Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






MASKA ŚMIERCI SZKARŁATNEJ

 

Śmierć Szkarłatna od dawna pustoszyła ową krainę. Nigdy dżuma nie bywała tak nieodparta, tak straszliwa. Jej oznaką widomą była - krew -czerwień i szkarada krwi. Towarzyszyły jej bóle ostre, nagły zawrót głowy, a potem - obfity przez wszystkie pory wyciek potów i rozłąka z życiem.

Purpurowa plamistość ciała, a szczególniej twarzy -usuwała ofiarę poza koło żyjących, pozbawiając jej wszelkiej pomocy i wszelkiego współczucia. Napad, rozwój i skutek choroby były sprawą półgodzinnych zabiegów.

Atoli książę Prospero - szczęśliwą miał gwiazdę, nieustraszone serce i umysł przenikliwy.

Gdy dżuma na wpół wyludniła jego obszary, zwołał tysiąc dzielnych, chwackiego przyrodzenia druhów płci obojej, wybranych spośród rycerzy i dworek jego świty, i wraz z nimi usunął się od świata w ustronną samotnię jednego ze swych warownych opactw. Był to obszerny i wspaniały budynek, twór iście książęcy, w stylu cudacznym, a wszakże godnym podziwu. Tęgi a wysoki mur przysparzał mu obwodu. Ów mur spiżową miał bramę. Świta, zaledwo przedostawszy się do wnętrza, z pomocą pieców i krzepkich młotów zalutowała rygle. Postanowiono zawarować się przeciw nagłym zakusom rozpaczy od zewnątrz i zamknąć wszelki odwrót weselnym szałom od wewnątrz.

Opactwo było suto zaopatrzone w żywność. Dzięki tym środkom ochronnym dwór księcia mógł drwić z zarazy. Ludność po tamtej stronie muru wedle sił i możności krzątała się dokoła swego zbawienia. Cokolwiek miało się zdarzyć, wszelka troska i wszelka zaduma była obecnie - szaleństwem.

Książę wszystkim dostarczył źródeł uciechy. Byli tam wesołkowie, byli żonglerzy, tancerze, grajkowie, był czar pod wszelką postacią, było - wino.

Wewnątrz - zbiór wszelakich cudów i bezpieczeństwo.

Zewnątrz - Śmierć Szkarłatna.

Na schyłku piątego czy szóstego miesiąca swego pobytu w warownych zaciszach, a w chwili najzapalczywszego po tamtej stronie murów srożenia się klęski -stało się, że książę Prospero uraczył tysiąc swych druhów płci obojej balem maskowym niesłychanego przepychu.

Co za rozkoszna to była maskarada! Lecz niechże mi wprzód dane będzie opisać komnaty, w których się spełniła. Było ich siedem -w głównym przestrzale pałacu. W wielu zamkach ten szereg komnat tworzy długą, w prostej linii perspektywę, gdy skrzydła drzwi są na oścież, aż do zetknięcia się z obojgiem ścian rozwarte, tak że wzrok biegnie bez przeszkód do końca. W danym razie było zgoła inaczej, jak można się tego było spodziewać po księciu i po jego pochopnym do dziwów umyśle. Komnaty miały rozkład tak nieprawidłowy, iż oko nie mogło naraz ogarnąć więcej nad jedną. W odstępie dwudziestu lub trzydziestu jardów zjawiał się nagły zakręt - i przy każdym zakręcie -widok nowy. Po prawej i lewej stronie -w pośrodku każdej ściany wysokie a wąskie okno gotyckie wychodziło na ślepy korytarz, żłobiący się zgodnie z zawiłym rozkładem komnat. W każdym oknie tkwiły szyby o barwach, zastosowanych do głównego tonu w ozdobach komnaty należącej do okna. Na przykład - komnata we wschodnim skrzydle zamku miała obicie błękitne i okna z ciemnego błękitu. Drugą z kolei zdobiła i oblekała purpura, tedy szyby były purpurowe. Trzecia - do cna zielona z zielonymi oknami. Czwartą w stroju pomarańczowym - pomarańczowe rozwidniały okna. Piąta - biała. Szósta - fioletowa. Siódmą komnatę sztywnie oblekał czarny aksamit, przesłaniając całe sklepienie i mury, i ciężkimi zwojami opadając na dywan z tejże tkaniny i tej samej barwy. Atoli w tej wyjątkowej komnacie barwa okien nie odpowiadała wnętrzu. Szyby były szkarłatne, o skrzącej barwie krwi.



Tedy - w żadnej z siedmiu komnat -wśród gęstwy obficie rozrzuconych lub przypiętych do lamperii ozdób ze złota -nie było ani lampy, ani kandelabrów. Ani lamp, ani świec. Ani śladu jakichkolwiek w tym rodzaju rozwidnień w całym długim szeregu tych komnat. Wszakże w okalających je korytarzach, tuż pod każdym oknem tkwił olbrzymi trójnóg z płonącym zarzewiem, którego promienie przenikały poprzez barwne szyby, rzęsistym brzaskiem olśniewając komnatę.

Stąd był dostatek mieniących się barwą i fantastycznych widoków.

Wszakże oświetlenie komnaty zachodniej, owej czarnej komnaty, kędy brzask zarzewia przez krwawe szyby strumienił się po czarnych aksamitach, było złowieszczostraszliwe i przydawało twarzom zabłąkanych do wnętrza śmiałków wyraz tak dziwny, że szczupła jeno garstka tancerzy zdobywała się na odwagę postawienia swej stopy w magicznym przybytku tej komnaty.

W tej samej właśnie komnacie - u zachodniej ściany - stał olbrzymi zegar hebanowy. Wahadło jego kołysało się z głuchym, ciężkim, jednostajnym tykaniem i gdy wskazówka minutowa dokonała swego wokół tarczy obiegu, a godzina miała zadzwonić, z mosiężnych płuc olbrzyma dobywał się dźwięk czysty, donośny, głęboki i nad wyraz melodyjny, lecz o tonie tak swoistym i tak napiętym, że grajkowie kapeli co godzina musieli zaprzestawać na mgnienie swych akordów, aby słuchać gry godzin - tancerze wbrew woli poniechiwali swych wirowań. Chwilowy popłoch ogarniał wesołą gromadę -i widziano, jak przez cały czas brzmienia kurantów najzuchwalsi - bledli, a najstarsi wiekiem i najdojrzalsi umysłem prowadzili dłonią po czole niby w zadumie lub w gorączkowym majaczeniu. Lecz gdy ostatnie echo zamarło, skrzydlaty śmieszek przelatał po całym zgromadzeniu. Grajkowie spoglądali po sobie i, uśmiechając się na myśl o własnej wrażliwości i nierozsądku, ciszkiem przyrzekali sobie nawzajem, że następny śpiew kurantów nie wywrze na nich podobnego wrażenia, a później - po upływie sześćdziesięciu minut, brzemiennych trojgiem tysiąców i sześciorgiem dziecin sekund dopełnionej godziny, następował nowy śpiew nieodpartych kurantów i powtarzał się ten sam popłoch, ten sam dreszcz, te same majaczenia.

Wszakże na przekór tym przerwom, orgia odznaczała się wesołością i przepychem. Upodobania księcia były zgoła osobliwe. Miał oko wprawne w dziedzinie barw i efektów. Pogardzał wszelkim decorum mody. Jego zamiary były zuchwałe i dzikie, a pomysły olśniewały przepychem barbarzyńskim.

Byli tacy, którzy go posądzali o szaleństwo. Jego dworzanie czuli dobrze, iż tak nie jest. Wszakże trzeba było słyszeć go, widzieć i obcować z nim bezpośrednio, aby się upewnić, iż tak nie jest.

Ze względu na tak wielką uroczystość, sam przeważnie zarządzał doborem ruchomych sprzętów w siedmiu komnatach i nakaz jego upodobań osobistych narzucił styl przebraniom. Doprawdy, były to pomysły dziwolążne. Było to wprost -wspaniale, olśniewające! Była w tym - pokusa i fantazja - wiele z tego, co potem ujrzano w Hernanim. Były postacie całkiem arabeskowe, postrojone niedorzecznie, ukształtowane na przekór wszelkim prawidłom - dziwy potworne jak majaki. Było tam pod dostatkiem czaru, rozpusty i wybryków - źdźbło zgrozy i obfitość szkarady. Słowem, była to ciżba zmór, które kroczyły napuszyście - po siedmiu komnatach. I zmory owe wyprawiały wszelkiego rodzaju łamańce, brocząc barwami komnat - i rzekłbyś, iż spod ich stóp wysnuwały się dźwięki muzyki i że dziwaczne akordy kapeli były echem ich kroków.

A od czasu do czasu z komnaty aksamitnej dolatał rozdzwoniony śpiew hebanowego zegara. I wówczas - na okamgnienie wszystko nieruchomiało - wszystko milkło prócz głosu zegara. Zmory stygły, drętwiały w swych ruchach.

Lecz oto -echa kurantów zamierały - ich śpiew trwał jeno chwilę -i zaledwo pierzchły, a już skrzydlaty i nie dotłumiony śmieszek trzepotał się wszędy. I znowu grzmiała kapela, i ożywiały się zmory - i kurczyły się w tak wesołych podrygach, jak nigdy, przyswajając sobie barwy okien, poprzez które strumienił się pożar trójnogów.

Lecz żadna z masek nie śmiała już zabłąkać się do komnaty, która tkwiła tam - na samym zachodzie - noc się bowiem zbliżała, i wzmożone w swej czerwieni światło napływało od przekrwionych szyb, a kruczość żałobnych draperii nabrała grozy. I dla śmiałka, który dotknął stopą żałobnych dywanów, zegar hebanowy rozbrzmiewał cięższym i uroczyściej potężnym śpiewem kurantów, niźli dla uszu masek wirujących w beztroskiej oddali pozostałych komnat.

Komnaty owe roiły się od ludzi i życie tętniło w nich gorączkowym wrzeniem. Wir wesela trwał nieustannie, aż wreszcie północ wybiła na zegarze. Wówczas, jak już rzekłem, kapela zamarła. Kołowrotny rozpęd tancerzy - ustał i, jako dawniej, wszystko zaprawiło się trwożnym znieruchomieniem. Jeno tym razem krtań zegara miała dwanaście do wydzwonienia uderzeń - tedy łacno stać się mogło, iż więcej myśli wkradło się do zadumy tych, którzy wśród ciżby ucztujących podejmowali się - myślenia. I zapewne dla tej samej przyczyny niektóre z ciżby osoby, zanim jeszcze ostatnie echa ostatniego uderzenia roztajały w ciszy, zdążyły wypatrzyć obecność maski; która dotąd zgoła nie ściągnęła na siebie uwagi. I gdy szeptem podano sobie dokoła wieść o tym najściu, powstał wśród ciżby porozumiewawczy zgiełk i pomruk zdziwienia i niezadowolenia - a po nim nastąpił w końcu dreszcz strachu, zgrozy i wstrętu.

Trzeba było niewątpliwie aż nazbyt niezwykłego zjawiska, aby wywrzeć takie wrażenie na ciżbie takich, jak je opisałem, widziadeł. Swoboda zapustna tej nocy była wprawdzie bez mała nieograniczona, lecz osobistość, o której mowa, prześcignęła pomysły Herodowe i przekroczyła względne skądinąd granice nakazanych przez księcia pozorów. W sercu ludzi najbardziej nieczułych są struny, które lada dotyk porusza.

Nawet w duszy najbezpowrotniejszych zatraceńców - tych, dla których śmierć i życie jest zarówno igraszką, tkwi coś, z czym igrać nie można. Całe zatem zgromadzenie zdawało się do głębi wyczuwać niesmaczność i niewłaściwość zachowania się oraz ubioru nieznanego gościa. Osobistość była smukła i chuda, od stóp do głów opatulona w całun. Maska udająca oblicze tak trafnie wyobrażała twarz zesztywniałego trupa, że najszczegółowsze badanie z trudem wykryłoby fortel. Mimo to - wszyscy rozbawieni hulajdusze mogliby, jeśli nie pochwalić, w każdym razie ścierpieć ów żart potworny. Wszakże maska posunęła się aż do przyswojenia godeł Śmierci Szkarłatnej. Jej ubiór był pokalany krwią, a jej wysokie czoło oraz wszystkie zarysy twarzy były zbryzgane straszliwym szkarłatem.

Gdy oczy księcia Prospera padły na tę postać widmową, która ruchem powolnym, uroczystym i napuszystym, jakby dla utrzymania się w roli, kroczyła tu i tam wpośród tancerzy, zauważono w pierwszej chwili, że pokurczył go gwałtowny dreszcz strachu czy też wstrętu, lecz w mgnienie potem - czoło jego spurpurowiało od gniewu.

Kto śmie - zapytał głosem ochrypłym stojących w pobliżu dworzan - kto śmie nam urągać tymi bluźnierczymi drwinami? Pochwyćcie go i pozbawcie maski, abyśmy poznali, kogo - skoro świt - mamy na murach stryczkiem pokarać??

A gdy to mówił, znajdował się książę Prospero w komnacie wschodniej, czyli błękitnej. Słowa jego donośnie i wyraźnie zabrzmiały po wszystkich siedmiu komnatach, gdyż książę był nieugięty i krzepki W sobie, zaś kapela zamarła na jego skinienie.

A stało się, że w komnacie błękitnej przebywał książę mając po bokach świtę pobladłych dworzan.

Początkowo, gdy mówił, świta nieznacznym ruchem pokwapiła się ku natrętowi, który przez chwilę był dostępny, a który obecnie krokiem śmiałym i majestatycznym zbliżał się coraz do księcia. Atoli pod wpływem jakiejś nieokreślonej trwogi, która ogarnęła całe zgromadzenie na widok niedorzecznego zuchwalstwa maski, nie było nikogo, co by dłoń na niej położył, tak że nie znajdując żadnych przeszkód zjawiony przeszedł tuż o dwa kroki od księcia i podczas gdy niezliczone tłumy, jakby jednakiemu posłuszne odruchowi, odpłynęły od środka komnaty ku murom, szedł dalej - bez przerwy - tym samym uroczystym i miarowym krokiem, który go przed chwilą cechował, z komnaty błękitnej do komnaty purpurowej - z komnaty purpurowej - do komnaty zielonej - z zielonej do pomarańczowej - z owej do białej - z tej zaś do fioletowej, zanim poruszono się, aby go stanowczo zatrzymać.

Wówczas jednak stało się, że książę Prospero, rozjątrzony gniewem i wstydem chwilowego tchórzostwa, rzucił się na oślep poprzez sześć komnat, dokąd nikt za nim nie pośpieszył, gdyż strach śmiertelny owładnął całym tłumem. Potrząsając obnażonym mieczem, zbliżył się na odległość trzech czy czterech kroków do uchodzącego zjawu, gdy nagle ów ostatni, dotarłszy do krańca komnaty aksamitnej, odwrócił się znienacka, stawiając czoło swemu prześladowcy.

Rozległ się krzyk przenikliwy - i miecz, błysnąwszy, ześliznął się na żałobne dywany, gdzie książę Prospero padł martwy w chwilę potem.

Wówczas, zdobywając się na ślepą odwagę rozpaczy, tłumy masek rzuciły się społem do czarnej komnaty - i schwyciwszy nieznajomego, który na kształt wyniosłego posągu trwał wyprostowany i nieruchomy w cieniu hebanowego zegara, doznały strachu bez nazwy stwierdzając naocznie, że pod całunem i pod trupią larwą, których pochwycenie kosztowało je tylu nadludzkich wysiłków żaden kształt namacalny nie ma swego pobytu.

Rozpoznano wówczas obecność Śmierci Szkarłatnej. Przyszła jako złodziej nocny. I wszyscy biesiadnicy - jeden po drugim -padli w komnatach hulaszczych, skropionych rosą krwawego chrztu, i każdy skonał w rozpaczliwych odruchach swego upadku.

I życie w zegarze hebanowym zamarło wraz z życiem ostatniego z tych wesołych chwatów. I żary trójnogów wygasły. I Ciemność, i Ruina, i Śmierć Szkarłatna rozpostarły wszędy swą władzę nieograniczoną.

 

 

JAK NAPISAĆ BLACKWOODOWSKI ARTYKUŁ

 

W imię Proroka - figi!

(Okrzyk tureckiego przekupnia fig)

 

Przypuszczam, że wszyscy znają mnie ze słyszenia. Nazywam się Signora Psyche Zenobia. Wiem o tym z całą pewnością. Jedynie moi wrogowie zowią mnie Suchą Snobią.

Wyjaśniano mi, że „Sucha" jest po prostu wulgarnym wykoślawieniem „Psyche", które to słowo w dobrej greczyźnie oznacza „duszę" (to ja: wszystka jestem duszą), Czasami zaś „motyla", przy czym to drugie znaczenie odnosi się niewątpliwie do mojej aparycji w nowej, szkarłatnej sukni atłasowej, z arabskim mantelet koloru nieba tudzież zielonymi agraffas i siedmioma falbanami auriculas koloru oranżowego. Co zaś się tyczy słowa „Snobia", to każdy, kto na mnie spojrzy, przekona się od razu, że nie noszę takiego nazwiska. Panna Tabita Dynia rozpowszechniała tę wiadomość z czystej zawiści. Tabita Dynia, też rzeczywiście! O, biedna nieszczęśnica! Ale czegóż można spodziewać się po dyni? Ciekawe, czy pamięta starą przypowieść o „krwi wypływającej z dyni" etc. Dla pamięci: przypomnieć jej o tym przy pierwszej sposobności). (Dla pamięci po raz drugi: dać jej po nosie).

O czymże to mówiłam? Aha; zapewniano mnie tedy, że „Snobia" jest po prostu zniekształceniem „Zenobia" i że Zenobia była królową - (ja także: Doktor Dusigrosz zawsze mnie zowie Królową Serc) - że Zenobia, równie jak Psyche, to rzetelna greczyzna tudzież że ojciec mój robił Greka" i przeto mam prawo do naszego patronimiku, który brzmi Zenobia, a w żadnym razie nie Snobia. Nikt poza Tabita Dynią nie nazywa mnie Suchą Snobią. Jestem Signora Psyche Zenobia.

Jako się rzekło, wszyscy mnie znają ze słyszenia. Jestem tąż samą Signorą Psyche Zenobią, która cieszy się tak zasłużoną sławą jako sekretarka-korespondentka Filadelfijskiego Amalgamowanego Językoznawczego Naukowego Instytutu dla Ucywilizowania Towarzyskiego Krajów Agrarnych Krzewieniem Uniwersalnego Piękna Absolutnego. Nazwę tę obmyślił dla nas doktor Dusigrosz, mówiąc, iż wybrał ją dlatego, że ma brzmiący dźwięk, niby pusta baryłka od rumu. (Wulgarny to człowiek niekiedy, ale głęboki). Wszyscy umieszczamy po nazwisku inicjały naszego instytutu, na wzór R. S. A. - Royal Society of Arts -lub S. K. U. R. A. - Stowarzyszenia Korzystnego Upowszechniania Racjonalnej Argumentacji itd., itd. Doktor Dusigrosz twierdzi, że w tej drugiej nazwie litera S znaczy: stęchła, a reszta czyta się jak „kura", i że S. K. U. R. A. oznacza: „stęchła kura", a nie nazwę stowarzyszenia lorda Broughama ale doktor Dusigrosz jest takim dziwakiem, że nigdy nie mam pewności, czy mówi prawdę.

W każdym razie zawsze kładziemy po naszym nazwisku inicjały: F.A.J.N.I.U.T.K.A.K.U.P.A. - czyli Filadelfijski Amalgamowany Językoznawczy Naukowy Instytut dla Ucywilizowania Towarzyskiego Krajów Agrarnych Krzewieniem Uniwersalnego Piękna Absolutnego - po jednej literze z każdego słowa, co jest zdecydowanym krokiem naprzód w stosunku do lorda Broughama. Doktor Dusigrosz upiera się, że inicjały te odzwierciedlają prawdziwy charakter naszej instytucji, ale za skarby świata nie mogę pojąć, co ma na myśli.

Mimo życzliwych usług doktora oraz niezmordowanych wysiłków, zmierzających do uzyskania rozgłosu, Instytut nie osiągnął większych sukcesów do chwili, gdy doń wstąpiłam. Bo też, prawdę mówiąc, członkowie używali w dyskusji zbyt impertynenckiego tonu. Rozprawy odczytywane w każdą sobotę wieczorem charakteryzowała nie tyle głębia co bufonada. Wszystkie przypominały bitą śmietankę. Nie było tam wnikania w pierwotne przyczyny,, pierwotne zasady. Nie było wnikania w nic w ogóle. Nie zwracano uwagi na to podstawowe zagadnienie, jakim jest „stosowność wszechrzeczy". Krótko mówiąc nie uprawiano tam tak pięknego pisarstwa, jak niniejsze. Wszystko było płaskie - i to bardzo! Żadnej głębi, żadnego oczytania ani metafizyki - nic z tego, co ludzie uczeni zowią uduchowieniem, a nieuczeni lubią piętnować jako kant. (Dr M. twierdzi, że powinnam pisać „kant" przez duże K, ale ja wiem, co robię). Wstąpiwszy do Instytutu usiłowałam wprowadzić tam lepszy styl myślenia i pisania, a całemu światu wiadomo, jak doskonale mi się to powiodło. Mamy teraz w F.A.J.N.I.U.T.K.A.K.U.P.A. nie gorsze rozprawki niż nawet w „Blackwood". Mówię tu „Blackwood" ponieważ zapewniano mnie, że najwyborniejsze artykuły na wszelkie tematy znaleźć można na łamach tego słusznie wychwalanego czasopisma. Obecnie wzorujemy się na nim we wszelkich materiałach, toteż szybko zyskujemy popularność.

Właściwie, jeżeli wziąć się do tego jak należy, nie jest zbyt trudno ułożyć artykuł rzetelnie blackwoodowskiego pokroju. Oczywiście nie mówię o artykułach politycznych. Odkąd doktor Dusigrosz wyjaśnił tę sprawę, każdy już wie, jak się je sporządza. Pan Blackwood ma nożyce krawieckie oraz trzech czeladników, co stoją przy nim czekając na rozkazy. Jeden podaje mu „Timesa", drugi „Examinera", a trzeci Nowe kompendium gwary i wymysłów - Gulleya. Pan B. po prostu wycina i przeplata: Rzecz jest szybko gotowa - wystarczy jedynie ,,Examiner", Gwara i wymysły i „Times" - poterrr,,Times", Gwara i wymysły i ,,Examiner" - i wreszcie „Times", ,,Examiner" i Gwara i wymysły.

Atoli główną zaletą czasopisma są jego artykuły z działu „Rozmaitości"; najlepsze zaś składają się na rubrykę, którą doktor Dusigrosz zowie bizarreries (ma to jakieś tam znaczenie), a którą wszyscy inni nazywają „Spięcia". Jest to gatunek pisarstwa, który już nie od dziś nauczyłam się cenić, aczkolwiek dopiero po mojej niedawnej wizycie u pana Blackwooda (do którego wydelegował mnie Instytut) dowiedziałam się szczegółowo, jaką metodę należy tu stosować. Metoda ta jest nader prosta, choć nie tak, jak w wypadku artykułów politycznych. Kiedy zjawiłam się u pana B. i przedstawiłam mu prośbę Instytutu, przyjął mnie bardzo grzecznie, zaprowadził do swego gabinetu i tara przejrzyście wyjaśnił całą procedurę.

- Szanowna pani - powiedział, najwyraźniej uderzony moim majestatycznym wyglądem, jako że miałam na sobie szkarłatne atłasy, zielone agraffas i oranżowe auriculas. -Szanowna pani -rzekł tedy - zechciej usiąść. Rzecz przedstawia się tak: po pierwsze piszący „Spięcia" używać musi bardzo czarnego atramentu i bardzo dużego pióra z bardzo tępą stalówką. I zważ, panno Psyche Zenobio! - ciągnął po chwili uroczystym tonem, niezmiernie dobitnie i energicznie. — Zważ, że tego-pióra-nigdy--nie-powinno-się-naprawiać! W tym, pani, tkwi tajemnica, dusza „Spięć". Pozwolę sobie stwierdzić że jeszcze nikt, choćby obdarzony największym geniuszem, nie napisał nigdy dobrym piórem

- proszę mnie zrozumieć - dobrego artykułu. Możesz pani przyjąć za pewnik, że manuskrypt, który da się odczytać, nigdy nie jest wart czytania. Jest to naczelna zasada naszej wiary i jeśli nie jesteś pani gotowa jej uznać, to konferencja nasza musi się na tym zakończyć.

Przerwał. Ponieważ jednak nie miałam, rzecz jasna, ochoty położyć kresu konferencji, przystałam więc na postulat tak oczywisty, o którego prawdziwości byłam przez cały czas najzupełniej przeświadczona. Zrobiło mu to widoczną przyjemność, ciągnął więc dalej swoje pouczenia.

- Może się pani wydać złośliwością z mej strony, panno Psyche Zenobio, jeżeli odeślę panią do jakiegoś poszczególnego artykułu bądź serii artykułów jako wzoru do przestudiowania, ale chyba warto, bym pani uwagę skierował na kilka przypadków. Zaraz, zaraz. A więc był na przykład taki Żywy nieboszczyk

- rzecz kapitalna! - relacja o przeżyciach pewnego dżentelmena, pogrzebanego, nim jeszcze duch uleciał z jego ciała - pełna

smaku, straszliwości, sentymentu, metafizyki i erudycji. Mogłabyś pani przysiąc, że autor urodził się i wychował w trumnie. Następnie mieliśmy Wyznania zjadacza opium - wyborne, wyśmienite! - przepyszna imaginacja - głęboka filozoficzność -przenikliwa spekulacja myślowa - dużo ognia, zaciekłości, znakomicie okraszone rzeczami zdecydowanie niezrozumiałymi. Był to doskonały kęs nonsensu, który ludzie z rozkoszą przełknęli. Upierano się, że to Coleridge napisał ten artykuł, ale tak nie było. Skomponowany został przez mego ulubionego pawiana, Junipera, przy szklance dżinu z wodą „gorącą bez cukru" - (w to trudno byłoby mi uwierzyć, gdyby mnie zapewniał o tym fakcie ktokolwiek poza panem Blackwoodem). - Dalej mieliśmy Eksperymentatora Mimo Woli, o pewnym panu, którego pieczono w piecu, a który wyszedł zdrów i cały, choć bez wątpienia przypieczony. Następnie był Diariusz byłego lekarza, którego zalety polegały na pysznym gadulstwie i kiepskiej greczyźnie - obie te rzeczy mają ogromne wzięcie u publiczności. Potem mieliśmy Człowieka w dzwonie - tego artykułu, a propos, nie mogę dość zalecić pani uwadze. Jest to historia młodego osobnika, który zasypia pod sercem dzwonu kościelnego i budzi się w chwili, gdy ten dzwoni na jego pogrzeb. Dźwięk ów przyprawia go o szaleństwo, więc wydobywszy tabliczki, pan ten spisuje swoje odczucia. Odczucia są bądź co bądź rzeczą najważniejszą. Gdybyś pani miała kiedykolwiek być topioną albo wieszaną, nie omieszkaj spisać swych odczuć — dostaniesz za nie po dziesięć gwinei od arkusza. Jeżeli chcesz pisać przekonywająco, panno Zenobio, zwracaj skrupulatnie uwagę na odczucia.

- Zrobię to niezawodnie, proszę pana - odparłam.

- Doskonale! - rzekł. - Widzę, że z pani jest uczennica w moim guście. Ale muszę wprowadzić panią au fait szczegółów niezbędnych przy układaniu tego, co nazwać możemy prawdziwie blackwoodowskim artykułem typu sensacyjnego - rodzaju, który - jak sama pani rozumie - uważam za najlepszy do wszystkich celów.

- Pierwszą konieczną po temu rzeczą jest dostać się w takie opały, jak jeszcze nikt dotychczas. Ten piec na przykład - to był dobry pomysł. Ale jeśli pani nie ma pod ręką pieca ani dużego dzwonu i jeśli pani nie może bez trudności wypaść z balonu, zostać pochłoniętą przez trzęsienie ziemi albo też utknąć w przewodzie kominowym, to trzeba będzie po prostu zadowolić się wymyśleniem podobnej przygody. Wolałbym wszelako, żebyś pani mogła oprzeć się na jakimś prawdziwym fakcie. Nic tak nie zapładnia wyobraźni, jak wiedza doświadczalna o traktowanym przedmiocie. „Prawda jest dziwna", jak pani wiadomo, „dziwniejsza od zmyślenia" - nie mówiąc już o tym, że bardziej przydatna.

Tu zapewniłam go, że posiadam wyśmienitą parę podwiązek i że niezwłocznie pójdę się powiesić.

- Znakomicie! - odparł. - Niech pani tak zrobi, aczkolwiek wieszanie jest już trochę wyświechtane. Może dałoby się znaleźć coś lepszego. Proszę zażyć dozę pigułek przeczyszczających Brandretha i opowiedzieć nam swoje odczucia. Jednakże instrukcje moje odnoszą się równie dobrze do każdej nieszczęśliwej przygody, toteż wracając do domu możesz pani z łatwością

oberwać czymś po głowie albo wpaść pod omnibus bądź zostać pogryzioną przez wściekłego psa czy też utonąć w kanale. Lecz idźmy dalej.

- Wybrawszy sobie temat, musisz rozważyć ton oraz styl narracji. Istnieje ton dydaktyczny, entuzjastyczny, naturalny -wszystkie dość już zbanalizowane. Ale jest także ton lakoniczny, czyli krótki a węzłowaty, ostatnio bardzo często stosowany. Polega on na krótkich zdaniach. Coś w rodzaju: Nie można być zbyt zwięzłym. Nie można być zbyt jędrnym. Zawsze kropka. Nigdy od nowego wiersza.

- Następnie mamy ton wzniosły, rozwlekły i interiekcyjny. Krzewią go niektórzy nasi najlepsi powieściopisarze. Wszystkie słowa muszą wirować jak bąk i stwarzać, nader podobny dźwięk,

który znakomicie zastępuje sens. Jest to bezwzględnie najlepszy ze wszystkich możliwych stylów, jeśli piszący nazbyt się śpieszy, by myśleć.

- Dobry jest również ton metafizyczny. Jeżeli pani znasz jakieś wielkie słowa - oto okazja, aby ich użyć. Mów o szkole jońskiej i eleackiej, o Archytasie, Gorgiaszu i Alkmeonie. Powiedz coś o obiektywizmie i subiektywizmie. Nie omieszkaj nawymyślać na pewnego jegomościa nazwiskiem Locke. Kręć nosem na wszystko w ogóle, a jeśli ci się wypsnie coś już trochę nadto absurdalnego - nie powinnaś zadawać sobie trudu z wymazywaniem, ale po prostu dorzucić odnośnik, że powyższą głęboką uwagę zawdzięczasz Kritik der reinen Vernunft albo też Metaphysische Anfangsgrunde der Naturwissenschaft. To będzie wyglądało erudycyjnie i... i... i szczerze.

- Istnieją rozmaite inne tony równie sławione, ale wymienię tu jeszcze dwa tylko: ton transcendentalny i ton heterogeniczny. Zaletą pierwszego jest wglądanie w naturę rzeczy o wiele głębiej od innych osób. To podwójne widzenie daje znakomite wyniki, jeśli nim należycie pokierować. Lektura „Dial" da pani bardzo wiele. W tym wypadku unikaj wielkich słów; używaj możliwie jak najmniejszych i pisz je do góry nogami. Przejrzyj sobie pani wiersze Channinga i zacytuj to, co mówi na temat „tłustego, małego człowieczka o zwodniczych pozorach Wiedzy". Wtrąć coś o Niebiańskiej Jedyności. Nie piśnij ani słówka o Piekielnej Dwojakości. A nade wszystko studiuj aluzję. Napomykaj o wszystkim - nie twierdź niczego. Jeżeli masz ochotę powiedzieć „chleb z masłem", za nic w świecie nie mów tego wprost. Możesz pani rzec cokolwiek, wszystko, co zbliża się do „chleba z masłem". Możesz uczynić aluzję do placka gryczanego, możesz nawet posunąć się tak daleko, żeby sugerować owsiankę, atoli jeśli ci w istocie idzie o chleb z masłem, bacz, droga panno Psyche, aby pod żadnym pozorem nie powiedzieć: „chleb z masłem".

Zaręczyłam mu, że póki żyję, więcej tego nie powiem. Ucałował mnie i mówił dalej:

- Co się tyczy tonu heterogenicznego, to jest on po prostu zręczną mieszanką wszelkich innych tonów na świecie w różnych proporcjach i przeto składa się ze wszystkiego, co głębokie, wielkie, dziwne, pikantne, trafne i nadobne.

- Przypuśćmy teraz, że ustaliłaś pani sobie fabułę i ton. Trzeba się jeszcze zająć czynnikiem najważniejszym - zaiste duszą całej sprawy. Mam tu na myśli faszerowanie. Nie sposób domniemywać, że dama czy dżentelmen prowadzi żywot mola książkowego. A przecie jest nade wszystko ważne, by pani artykuł miał posmak erudycji, a już przynajmniej był świadectwem szerokiego ogólnego oczytania. Zaraz pani wskażę, jak to osiągnąć. Proszę spojrzeć! - (Tu wyjął trzy czy cztery pospolicie wyglądające tomiki i otworzył je na chybił-trafił). - Rzuciwszy okiem na pierwszą lepszą stronicę którejkolwiek książki na świecie dostrzeżesz pani od razu cały rój drobnych skrawków bądź to uczoności, bądź bel-esprityzmu, które właśnie są najlepszą okrasą blackwoodowskiego artykułu. Możesz zanotować sobie kilka z nich, kiedy je tu będę odczytywał. Uczynię podział na „Pikantne Fakty nadające się do Fabrykowania Porównań" oraz „Pikantne Wyrażenia do wprowadzania w miarę sposobności". Proszę notować.

Napisałam tedy to, co mi dyktował:

- PIKANTNE FAKTY NADAJĄCE SIĘ DO PORÓWNAŃ. - „Pierwotnie istniały tylko trzy Muzy: Melete, Mneme i Aoede — Medytacja, Pamięć i Śpiew". Można doskonale wykorzystać ten drobny fakt, jeżeli właściwie zabrać się do niego. Jak pani widzisz, nie jest powszechnie znany i wygląda na recherche. Musi pani uważać, aby rzecz podać W sposób rzetelnie improwizacyjny.

- Albo co innego. „Rzeka Alpheus przepływała pod morzem wynurzając się bez uszczerbku dla czystości swych wód". Trochę to zatęchłe, nie ma co mówić, ale jeżeli się rzecz należycie przyozdobi i przyprawi, będzie się wydawała świeża jak nigdy.

- Jest także i coś lepszego. „Irys Perski wydziela dla niektórych słodki i nader silny zapach, gdy tymczasem dla innych jest całkowicie bezwonny". Doskonałe i bardzo delikatne. Trochę tym pokręcić, a działać będzie cuda. Mamy też coś innego z dziedziny botaniki. Nic równie dobrze nie idzie, szczególnie z pomocą kęska łaciny. Proszę notować:

- „Epidendrum FIos Aeris z Jawy wypuszcza przepiękny kwiat, który żyje, kiedy go Wyciągnąć za korzenie. Krajowcy zawieszają go na sznurku u powały i przez lata całe rozkoszują się jego wonią". To kapitalne. Tyle o porównaniach. A teraz przejdźmy do „Pikantnych Wyrażeń".

- PIKANTNE WYRAŻENIA. - „Szacowna powieść chińska Ju-Kiao-Li". Doskonałe! Zręcznie wtrącając te kilka słów, wykaże pani dokładną znajomość języka tudzież literatury Chińczyków. W ten sposób możesz ewentualnie obejść się bez arabskiego, sanskrytu czy też języka plemienia Chickasaw. Nie można jednakże zrobić kroku bez hiszpańskiego, włoskiego, niemieckiego, łaciny i greki. Muszę pani przedstawić małą próbkę każdego z tych języków. Byle urywek się nada, bo musisz polegać na własnej pomysłowością aby go dopasować do swego artykułu. Proszę pisać!

- Aussi tendre que Zaire - równie delikatna jak Zaira - to po francusku. Aluzja do częstotliwego powtarzania słów: Ja tendre Zaire we francuskiej tragedii o tymże tytule. Właściwie zastosowane, świadczyć to będzie nie tylko o pani znajomości języka, ale też i o ogólnym oczytaniu tudzież dowcipie. Możesz pani na przykład powiedzieć, że kurczę, które spożywałaś (napisz, proszę, artykuł o tym, jak zadławiłaś się na śmierć kością z kurczęcia), nie było całkowicie aussi tendre que Zaire. Proszę notować.

 

Van muerte tan escondida

Que no te sienta venir

Porque el plazer del morir

No mestorne a dar la vida.

- To po hiszpańsku - z Miguela de Cervantesa. „Przyjdź spiesznie, o śmierci! Ale nie daj mi wyczuć twego nadejścia, gdyż rozkosz umierania może mnie niestety przywrócić do życia".. To możesz pani wtrącić całkiem a propos, kiedy w ostatecznej udręce zmagać się będziesz z kością kurczęcia. Proszę pisać!

 

II pover'huomo che non se'n era accorto

Andava comfoattendo, e era morto.

- To znów po włosku, jak pani zauważyłaś - z Ariosta. Mowa tu o wielkim bohaterze, który nie zauważywszy w gorączce bitwy, że go na dobre zabito, nadal dzielnie walczy, choć już jest trupem. Zastosowanie powyższego do pani wypadku jest zupełnie oczywiste - albowiem ufam, panno Psyche, że nie omieszkasz wierzgać nogami co najmniej przez półtorej godziny po udławieniu się na śmierć ową kością kurczęcia. Zechciej notować!

Und sterb' ich doch, sosterb ich denn

Durch Sie — durch Sie!

 

- Po niemiecku. Z Schillera, „Jeśli umieram, to wszak umieram przez ciebie, przez ciebie". Jasne jest, że mamy tu do czynienia z apostrofą do przyczyny pani kieski - do kurczęcia. Zaiste chciałbym wiedzieć, który rozsądny dżentelmen (czy dama) nie umarłby chętnie dla dobrze utuczonego kapłona prawdziwej rasy molukckiej, nadziewanego kaparami i grzybkami, i podanego w salaterce od sałaty z galaretką pomarańczową en mosaiques. Proszę pisać! (Możesz pani dostać taki u Tortoniego). Pisz pani, proszę!

- A tu mamy piękne łacińskie zdanko, i to rzadko (nie można być zbyt recherche czy zwięzłym z łaciną, bo to się robi tak pospolite). Ignoratio elenchi. Ktoś popełnił ignoratio elenchi- to znaczy, że zrozumiał słowa, ale nie sens pani wypowiedzi. Jak pani widzi, był to głupiec. Jakiś nieborak, do którego przemawiałaś dławiąc się ową kością kurczęcia i który przeto nie zrozumiał dokładnie, o czym była mowa. Ciśnij mu w twarz ignoratio elenchi, a od razu będzie skończony. Gdyby ośmielił się odpowiedzieć, możesz zacytować mu z Lukiana (o, tutaj, proszę), że przemówienia są zwykłymi anemonae verborum - anemonami słów. Anemon, mimo wspaniałej barwy, nie ma zapachu. Albo jeżeli ten jegomość zacznie się rzucać, możesz go dobić za pomocą insomnia Jovis - urojeń Jowisza - słów, które Sillius Italicus (proszę spojrzeć) stosuje do rozdętych i pompatycznych myśli. To już z pewnością dźgnie go w samo serce. Nie może zrobić nic innego, jak tylko przewrócić się na bok i skonać.

- Zechciej pani łaskawie zapisać.

- Po grecku musimy wybrać coś ładnego - na przykład Demostenesa Avεpo Φεvωv χai πaλiv μahεσtai (Anero pheugon kai palin machesatai). Istnieje nienajgorszy tego przekład w Hudibrasie: Bo ten, co zmyka, walczyć jeszcze może, Czego nie zdoła zabity, niebożę.

- W blackwoodowskim artykule nic nie daje tak wspaniałego efektu jak greka. Same litery mają już jakiś posmak głębi. Zważ pani tylko przebiegły wygląd tego Ypsilonu! A to Phi winno by niewątpliwie zostać biskupem! Czy był ktoś wymyślniejszy od tego Omikronu? Tylko wczuj się, pani, w to Tau. Krótko mówiąc nie ma jak greka do prawdziwego artykułu sensacyjnego. W niniejszym wypadku zastosowanie jest czymś najoczywistszym w świecie. Machnij pani to zdanie razem z potężnym przekleństwem, jako ultimatum dla tego nicponia, kapuścianego łba, hultaja, który nie potrafił zrozumieć, kiedy mówiłaś do niego prostą angielszczyzną o tej kości kurczęcia. Zwącha on, o co idzie, i drapnie, możesz być tego pewna.

To były wszystkie wskazówki, jakich pan B. mógł mi udzielić na omawiany temat, ale czułam, że są całkowicie wystarczające. Nareszcie mogłam napisać prawdziwy blackwoodowski artykuł i postanowiłam uczynić to niezwłocznie. Przy pożegnaniu pan B. zaproponował mi nabycie artykułu, gdy go już napiszę, ponieważ jednak mógł mi zaoferować tylko pięćdziesiąt gwinei od arkusza, uznałam, że lepiej będzie przekazać rzecz naszemu Instytutowi niż ją zmarnować za tak znikomą sumę. Atoli mimo tego sknerstwa, pan ów okazał mi szacunek pod każdym innym względem i zaiste potraktował mnie jak najuprzejmiej. Jego pożegnalne słowa głęboko zapadły mi w serce i ufam, że zawsze wspominać je będę z wdzięcznością.

 

METZENGERSTEIN

Pestis eram Vivus - moriens tua mors ero...

Marcin Luter.

 

Zgroza, i przeznaczenie po wsze czasy - dłoń w dłoni - pędzą po swych ścieżkach. Dla jakich to powodów mam obciążać datą opowieść, którą zamierzam podać? Dość, jeśli powiem, iż w epoce, o której mowa, istniała na Węgrzech potajemna, lecz głęboko utwierdzona wiara w zasady metempsychozy.

O samych zasadach, o ich błędności lub stopniu prawdopodobieństwa - zgoła przemilczę. Twierdzę wszakże, iż lwia część naszego niedowiarstwa pochodzi, mówiąc słowami la Bruyere'a, który tej jedynej przyczynie przypisuje całą naszą klęskę - pochodzi z niemożliwości przebywania sam na sam ze SOBĄ.

Lecz węgierska odmiana wspomnianego zabobonu posiada dwa punkty, które graniczą wręcz z absurdem. Węgrzy odbiegają bardzo zasadniczo od swych wschodnich pierwoźródeł. Na przykład - zgodnie z ich wiarą - przytaczam słowa pewnego wytwornego i bystrego paryżanina - dusza raz tylko jeden jedyny przebywa w danym kształcie zmysłowym. Przeto - koń, pies, a nawet człowiek są jeno znikomymi odwzorami tych istot.

Ród Berlifitzingów i ród Metzengersteinów w odwiecznej trwały waśni. Nigdy nie oglądano dwóch tak dostojnych rodów, tak zawziętych w swej śmiertelnej nienawiści.

Nienawiść owa mogła się wywodzić od słów pewnej starożytnej przepowiedni: "Wielki ród pokala się upadkiem straszliwym, gdy jako rycerz na swym rumaku śmiertelność Metzengersteinów zagóruje nad nieśmiertelnością Berlifitzingów".

Wprawdzie słowa te niewiele lub zgoła nic nie znaczą. Atoli przyczyny bardziej codzienne zrodziły - nie sięgając zbyt wysoko - następstwa brzemienne w wypadki. Nadto obydwa sąsiadujące rody od dawna współubiegały się o przewagę w dziedzinie nieokiełznanego władztwa.

Zresztą - sąsiedzi tak bliscy rzadko zdobywają się na przyjaźń, zaś ze szczytu swych ugrzęzłych we własnym ogromie tarasów - mieszkańcy pałacu Berlifitzingów mogli zanurzać spojrzenia w samych oknach pałacu Metzengersteinów. Słowem - rozblask bardziej niż feudalnego przepychu nie wystarczał dla uśmierzenia dąsów mniej starożytnego i mniej bogatego rodu Berlifitzingów.

Możnaż się tedy dziwić, że słowa tej skądinąd cudacznej przepowiedni tak nieodparcie snuły i podsycały niesnaski pomiędzy obojgiem rodów, pochopnych już do zwady dzięki wszelakim bodźcom - dziedzicznej zawiści? Przepowiednia zdawała się zawierać - jeśli w ogóle zawierała cokolwiek - ostateczny tryumf już przed czasem, potężniejszego domu i przeto tkwiła żywcem w pamięci słabszego i mniej możnego rodu, wypełniając tę pamięć pełną goryczy zawziętością.

Hrabia Wilhelm Berlifitzing mimo dostojnego pochodzenia w okresie niniejszej opowieści był jeno ułomnym gadułą i nie odznaczał się niczym - chyba przedawnioną i obłędną nienawiścią dla rodziny swego współzawodnika oraz tak niespożytym zapałem dla koni i polowania, że ani braki fizyczne, ani powaga wieku, ani przyćmienie umysłu - nic zgoła nie mogło stanąć mu na przeszkodzie do codziennego narażania się na niebezpieczeństwa owych ćwiczeń.

Z drugiej strony - baron Fryderyk Metzengerstein nie był jeszcze pełnoletni. Ojciec jego, minister G., umarł młodo. Matka, Maria, poszła wkrótce w jego ślady. Fryderyk w danym okresie czasu miał rok osiemnasty. W mieście - przeciąg lat osiemnastu nie stanowi rozległego okresu, lecz w samotni - w tak wielmożnej samotni, jaką było owo zamierzchłe lennictwo, zegar pogłębia i wzmaga uroczystość swych godzin.

Wskutek zbiegu niektórych, rządami ojca przysporzonych okoliczności - młody baron niezwłocznie po jego śmierci wszedł w posiadanie dóbr obszernych. Rzadko się zdarza, aby szlachcicowi węgierskiemu przypadła w dziale tak świetna ojcowizna. Niepoliczone były jego pałace.

Najwspanialszym i największym był pałac Metzengersteinowski. Dobrom jego nie zakreślono nigdy wyraźnej granicy - dość, że główny park zajmował przestrzeń pięćdziesięciomilową.

Objęcie tak nieporównanej fortuny przez tak młodego i tak znanego ze swych skłonności właściciela niewiele miejsca pozostawiało domysłom co do prawdopodobnego na przyszłość rodzaju postępowania. I rzeczywiście w przeciągu dni trzech zachowanie się dziedzica zaćmiło rozgłos Heroda i chwalebnie prześcignęło oczekiwania najzapaleńszych jego wielbicieli. Bezwstydna rozpusta, jawna zdrada, niesłychane okrucieństwo przekonało wkrótce przerażonych wasalów, że ani ślepe z ich strony posłuszeństwo, ani jakiekolwiek z jego strony odruchy sumienia - nic w ogóle nie zapewni im odtąd ucieczki przed bezczelnymi szponami tego Kaliguli w zmniejszeniu.

W noc - na czwartą dobę ujrzano pożar, który objął stajnie pałacu Berlifitzingów, i jednomyślne zdanie sąsiadów do straszliwego poza tym szeregu przestępstw i okrucieństw barona dorzuciło zbrodnię podpalacza.

Sam zaś młody szlachcic podczas zgiełku wytworzonego wspomnianym wypadkiem trwał, na pozór zapodziany w zadumie, na górnych piętrach pałacu Metzengersteinów - w obszernym i samotnym przybytku. Bogate, aczkolwiek spłowiałe obicia, melancholijnie zwisające wzdłuż murów, ukazywały fantastyczne i majestatu pełne postacie tysiąca dostojnych przodków. Tu - obficie strojni gronostajem kapłani, dostojnicy pontyfikalni, zasiadając poufale obok samowładcy lub księcia udzielnego przeciwstawiali swe veto dąsom świeckiego króla lub za pomocą wszechmogącego ramienia papieża, znieruchomiali buntownicze berło Możnego Wroga, księcia ciemności. Tam - pochmurne i okazałe oblicza książąt Metzengersteinów, których potężne rumaki bitewne tratowały poległego wroga, swym mocarnym wyrazem poruszały z posad serca najkrzepsze. Ówdzie - z kolei - lubieżne i białe na kształt łabędzi postacie dam z dni zamierzchłych zwiewne unosiły się ku oddalom w wirach fantastycznego tańca w takt melodii domyślnej.

Wszakże, gdy baron nasłuchiwał lub udawał, że nasłuchuje wciąż wzrastającego zgiełku w stajniach Berlifitzingów - i knuł, być może, nowy jakiś zamach, nieodwołalnie powzięty zamach rozzuchwalonych namiętności, oczy jego padły mimo woli na wizerunek olbrzymiego, nierzeczywistej maści rumaka, który zgodnie z układem malowidła należał do jednego ze starożytnych Saracenów wrogiego rodu.

Rumak tkwił na pierwszym do obrazu wstępie - nieruchomy jako posąg -podczas gdy nieco opodal, poza nim - wysadzony z siodła jeździec konał pod mieczem jednego z Metzengersteinów.

Wargi Fryderyka zadrgały obyczajem czartowskim, jak gdyby rozważał ów kierunek, który wzrok jego powziął bezwiednie. Mimo to nie odwrócił oczu. Przeciwnie - nie miał bynajmniej żadnego powodu do owej uciążliwej trwogi, która na kształt całunu, zdała się opadać na jego zmysły. Z trudem skupiał wrażenia bezładne jak od zmór mających nieodparte oznaki rzeczywistości.

Im dłużej się przyglądał, tym mocniejszy ogarniał go czar - tym niemożliwszym stawało się oderwanie źrenic od uroków owego malowidła. Atoli, gdy zgiełk od zewnątrz wzmógł się z nagłą gwałtownością, uczynił wreszcie, jakby ku własnemu żalowi, wysiłek i przerzucił swą uwagę na wybuchy szkarłatnego odblasku, z całej mocy odstrzelone od płonących stajni ku oknom jego przybytku.

Odruch ten był wszakże jeno przelotny, wzrok jego mimo woli powrócił do ściany.

Ku wielkiemu jego zdumieniu łeb olbrzymiego wierzchowca - straszno pomyśleć! - odmienił w ciągu tego czasu swój kierunek. Szyja zwierzęcia, dotychczas jakby mocą współczucia zgięta ku ciału zrzuconego na ziemię pana, wyciągnęła się teraz - prężnie i w całej swej długości - ku baronowi. Ślepie, przed chwilą niewidzialne, patrzyły teraz usilnie i po ludzku, płomieniejąc żarliwą i niepowszednią purpurą, a rozwarte wargi tego rumaka o pysku rozjuszonym ukazywały w całej pełni kły kościotrupie i wstrętne.

Młody magnat, struchlały od przerażeń, krokiem chwiejnym cofnął się ku drzwiom. Gdy je otworzył, blask łuny zadrżał w dal po sali, wyraźnie odwzorowując swą poświatę na rozedrganych obiciach. Przez okamgnienie wahając się na progu, zadrżał baron na widok, iż owa poświata skupiła się bez reszty w obrębie postaci nieubłaganego i tryumfującego zabójcy Saracena - Berlifitzinga.

By przysporzyć otuchy przybladłemu duchowi, baron Fryderyk wybiegł co tchu na powietrze.

U głównego wejścia do pałacu zastał trzech giermków. Ci - z wielką trudnością i narażeniem życia, hamowali konwulsyjne podskoki olbrzymiego płomiennej maści rumaka.

- Czyj to rumak? Gdzie wam się trafił taki znalazek? - spytał młody baron głosem szorstkim i

zdławionym, miarkując niezwłocznie, iż tajemniczy wierzchowiec z malowidła był doskonałym wcieleniem rozszalałego zwierzęcia, które miał oto przed oczyma.

- Wasza to własność, Jaśnie Oświecony Panie - odpowiedział jeden z giermków - a w każdym razie żaden inny właściciel nie upomniał się o niego. Ujęliśmy go w chwili, gdy - cały dymiący i broczący pianą wściekłości wyszarpywał się z objętych pożarem stajni pałacu Berlifitzingów. Przypuszczając, że należał do stadniny cudzoziemskich okazów starego hrabiego, przyprowadziliśmy go jako rzecz niczyją. Atoli służba zgoła wypiera się tego zwierzęcia, co dziwnym się zdaje, ponieważ znaczą je widoczne poszlaki ognia, które dowodzą, iż uszło stamtąd cało.

- Litery W.V.B. również bardzo wyraźnie znaczone są na łbie jego żelazem - przerwał drugi giermek - sądziłem tedy, iż są to inicjały Wilhelma von Berlifitzinga, lecz wszystka ludność pałacu wręcz twierdzi, że wcale nie znała owego rumaka.

- Dziw niesłychany! - rzekł młody baron z zadumą i jakby zgoła nieświadom treści słów własnych. - Jest to waszym zdaniem, godny podziwu rumak, rumak cudowny! Chociażby miał, jak to słusznie sądzicie, niebezpieczne i nieprzeparte narowy, nuże! - niechaj będzie moim rumakiem! Chcę tego! - dodał po chwili milczenia - Stać się może, iż rycerz tego, co Fryderyk Metzengerstein, pokroju zdoła poskromić samego nawet diabła ze stajni Berlifitzingów.

- Mylicie się, Jaśnie Oświecony Panie! Koń, jakośmy rzekli, nie pochodzi i na mój rozum ze stajni hrabiego. Gdyby tak było, zbyt dobrze znamy swój obowiązek, abyśmy go stawili przed oczy komukolwiek z dostojnych członków waszego rodu.

- Prawdać to - zauważył oschle baron. W tej właśnie chwili przyszedł z pałacu zgrzany od biegu i pełen pośpiechu młody kamerdyner. Szeptem podał do ucha swemu panu wiadomość o nagłym zniknięciu części obicia w komnacie, którą stosownie określił, wchodząc przy tym w poufne i drobiazgowe szczegóły wypadku, lecz ponieważ z tych wszystkich zdarzeń zbyt cichym spowiadał się głosem, tedy nie uronił ani jednego słowa, które by mogło zaspokoić nastraszoną ciekawość giermków.

W czasie tej rozmowy młody Fryderyk zdawał się rozmaite zdradzać wzruszenia. Wkrótce jednak odzyskał swój spokój i wyraz zawziętej złości utrwalił się już na jego obliczu w chwili, gdy wydał nieodwołalny rozkaz natychmiastowego zamknięcia owych komnat i oddania mu klucza do rąk własnych.

- Jestże wam wiadoma, Jaśaie Oświecony Panie, opłakana śmierć Berlifitzinga, starego myśliwego? - rzekł do barona jeden z jego wasalów po odejściu pazia, gdy olbrzymi wierzchowiec, którego baron, przed chwilą uznał za swego, ze zdwojoną wściekłością miotał się i podskakiwał wzdłuż głębokiej alei, wiodącej od pałacu ku stajniom Metzengersteinów.

- Bynajmniej! - odrzekł baron, gwałtownie zwracając się ku mówiącemu. - Umarł, powiadasz?

- Istna to prawda, Jaśnie Oświecony Panie! Sądzę, iż dla członka waszego rodu wiadomość owa nie jest zbyt przykra.

Przelotny uśmiech przemknął po twarzy barona.

- Jaką śmiercią zmarło mu się???

- W swych bezrozumnych zabiegach dokoła ocalenia najprzedniejszej połaci swej stadniny myśliwskiej - zginął marnie w płomieniach..

- Doprawdy! - wykrzyknął baron, zgłoskując - jakby z wolna i stopniowo wczuwał się w jakąś tajemniczą oczywistość.

- Doprawdy.. - powtórzył wasal..

- Zmora! - rzekł młodzieniec z niemałym spokojem i bez troski wszedł do pałacu.

Odtąd znaczna zmiana zaszła w widomych czynach młodego rozpustnika - barona Fryderyka von Metzengerstsina. W istocie - jego zachowanie się zaprzeczyło wszelkim przedwczesnym wnioskom i pogmatwało zamysły niejednej matce. Jego obyczaje i rodzaj życia wyodrębniały się coraz dosadniej i nasuwały mniej niż kiedykolwiek pokrewnych zestawień z obyczajami szlachty okolicznej. Nie widziano go nigdy poza obrębem jego własnych majętności i w szerokim świecie społecznym nikt mu bezwzględnie nie sprzyjał - chyba ów olbrzymi, rozhukany, nierzeczywisty, maści płomiennej rumak, którego odtąd nieustannie dosiadał, a który niezaprzeczenie miał niejakie tajemnicze prawo do godności druha.

Wszakże co pewien czas nawiedzali go sąsiedzi.

- Czy baron raczy naszą ucztę zaszczycić swoją obecnością? - Czy baron raczy stowarzyszyć się z nami gwoli polowania na dzika?

- Metzengerstein nie poluje. - Metzengerstein przyjść nie raczy - takie były jego odpowiedzi - harde i krótkie..

Tym częstym zniewagom nie mogła folgować butna szlachta. Odwiedzano go nie tak przyjaźnie - nie tak pochopnie. Z biegiem czasu zaprzestano zgoła odwiedzin.

Wiadomo było, że wdowa po nieszczęsnym Berlifitzingu twierdzi stanowczo, iż barona nie ma w domu wówczas, gdy chce być nieobecny, ponieważ gardzi towarzystwem równych s


Date: 2015-12-17; view: 784


<== previous page | next page ==>
CZTERY BYDLĘTA W JEDNEJ SKÓRZE | Edgar Allan Poe "The Masque of the Red Death".
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.027 sec.)