcu ustąpili i wypuści­li go, było niemal równie irytujące.

Sam Louis także miał ochotę się rozpłakać. Nagle przy­szedł mu do głowy szalony, lecz dość nęcący pomysł: zapro­ponuje, by wrócili do Bangor i przekąsili coś w oczekiwa­niu na wóz meblowy, a kiedy trójka zakładników losu wysiądzie, on doda gazu i odjedzie, nie oglądając się za sie­bie, cisnąc gaz do dechy i napawając się rykiem potężnego, czterocylindrowego silnika wozu, łapczywie żłopiącego cen­ną benzynę. Ruszy na południe, aż do Orlando na Flory­dzie, i pod nowym nazwiskiem znajdzie sobie posadę lekarza w Disney Worldzie. Ale zanim skręci na autostradę - dzie­więćdziesiątą piątą, na południe - zatrzyma się na poboczu i wyrzuci też tego pieprzonego kota.



I wtedy pokonali zakręt, a ich oczom ukazał się dom, który wcześniej oglądał jedynie sam Louis. Gdy tylko upew­nił się ostatecznie co do swej posady na uniwersytecie, przy­leciał tu, by przyjrzeć się bliżej wyselekcjonowanym ze zdjęć siedmiu możliwym siedzibom, i wybrał właśnie tę: wielkie stare domostwo w nowoangielskim stylu kolonialnym (lecz niedawno ocieplone i izolowane; koszty ogrzewania, choć koszmarnie wysokie, nie przekraczały poziomu szaleństwa), trzy pokoje na dole, cztery dalsze na piętrze, długa szopa, którą później także można przebudować, a wszystko oto­czone rozległym trawnikiem, soczystozielonym nawet w sierpniowym upale.

Za domem rozciągała się wielka łąka, na której mogły bawić się dzieci. Dalej zaczynał się praktycznie niemający końca las. Posiadłość graniczyła z gruntami stanowymi i, jak wyjaśnił pośrednik, w przewidywalnej przyszłości nie planowano tu żadnej rozbudowy. Resztki szczepu Indian Micmaców żądały blisko ośmiu tysięcy akrów ziemi w Lud­low i miastach na wschód od niego. Skomplikowany pro­ces, w którym oprócz stanu stroną był także rząd federalny, potrwa zapewne do następnego wieku.

Rachel natychmiast przestała płakać. Wyprostowała się.

- Czy to...?

- Tak - odparł Louis z lekką obawą (niebezpiecznie gra­niczącą ze strachem) w głosie. W istocie był przerażony. Za ten dom zastawił dwanaście lat ich życia; spłacą go dopiero wtedy, gdy Eileen skończy siedemnaście lat. Siedemnaście lat! W ogóle nie potrafił sobie tego wyobrazić.

Przełknął ślinę.

- I co ty na to?

- Co ja na to? Jest piękny! - odparta i z serca - oraz umysłu - Louisa spadł olbrzymi kamień. Nie żartowała, widział to po sposobie, w jaki patrzyła na dom, kiedy skrę­cali w wyasfaltowany podjazd okrążający budynek i wio­dący do szopy na tyłach. Jej oczy badały już puste okna, a myśli zaprzątały kwestie takie jak odpowiednie zasłony, cerata do wyłożenia półek w kredensie i Bóg jeden wie, co jeszcze.

- Tatusiu? - zagadnęła siedząca z tyłu Eileen. Ona też już nie płakała. Nawet Gage przestał marudzić. Louis roz­koszował się ciszą.

- Tak, kochanie?

Jej widoczne w lusterku oczy, brązowe pod ciemnoblond grzywką, także badały dom: trawnik, widoczny w dali po le­wej dach sąsiedniego budynku, rozległe pole aż po linię lasu.

- Czy to jest nasz dom?

- To będzie nasz dom, złotko.

- Hura! - krzyknęła, ogłuszając go kompletnie. Choć czasami Eileen mocno go drażniła, w tym momencie Louis nie dbał o to, czy kiedykolwiek zobaczy Disney World w Or­lando.

Zaparkował przed szopą i zgasił silnik.

Silnik umilkł. W popołudniowej ciszy - która po Chica­go, harmidrze State Street i Loopa wydawała się przejmują­ca - słodko śpiewał ptak.

- Dom - westchnęła cicho Rachel, nie odrywając wzro­ku od budynku.

- Dom - powiedział z zadowoleniem Gage z jej kolan. Louis i Rachel spojrzeli po sobie. Widoczne w lusterku oczy Eileen rozszerzyły się gwałtownie.

- Czy on...

- Czy ty...

- Czy to...

Wszyscy zaczęli mówić razem i razem wybuchnęli śmie­chem. Gage ssał kciuk, nie zwracając uwagi na rodzinę. Prawie od miesiąca mówił „Ma”, a kilka razy zaryzyko­wał nawet coś, co przy dużej dawce życzliwości (bądź, jak w przypadku Louisa, nadziei) można by uznać za „Taaa”.

Ale to, przypadkiem czy dzięki naśladownictwu, było prawdziwe słowo. Dom.

Louis podniósł synka z kolan żony i przytulił mocno.

I tak przybyli do Ludlow.


2.

We wspomnieniach Louisa Creeda chwila ta na zawsze zapisała się jako magiczna - być może częściowo dlatego, że rzeczywiście taka była, ale też z tego powodu, iż reszta wie­czoru okazała się istnym szaleństwem. Przez najbliższe trzy godziny nie zaznali ani chwili magii czy spokoju.

Louis starannie (był bowiem człowiekiem porządnym i metodycznym) schował klucze do brązowej koperty, opisa­nej: „Dom w Ludlow - klucze, otrzymane 29 czerwca”. Na czas podróży włożył kopertę do schowka na rękawiczki fairlane'a. Miał co do tego absolutną pewność. Teraz ich tam nie było.

Zaczął ich szukać z rosnącą irytacją (i obawą), a tymcza­sem Rachel posadziła sobie Gage'a na biodrze i ruszyła w ślad za Eileen ku rosnącemu na polu drzewu. Po raz trze­ci zaglądał pod siedzenia, gdy nagle jego córka wrzasnęła i zaczęła płakać.

- Louis! - zawołała Rachel. - Eileen się skaleczyła! Dziewczynka spadła ze zrobionej z opony huśtawki i uderzyła kolanem o kamień. Skaleczenie było płytkie, krzy­czała jednak, jakby właśnie straciła nogę, pomyślał (dość nieprzychylnie) Louis. Obejrzał się na dom po drugiej stro­nie szosy; w oknie salonu płonęło światło.

- W porządku, Eileen - rzekł. - Wystarczy. Ludzie po­myślą, że kogoś tu mordujemy.

- Ale to boooooliiiiiiii!

Louis z trudem opanował zniecierpliwienie i bez słowa zawrócił do wozu. Klucze zniknęły, lecz apteczka wciąż tkwi­ła w schowku. Zabrał ją i ruszył z powrotem. Kiedy Eileen zobaczyła, co niesie, podniosła jeszcze większy wrzask.

- Nie! Nie to piekące! Nie chcę piekącego! Tatusiu, nie!

- Eileen, to tylko betadyna. Wcale nie piecze.

- Zachowuj się jak duża dziewczynka - dodała Rachel. - To tylko...

- Nienienienienie...

- Przestań albo zaraz zapiecze cię pupa - ostrzegł Louis.

- Jest zmęczona, Lou - powiedziała cicho Rachel.

- Tak, znam to uczucie. Przytrzymaj jej nogę. Rachel odłożyła Gage'a i unieruchomiła nogę Eileen, a Louis pomalował ranę betadyna, nie zwracając uwagi na coraz bardziej histeryczne zawodzenie córki.

- W tamtym domu ktoś właśnie wyszedł na werandę. - Rachel podniosła Gage'a, który zaczynał pełzać po trawie.

- Cudownie - mruknął Louis.

- Jest...

- Zmęczona. Tak, wiem. - Zakręcił buteleczkę i spojrzał ponuro na Eileen. - No proszę. I wcale nie bolało. Przyznaj się, Elle.

- Boli! Właśnie że boli! Booooo...

Zaswędziała go ręka, ale jedynie zacisnął palce na wła­snej nodze.

- Znalazłeś klucze? - spytała Rachel.

- Jeszcze nie. - Louis zatrzasnął apteczkę i wstał. - Za­raz...

Gage zaczął krzyczeć. Nie marudził ani nie płakał - na­prawdę krzyczał, szamocąc się w ramionach matki.

- Co się z nim dzieje? - Rachel niemal na oślep wepchnę­ła dziecko mężowi. To pewnie jedna z zalet bycia żoną le­karza, pomyślał; zawsze można wtrynić mu dzieciaka, gdy tylko coś się stanie. - Louis! Co się...

Maluch z donośnym rykiem usiłował złapać się za szyję. Louis przekręcił go na bok i ujrzał biały guz, rosnący na skórze Gage'a. I coś jeszcze, na pasku sweterka, coś włocha­tego, poruszającego się wolno.

Eileen, która właśnie zaczynała się uspokajać, wrzasnęła:

- Pszczoła! Pszczoła! PSZCZOŁA!

Odskoczyła gwałtownie, potknęła się o ten sam wystają­cy nad ziemię kamień, z którym zaznajomiła się wcześniej, usiadła z rozmachem i rozpłakała się z bólu, zaskoczenia i strachu.

Zaraz zwariuję, pomyślał ze zdumieniem Louis. Łeeełe­eełeeee...

- Zrób coś, Louis! Nie możesz czegoś zrobić?

- Trzeba wyciągnąć żądło - oznajmił przeciągle głos za ich plecami. - Tak należy postąpić. Wyciągnąć żądło i przy­łożyć sodę oczyszczoną. Wtedy zejdzie opuchlizna. - Akcent przybysza był tak silny, że przez moment znużony, rozkoja­rzony umysł Louisa odmówił współpracy w tłumaczeniu. „Wyćgnońć żonło i przłożyć soode oczyszczono”.

Odwrócił się i ujrzał starego mężczyznę, na oko koło sie­demdziesiątki - czerstwej i zdrowej siedemdziesiątki - stojące­go na trawie. Nieznajomy miał na sobie farmerki i błękitną płócienną koszulę, z której wyłaniała się mocno pofałdowana i pomarszczona szyja. Twarz miał ogorzałą i palił papierosa bez filtra. Na oczach Louisa starzec kciukiem i palcem wska­zującym zgasił papierosa i wsunął go zręcznie do kieszeni. Wyciągnął ręce i uśmiechnął się krzywo; Louisowi natych­miast spodobał się ten uśmiech, a nie należał do ludzi, którzy lgną do innych.

- Nie żebym miał pana uczyć, doktorze - dodał tamten i tak właśnie Louis Creed poznał Judsona Crandalla, męż­czyznę, który powinien być jego ojcem.


3.

Obserwował ich przyjazd z drugiej strony drogi i kiedy uznał, że „marnie to wygląda” (jego własne słowa), poszedł sprawdzić, czy nie zdoła im pomóc.

Podczas gdy Louis trzymał małego na ramieniu, Crandall zbliżył się, oszacował wzrokiem rozmiary opuchlizny na szyi Gage'a i wyciągnął sękatą, powykręcaną rękę. Rachel otwar­ła usta, by zaprotestować - jego dłoń, niemal dorównująca wielkością głowie malca, wyglądała okropnie niezgrabnie - ale zanim zdążyła powiedzieć choć słowo, palce starca wyko­nały jeden szybki ruch, zręcznie niczym u iluzjonisty, popisu­jącemu się karcianymi sztuczkami i posyłającego monety w tajemną otchłań magików. Uniósł dłoń, pokazując żądło.

- Spore - mruknął. - Może nie rekordowe, ale załapało­by się na podium.

Louis wybuchnął śmiechem. Crandall spojrzał na niego z krzywym uśmieszkiem.

- Mocna rzecz, no nie?

- Mamusiu, co powiedział ten pan? - spytała zdumiona Eileen i wtedy Rachel także zaczęła się śmiać. Oczywiście było to okropnie niegrzeczne, lecz jednocześnie wydawało się dziwnie na miejscu. Crandall wyciągnął z kieszeni pacz­kę chesterfieldów king size, wsunął jednego w kącik pobruż­dżonych ust, pogodnie skłonił głowę - teraz już nawet Gage zanosił się gulgoczącym śmiechem, mimo opuchlizny po użądleniu - i zapalił zapałkę, pocierając ją o paznokieć kciu­ka. „Starzy ludzie mają swoje sztuczki, pomyślał Louis. Nie są to wielkie sprawy, ale niezłe, naprawdę niezłe”.

Przestał się śmiać i wyciągnął tę rękę, która nie podtrzy­mywała pupy Gage'a - wyraźnie wilgotnej pupy Gage'a.

- Miło mi poznać, panie...

- Jud Crandall - odparł tamten i uścisnął mu dłoń. - Pan pewnie jest doktorem?

- Tak. Jestem Louis Creed. Moja żona Rachel, córka Eileen, a maluch z żądłem to Gage.

- Miło mi.

- Przepraszam za ten śmiech... to znaczy, wszyscy prze­praszamy, ale... jesteśmy trochę, no, zmęczeni.

To wysoce nieodpowiednie określenie sprawiło, że znów zaczął chichotać. Czuł się śmiertelnie wyczerpany. Crandall przytaknął.

- Jasne, że tak. - Zabrzmiało to: „Jazne, że taag”. Zerk­nął na Rachel. - Może zabierze pani małego i córeczkę na chwilkę do nas, pani Creed? Moglibyśmy nasypać na ście­reczkę trochę sody oczyszczonej i zrobić mu okład. Moja żona też chętnie was pozna. Rzadko wychodzi z domu. Od dwóch lat za bardzo dokucza jej artretyzm.

Rachel spojrzała szybko na męża, który skinął głową.

- To bardzo uprzejmie z pana strony, panie Crandall.

- Po prostu Jud.

Nagle rozległo się donośne trąbienie i ryk silnika. Wiel­ki błękitny wóz meblowy skręcał właśnie przed dom.

- O Chryste, jeszcze nie znalazłem kluczy! - jęknął Louis.

- Nie ma sprawy - odparł Crandall. - Mam jeden kom­plet. Clevelandowie - poprzedni właściciele - dali mi je ja­kieś - och, będzie czternaście, piętnaście lat temu. Długo tu mieszkali. Joan Cleveland była najlepszą przyjaciółką mojej żony. Umarła dwa lata temu. Bill przeniósł się do ośrodka dla emerytów w Orrington. Zaraz je przyniosę. Zresztą teraz należą do was.

- Jest pan bardzo uprzejmy, panie Crandall - powie­działa z wdzięcznością Rachel.

- To nic takiego. Cieszę się, że w sąsiedztwie znów za­mieszkają maluchy. - Nienawykłe do jego akcentu uszy ze Środkowego Zachodu wciąż miały kłopoty z rozróżnianiem słów, jakby Crandall przemawiał w obcym języku. - Tylko proszę uważać, żeby nie wybiegały na drogę. Jeździ tędy mnóstwo ciężarówek.

Tuż obok trzasnęły drzwi. Pracownicy firmy przewozo­wej wyskoczyli z szoferki i szli ku nim. Ellie oddaliła się nieco i nagle spytał:

- Tatusiu, co to?

Louis, który ruszył już na spotkanie przybyszów, obejrzał się przez ramię. Na skraju łąki, gdzie kończył się trawnik, a je­go miejsce zajmował łan wysokich letnich traw, zaczynała się szeroka na jakiś metr, starannie przystrzyżona ścieżka. Kręta dróżka wspinała się na wzgórze, okrążała niską kępę krzaków i niewielki brzozowy zagajnik i znikała w dali.

- Wygląda mi na ścieżkę - odparł.

- O tak. - Crandall uśmiechnął się. - Któregoś dnia opowiem ci o niej, panienko. A teraz pójdziemy do mnie i zajmiemy się twoim braciszkiem. Zgoda?

- Jasne - odparła Ellie, po czym z nutką nadziei w gło­wie dodała: - Czy soda oczyszczona piecze?


4.

Crandall istotnie przyniósł klucze, lecz do tego czasu Louis zdążył już znaleźć własny komplet. Schowek na rękawiczki miał u góry wąską szczelinę i niewielka koperta ześlizgnęła się przez nią pomiędzy obwody elektryczne. Wyłowił ją i wpuścił do domu robotników. Crandall oddał mu swoje klucze, przy­czepione do starego, zaśniedziałego breloczka. Louis podzię­kował mu i z roztargnieniem wsunął je go kieszeni, patrząc, jak robotnicy przenoszą ich pudła, szafy, biurka i wszystkie inne rzeczy, które zdołali zgromadzić w ciągu dziesięciu lat małżeństwa. Teraz, z dala od swych zwykłych miejsc, wydawa­ły się dziwnie nieważne. Zbieranina rupieci w pudłach, pomy­ślał i nagle ogarnęło go przygnębienie. Domyślał się, że czuje coś, co zwykle nazywa się „tęsknotą za domem”.

- Wyrwani z korzeniami i przesadzeni - powiedział nie­spodziewanie Crandall tuż obok niego. Louis aż podskoczył.

- Pewnie znasz to uczucie?

- Prawdę mówiąc, nie. - Crandall zapalił papierosa. Trzask! Zapałka rozjarzyła się jasnym płomykiem w pierw­szym półmroku zmierzchu. - Mój ojciec zbudował tamten dom. Sprowadził do niego żonę i rażeni spłodzili dziecko. To ja byłem tym dzieckiem, urodzonym w samiuśkim roku 1900.

- To znaczy, że masz...

- Osiemdziesiąt trzy lata - odparł Crandall, na szczęście unikając słów „osiemdziesiąt z hakiem”; Louis serdecznie nie znosił tego określenia.

- Wyglądasz o wiele młodziej. Crandall wzruszył ramionami.

- No, w każdym razie mieszkam tu całe życie. Kiedy przyłączyliśmy się do Wielkiej Wojny, wstąpiłem do wojska, ale zamiast do Europy, dotarłem tylko do Bayonne w New Jersey. Paskudne miejsce. Było paskudne już w 1917. Z ra­dością wróciłem tutaj. Ożeniłem się z moją Normą, odpra­cowałem swoje na kolei i wciąż tu jesteśmy. Ale nawet tu, w Ludlow, wiele widziałem. O tak, naprawdę wiele.

Pracownicy firmy przewozowej zatrzymali się przed drzwiami szopy. Dźwigali sprężynowy materac z wielkiego podwójnego łóżka, które Louis dzielił z Rachel.

- Gdzie to postawić, panie Creed?

- Na górze. Chwileczkę, pokażę panom. - Już ku nim ruszał, lecz zawahał się i spojrzał szybko na Crandalla.

- Idź - rzekł tamten z uśmiechem. - Zobaczę, jak sobie radzi twoja rodzina. Przyślę ich tutaj i przestanę włazić wam w paradę. Ale przy przeprowadzce często zasycha człowie­kowi w gardle. Zazwyczaj koło dziewiątej siadam na weran­dzie i wypijam parę piw. Kiedy jest ciepło i ładnie, lubię pa­trzeć, jak zapada noc. Czasami dołącza do mnie Norma. Wpadnij, jeśli będziesz w nastroju.

- Może i wpadnę - odparł Louis, choć wcale nie miał ta­kiego zamiaru. Wiedział, co czeka go na werandzie: nieofi­cjalne (i darmowe) badanie artretyzmu Normy. Spodobał mu się Crandall, jego krzywy uśmieszek, swoboda, jankeski akcent - tak miękki, że ocierający się o zaciąganie. To dobry człowiek, uznał Louis, lekarze jednak szybko robią się nieuf­ni. Niestety, tak to już jest - wcześniej czy później nawet naj­lepszy przyjaciel prosi o poradę. A ze starszymi ludźmi... podobne prośby nie miały końca. - Ale proszę na mnie nie czekać. Mieliśmy bardzo ciężki dzień.

- Bylebyś wiedział, że nie potrzebujesz specjalnego za­proszenia. - Coś w uśmiechu starego mężczyzny sprawiło, iż Louis odniósł wrażenie, jakby Crandall dokładnie wiedział, o czym myśli nowy sąsiad.

Przez chwilę odprowadzał wzrokiem starca, po czym do­łączył do robotników. Crandall szedł szybko i lekko, wypro­stowany niczym sześćdziesięciolatek, nie mężczyzna, który przekroczył osiemdziesiąt lat, i Louis odkrył, że zaczyna go lubić.


5.

Robotnicy zebrali się przed dziewiątą. Ellie i Gage, kom­pletnie wyczerpani, spali już w swych nowych pokojach - Gage w kołysce, Ellie na podłodze, na materacu otoczonym spiętrzonymi górami pudeł, pełnych miliardów kredek, ca­łych, połamanych i stępionych, a także plakatów Ulicy Se­zamkowej, książeczek z obrazkami, ubrań i Bóg jeden wie, czego jeszcze. I oczywiście był z nią też Church powarkują­cy gardłowo przez sen. Odgłos ten zastępował u wielkiego kocura zwykłe kocie mruczenie.

Wcześniej Rachel krążyła niespokojnie po domu z Ga­ge'em w ramionach, próbując odgadnąć, gdzie Louis kazał tragarzom ustawić rzeczy, i zmuszając ich do przesuwania, przestawiania i przemieszczania. Na szczęście Louis nie zgu­bił czeku, który wciąż tkwił w jego kieszeni razem z pięcio­ma banknotami dziesięciodolarowymi przeznaczonymi na napiwek. Gdy ciężarówka została wreszcie opróżniona, po­dał tragarzom czek i gotówkę, skinął głową, słysząc ich po­dziękowania, podpisał pokwitowanie i stanął na werandzie. Patrzył, jak maszerują w stronę wozu. Podejrzewał, że pew­nie zrobią sobie postój w Bangor i przepłuczą gardła kilko­ma piwami. On też chętnie łyknąłby piwa. W tym momencie przypomniał sobie o Judzie Crandallu.

Usiedli z Rachel przy kuchennym stole i Louis dostrzegł ciemne sińce pod oczami żony.

- Do łóżka - powiedział. - Ale już.

- Zalecenie lekarza? - spytała z lekkim uśmiechem.

- Jasne.

- Zgoda. - Wstała. - Jestem wykończona. A Gage z pewnością będzie marudził w nocy. Idziesz?

Zawahał się.

- Raczej nie. Ten staruszek z tamtej strony ulicy...

- Drogi. Tu, na wsi, nazywają ją drogą. Czy też, jak ma­wia Judson Crandall, drooogo.

- No dobra, z tamtej strony droogi. Zaprosił mnie na piwo. I chyba skorzystam z zaproszenia. Jestem zmęczony, ale zbyt podekscytowany, by zasnąć.

Rachel uśmiechnęła się.

- Skończy się na tym, że będziesz musiał wypytywać Normę Crandall, gdzie ją boli i na jakim sypia materacu.

Louis roześmiał się. Zabawne - i nieco przerażające - jak po pewnym czasie żony uczą się czytać w myślach mężów.

- Był tu, kiedy go potrzebowałem. Mogę mu wyświad­czyć przysługę.

- Handel wymienny?

Wzruszył ramionami. Nie chciał jej mówić - a zresztą i tak nie umiałby tego wytłumaczyć - że tak szybko polubił Crandalla.

- Jaka jest jego żona?

- Strasznie miła - przyznała Rachel. - Gage usiadł jej na kolanach. Byłam zdziwiona, bo miał za sobą ciężki dzień, a wiesz, że nawet w najlepszych warunkach rzadko akceptu­je nieznajomych. Ma też lalkę i dała ją Eileen do zabawy.

- Jak oceniasz jej artretyzm?

- Nie najlepiej z nią.

- Wózek?

- Nie... ale bardzo wolno chodzi, a jej palce... - Rachel uniosła własną smukłą dłoń i demonstracyjnie zakrzywiła palce niczym szpony. Louis przytaknął. - Tylko proszę, nie siedź tam długo, Lou. W obcych domach zawsze czuję się okropnie nieswojo.

- Niedługo nie będzie już obcy - odparł Louis i pocało­wał żonę.


6.


Date: 2015-12-17; view: 609


<== previous page | next page ==>
Chapter 14 Ignosi Says Goodbye | CMENTARZYSKO MICMACÓW 2 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.014 sec.)