Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






NEW ORLEANS EXPRESS

Patrzyłem, jak autobus wspina się drogą dojazdową do I-20 w kierunku wschodnim,

po czym przeszedłem dwie przecznice do miejsca, gdzie zaparkowałem swój samochód, i

wróciłem do Jodie.

I znowu to myślenie intuicyjne.

Opłaciłem czynsz za maj za mieszkanie na West Neely Street, mimo że musiałem

zacząć oszczędzać i tak naprawdę nie było mi już do niczego konkretnego potrzebne. Miałem

tylko niejasne, ale silne poczucie, że powinienem zachować bazę w Dallas.

Dwa dni przed Kentucky Derby pojechałem na Greenville Street w pełni

zdecydowany postawić pięćset dolarów na to, że Chateaugay zajmie miejsce w czołówce. To,

rozumowałem, zwróci mniejszą uwagę niż zakład, że ta chabeta wygra. Zaparkowałem cztery

przecznice od Faith Financial i zamknąłem samochód, nieodzowny środek ostrożności w tej

części miasta nawet o jedenastej rano. Z początku szedłem raźnym krokiem, ale potem -

znowu bez konkretnego powodu - zacząłem się ociągać.

Pół przecznicy od udającego kasę pożyczkową punktu przyjmowania zakładów

stanąłem zupełnie. Znowu zobaczyłem bukmachera - tego przedpołudnia nie miał daszka -

palącego papierosa w drzwiach swojego lokalu. Kiedy tak stał w silnym słonecznym blasku,

otoczony ostrymi cieniami w wejściu, wyglądał jak postać z obrazu Edwarda Hoppera. Tego

dnia na pewno mnie nie zauważył, bo wpatrywał się w samochód zaparkowany po drugiej

stronie ulicy. Był to kremowy lincoln z zieloną tablicą rejestracyjną. Nad numerem widniały

słowa SUNSHINE STATE. Co nie znaczyło, że był to kolejny element harmonii. Co z całą

pewnością nie znaczyło, że samochód należał do Edwardo Gutierreza z Tampy, buka, który z

uśmiechem mawiał: „Toż to mój Yanqui z Krainy Jankesów”. Tego, który prawie na pewno

kazał spalić mój domek na plaży.

Mimo to zawróciłem i ruszyłem z powrotem do mojego wozu z pięciuset dolarami,

które zamierzałem postawić, wciąż w kieszeni.

Myślenie intuicyjne.

ROZDZIAŁ 24

Biorąc pod uwagę skłonność historii do powtórek, przynajmniej wokół mnie, nie

zdziwi was wieść, że pomysłem Mike'a Coslawa na zdobycie środków na leczenie Sadie było

ponowne wystawienie „Jodie Jamboree”. Zapewnił, że może przekonać członków pierwotnej



obsady, by raz jeszcze wystąpili w swoich rolach, pod warunkiem że zaplanujemy spektakl na

środek lata, i słowa dotrzymał - prawie wszyscy dali się namówić. Ellie nawet zgodziła się

powtórzyć swój występ złożony z solidnych wersji „Camptown Races” i „Clinch Mountain

Breakdown” na banjo, choć, jak twierdziła, palce jeszcze ją bolały po poprzednim razie.

Przedstawienia wyznaczyliśmy na dwunasty i trzynasty lipca, ale sprawa przez pewien czas

stała pod znakiem zapytania.

Pierwszą przeszkodą do pokonania była sama Sadie. Ten pomysł ją przeraził. Nazwała

to „przyjmowaniem jałmużny”.

- To brzmi jak coś, czego nauczyłaś się na kolanach matki - powiedziałem.

Przez chwilę patrzyła na mnie bykiem, po czym spuściła wzrok i zaczęła głaskać

włosy opadające na oszpeconą stronę twarzy.

- A jeśli nawet? Czy to znaczy, że to nieprawda?

- Jezu, niech no pomyślę. Mówisz o życiowej nauce od kobiety, która na wieść o tym,

że jej córka została okaleczona, martwiła się przede wszystkim o to, gdzie teraz będzie

chodzić do kościoła.

- To poniżające - powiedziała cicho. - Zdawanie się na łaskę miasta jest poniżające.

- Inaczej się na to zapatrywałaś, kiedy chodziło o Bobbi Jill.

- Dręczysz mnie, Jake. Proszę, nie rób tego.

Usiadłem i wziąłem ją za rękę. Wyrwała się. Spróbowałem znowu. Tym razem się nie

opierała.

- Wiem, że to nie jest dla ciebie łatwe, kochanie, ale jest czas na to, by dawać, i na to,

by brać. Nie wiem, czy to cytat z Księgi Koheleta, ale tak czy tak to prawda. Twoje

ubezpieczenie zdrowotne jest śmiechu warte. Doktor Ellerton zgodził się obniżyć swoje

honorarium...

- Nigdy nie prosiłam...

- Ciii, Sadie. Proszę. To się nazywa praca pro bono i sam to zaproponował. Ale będą

w to zaangażowani też inni chirurdzy. Rachunki za zabiegi będą ogromne i nie na wszystko

starczy mi pieniędzy.

- Prawie żałuję, że mnie nie zabił - szepnęła.

- Nie waż się tak mówić. - Skuliła się, słysząc gniew w moim głosie, i polały się łzy.

Teraz mogła płakać tylko jednym okiem. - Skarbie, ludzie chcą to dla ciebie zrobić. Pozwól

im. Wiem, że matka siedzi w twojej głowie, jak chyba matka każdego... ale tym razem nie

możesz jej ulec.

- Lekarze i tak tego nie naprawią. Nigdy nie będzie jak dawniej. Tak mówił Ellerton.

- Wiele z tego mogą naprawić. - Co brzmiało marginalnie lepiej niż „co nieco mogą

naprawić”.

Westchnęła.

- Jesteś dzielniejszy niż ja, Jake.

- Jesteś bardzo dzielna. To jak, zgadzasz się?

- Benefis na rzecz Sadie Dunhill. Moja matka posrałaby się, gdyby się dowiedziała.

- Tym bardziej powinniśmy to zrobić. Wyślemy jej parę fotek.

Uśmiechnęła się, ale tylko przelotnie. Zapaliła papierosa lekko drżącymi palcami i

znów zaczęła przygładzać włosy zasłaniające oszpeconą stronę twarzy.

- Będę musiała tam być? Żeby im pokazać, na co pójdą ich dolary? Jak świnia rasy

berkshire na licytacji?

- Oczywiście nie. Choć nie sądzę, by ktokolwiek miał zemdleć. Większość ludzi z

tych stron widziała gorsze rzeczy. - Nawet my, pracownicy szkoły w okolicy pełnej farm i

rancz, widzieliśmy gorsze rzeczy: na przykład mocno poparzoną w pożarze domu Brittę

Carlson czy lewą dłoń Dufry'ego Hendricksona, która wyglądała jak kopyto po tym, jak

łańcuch wciągnika w warsztacie jego ojca nie utrzymał silnika ciężarówki.

- Nie jestem gotowa na tego rodzaju publiczny pokaz. Chyba nigdy nie będę.

Z całego serca miałem nadzieję, że się co do tego myliła. Szaleńcy tego świata -

Johnowie Claytonowie, Lee Harveyowie Oswaldowie - nie powinni zwyciężać. Jeśli Bóg nie

naprawi sytuacji po ich gównianych małych triumfach, muszą Go wyręczyć zwykli ludzie. A

chociaż spróbować. Jednak nie pora była na prawienie kazań o takich sprawach.

- Będzie ci lżej, jeśli powiem, że sam doktor Ellerton zgodził się wystąpić?

Na chwilę zapomniała o swoich włosach i spojrzała na mnie.

- Co takiego?

- Chce być zadem Berthy. - Bertha Tańczący Kucyk była płóciennym tworem

dzieciaków z kółka plastycznego. Przechadzała się po scenie w kilku skeczach, ale jej

popisowym numerem był żywy taniec z wywijaniem ogonem do „Back in the Saddle Again”

Gene'a Autry'ego (ogon sterowany był sznurkiem pociąganym przez zadnią część Zespołu

Bertha). Ludzi ze wsi, znanych z mało wyrafinowanego poczucia humoru, bawiło to do

rozpuku.

Sadie zaczęła się śmiać. Widziałem, że przypłaca to bólem, ale nie mogła się

powstrzymać. Opadła na oparcie kanapy, z dłonią przyciśniętą do czoła, jakby

przytrzymywała mózg, żeby jej nie eksplodował.

- W porządku! - powiedziała, kiedy wreszcie odzyskała mowę. - Zgadzam się po to

tylko, żeby to zobaczyć. - Potem wbiła we mnie wzrok. - Ale zobaczę to na próbie generalnej.

Nie wyciągniesz mnie na scenę, żeby wszyscy mogli się gapić i szeptać: „Och, zobaczcie, co

on zrobił tej biednej dziewczynie”. Rozumiemy się?

- Całkowicie - przytaknąłem i pocałowałem ją.

Jedna przeszkoda z głowy. Następną było przekonanie czołowego chirurga

plastycznego z Dallas, by przyjechał do Jodie w lipcowym upale i hasał w tylnej części

grubego płóciennego kostiumu. Tak naprawdę wcale go o to nie pytałem.

Nie było z tym jednak kłopotu; Ellerton rozpromienił się jak dziecko, kiedy

przedstawiłem mu swój pomysł.

- Mam nawet doświadczenie praktyczne - stwierdził. - Żona od lat mi powtarza, że

jestem głupi jak koński zad.

Ostatnią przeszkodą okazała się sala. W połowie czerwca, mniej więcej w tym samym

czasie, gdy Lee został wyrzucony z nowoorleańskiego doku za próbę rozdawania

marynarzom z USS „Wasp” ulotek popierających Castro, Deke przyszedł do domu Sadie.

Pocałował ją w zdrowy policzek (kiedy ktoś ją odwiedzał, odwracała oszpeconą stronę

twarzy) i spytał mnie, czy nie poszedłbym z nim napić się zimnego piwa.

- Idź - powiedziała Sadie. - Poradzę sobie.

Deke zawiózł nas do The Prairie Chicken, marnie klimatyzowanej budy z blaszanym

dachem piętnaście kilometrów na zachód od miasta. Wczesnym popołudniem w lokalu nie

było nikogo oprócz dwóch samotnych pijaczków przy barze, szafa grająca milczała. Deke dał

mi dolara.

- Ja stawiam, ty nosisz. Może być?

Mnie to odpowiadało. Poszedłem do baru i zgarnąłem dwa buckhorny.

- Gdybym wiedział, że przyniesiesz buckies, sam bym poszedł - marudził Deke. -

Człowieku, przecież to końskie szczyny.

- Mnie smakuje - stwierdziłem. - Poza tym wydawało mi się, że zwykle pijesz w

domu. „Stężenie palantów w lokalnych barach jest trochę zbyt wysokie jak na mój gust”, to

twoje słowa, o ile dobrze pamiętam.

- I tak nie chcę piwa, do cholery. - Teraz, kiedy nie było z nami Sadie, widziałem, że

wrzał z wściekłości. - Tak naprawdę chcę tylko dać Fredowi Millerowi w pysk i skopać

Jessice Caltrop to jej chude i niewątpliwie koronką obszyte dupsko.

Znałem te nazwiska i twarze, choć, jako skromny wyrobnik, nigdy z tymi ludźmi nie

rozmawiałem. Miller i Caltrop stanowili dwie trzecie rady szkolnej powiatu Denholm.

- Nie kończ na tym - poprosiłem. - Skoro już gra w tobie żądza krwi, powiedz jeszcze,

co chcesz zrobić Dwightowi Rawsonowi. On jest trzeci, prawda?

- Nazywa się Rawlings - rzekł markotnie - i jemu odpuszczę. Głosował za nami.

- Nie wiem, o czym mówisz.

- Nie pozwolą nam wystawić „Jamboree” w sali gimnastycznej. Mimo że to będzie w

środku lata, kiedy sala stoi pusta.

- Żartujesz? - Sadie uprzedzała, że niektórzy w mieście mogą zwrócić się przeciwko

niej, a ja nie uwierzyłem. Głupi stary Jake Epping, wciąż kurczowo uczepiony swojej wizji

dwudziestego pierwszego wieku rodem z science fiction.

- Synu, chciałbym żartować. Tłumaczyli, że mogą być problemy z ubezpieczeniem od

pożaru. Ja im na to, że takich problemów nie było, kiedy organizowaliśmy benefis dla

uczennicy, która miała wypadek, a wtedy ta Caltrop, zasuszona stara szkapa, powiedziała:

„No tak, Deke, ale tamto było w trakcie roku szkolnego”. Mają problemy, jasne, lecz głównie

z tym, że nauczycielce pociął twarz jej szalony były mąż. Boją się, że wspomną o tym w

gazecie albo, Boże uchowaj, w jednej ze stacji telewizyjnych w Dallas.

- Jakie to może mieć znaczenie? - spytałem. - On... Chryste, Deke, on nawet nie był

stąd! Był z Georgii!

- To ich nie obchodzi. Dla nich liczy się tylko to, że umarł tutaj, i boją się, że to

postawi w złym świetle szkołę. Miasto. I ich samych.

Usłyszałem, że z moich ust wyszedł płaczliwy jęk, dźwięk, który niezbyt przystoi

mężczyźnie w kwiecie wieku, ale nic na to nie mogłem poradzić.

- Przecież to nie ma najmniejszego sensu!

- Zwolniliby ją, gdyby mogli, byle pozbyć się kłopotu. A ponieważ nie mogą, mają

nadzieję, że sama odejdzie, zanim dzieci będą musiały zobaczyć, co Clayton zrobił z jej

twarzą. Bzdurna, małomiasteczkowa hipokryzja w najlepszym wydaniu, chłopcze. Kiedy Fred

Miller miał dwadzieścia parę lat, dwa razy w miesiącu szalał w burdelach w Nuevo Laredo.

Częściej, jeśli dostawał od tatusia zaliczkę na poczet kieszonkowego. I wiem z dobrych

źródeł, że kiedy Jessica Caltrop była prostą Jessie Trapp ze Sweetwater Ranch, w wieku

szesnastu lat strasznie przytyła, by po jakichś dziewięciu miesiącach nagle schudnąć. Korci

mnie, żeby im powiedzieć, że moja pamięć sięga dalej niż te ich wścibskie nosy i gdybym

chciał, mógłbym im narobić nie lada wstydu. Nawet nie musiałbym się bardzo wysilić.

- Chyba nie mogą winić Sadie za szaleństwo jej byłego męża... prawda?

- Nie bądź dzieckiem, George. Czasem zachowujesz się, jakbyś się w stodole urodził.

Albo w jakimś kraju, gdzie ludzie używają rozumu. Dla nich to sprowadza się do seksu. Dla

takich ludzi jak Fred i Jessica wszystko sprowadza się do seksu. Pewnie myślą, że Alfalfa i

Spanky z „Klanu urwisów” w wolnym czasie dymają Darię za stodołą, a Buckwheat ich

dopinguje. I kiedy wydarzy się coś takiego, co spotkało Sadie, wina zawsze leży po stronie

kobiety. Nigdy nie powiedzieliby tego otwarcie, ale w głębi ducha uważają, że mężczyźni to

bestie, a kobiety, które nie potrafią ich poskromić, cóż, dostają za swoje, synu, dostają za

swoje. Nie pozwolę, żeby to im uszło na sucho.

- Będziesz musiał - powiedziałem. - W przeciwnym razie Sadie mogłaby usłyszeć o

całym zamieszaniu. A teraz jest krucha. Coś takiego by ją dobiło.

- Uhm - mruknął. Wygrzebał fajkę z kieszeni na piersi. - Uhm, wiem. Muszę się

wyładować, to wszystko. Ellie wczoraj rozmawiała z zarządem Grange Hall. Chętnie

udostępnią nam salę, a u nich na widowni zmieści się pięćdziesiąt osób więcej. Bo mają

balkon, rozumiesz.

- A widzisz - odetchnąłem z ulgą. - Rozsądek zwyciężył.

- Jest tylko jeden kłopot. Żądają czterech stów za dwa wieczory. Jeśli wytrzasnę skądś

dwieście dolarów, dasz radę dołożyć drugie tyle? Uprzedzam, że z wpływów tego nie

odzyskasz. Całość pójdzie na leczenie Sadie.

Doskonale znałem koszty leczenia Sadie; zapłaciłem już trzysta dolarów za tę część jej

pobytu w szpitalu, której nie pokryło jej gówno warte ubezpieczenie. Mimo miłego gestu

Ellertona wydatków szybko będzie przybywać. A choć moje finanse jeszcze się nie

wyczerpały, już widać było dno.

- George? Co ty na to?

- Fifty-fifty - przytaknąłem.

- To dopij te swoje siki. Chcę wrócić do miasta.

Kiedy wychodziliśmy z tej pożal się Boże knajpy, rzucił mi się w oko plakat

wystawiony w witrynie. U góry:

ZAPRASZAMY NA TELEWIZYJNĄ TRANSMISJĘ

WALKI STULECIA!

NA ŻYWO Z MADISON SQUARE GARDEN!

NASZ CZŁOWIEK Z DALLAS, TOM „MŁOT” CASE

KONTRA DICK TIGER!

DALLAS AUDITORIUM

CZWARTEK 29 VIII

BILETY DOSTĘPNE U NAS W PRZEDSPRZEDAŻY

Niżej były umieszczone obok siebie zdjęcia dwóch mięśniaków z gołymi klatami i

pięściami w rękawicach uniesionymi w standardowej pozycji bokserskiej. Jeden był młody i

bez skazy. Drugi wyglądał dużo starzej i jego nos nosił ślady kilku złamań. Jednak to ich

nazwiska zatrzymały mnie w pół kroku. Skądś je znałem.

- Nawet o tym nie myśl - powiedział Deke, kręcąc głową. - Miałbyś lepszą rozrywkę,

oglądając walkę pitbulla z cocker-spanielem-Starym cocker-spanielem.

- Poważnie?

- Tommy'emu Case'owi serca nigdy nie brakowało, ale teraz to czterdziestoletnie serce

w czterdziestoletnim ciele. Ma mięsień piwny i ledwo się rusza. Tiger jest młody i szybki. Za

parę lat zostanie mistrzem, jeśli będą mu umiejętnie dobierać przeciwników. Na razie rzucają

mu na pożarcie chłopców do bicia jak Case, żeby trzymał formę.

Zupełnie jakbym słyszał opis walki Rocky'ego Balboa z Apollo Creedem, ale w sumie

co w tym dziwnego? Życie czasem naśladuje sztukę.

- Płacisz za oglądanie telewizji w sali koncertowej - powiedział Deke. - Rany boskie,

co jeszcze wymyślą?

- To powiew przyszłości - stwierdziłem.

- I pewnie wyprzedają wszystkie bilety, przynajmniej w Dallas, co nie zmienia faktu,

że Tom Case to powiew przeszłości. Tiger rozniesie go na strzępy. Jesteś pewien, że nie masz

nic przeciwko temu pomysłowi z Grange, George?

- Zdecydowanie.

To był dziwny czerwiec. Z jednej strony, przyjemnie było prowadzić próby z trupą,

która wystawiła oryginalne „Jamboree”. To było najlepsze déjà vu, jakie można sobie

wyobrazić. Z drugiej strony, coraz częściej się zastanawiałem, czy w ogóle kiedykolwiek

szczerze zamierzałem wykreślić Lee Harveya Oswalda z równania historii. Nie mogłem

uwierzyć, że brakowało mi odwagi, żeby to zrobić - zabiłem już jednego człowieka, i to z

zimną krwią - ale było niezaprzeczalnym faktem, że miałem Oswalda na muszce i dałem mu

odejść. Mówiłem sobie, że to kwestia marginesu niepewności i że nie ma to nic wspólnego z

jego rodziną, ale co rusz stawał mi przed oczami obraz uśmiechniętej Mariny z dłońmi

okalającymi brzuch. Zastanawiałem się, czy Lee aby jednak nie był kozłem ofiarnym.

Przypominałem sobie, że w październiku wróci. A potem, oczywiście, zadawałem sobie

pytanie, na ile to cokolwiek zmieni. Jego żona nadal będzie w ciąży i pozostanie margines

niepewności.

Tymczasem musiałem czuwać nad powoli dochodzącą do siebie Sadie, opłacać

rachunki, wypełniać formularze ubezpieczeniowe (biurokracja w 1963 roku jest tak

wkurzająca jak w roku 2011), no i prowadzić te próby. Doktor Ellerton mógł przyjechać tylko

na jedną z nich, ale szybko się uczył i wierzgał swoją połową Berthy Tańczącego Kucyka z

uroczą werwą. Po próbie powiedział mi, że chciałby włączyć do swojego zespołu jeszcze

jednego chirurga, specjalistę od chirurgii twarzy ze szpitala Massachusetts General.

Powiedziałem mu - z ciężkim sercem - że jeszcze jeden chirurg to doskonała myśl.

- Stać was? - spytał. - Mark Anderson nie jest tani.

- Jakoś sobie poradzimy.

Niedługo przed pierwszym przedstawieniem zaprosiłem Sadie na próbę. Grzecznie,

ale stanowczo odmówiła, wbrew wcześniejszej obietnicy, że przyjdzie na próbę generalną.

Rzadko wychodziła z domu, a jeśli nawet, to tylko do ogródka na tyłach. Nie była w szkole -

ani w mieście - od tego wieczora, kiedy John Clayton rozciął jej twarz, a potem własne

gardło.

Przedpołudnie i wczesne popołudnie dwunastego lipca spędziłem w Grange Hall na

ostatniej próbie technicznej. Mike Coslaw, który w roli producenta odnalazł się tak dobrze jak

w roli slapstickowego komika, powiedział mi, że bilety na sobotnie przedstawienie rozeszły

się w stu procentach, a na dzisiejsze w dziewięćdziesięciu.

- W ostatniej chwili przyjdzie dość ludzi, żeby wszystkie miejsca były zajęte, panie A.

Gwarantuję. Mam tylko nadzieję, że my z Bobbi Jill nie zepsujem bisu.

- Zepsujemy, Mike. I bez obaw, nie zepsujecie.

Wszystko to było dobre. Mniej dobre było to, że kiedy w drodze powrotnej skręcałem

na Bee Tree Lane, minąłem jadący w przeciwnym kierunku samochód Ellen Dockerty, a

potem zastałem Sadie siedzącą w oknie salonu ze łzami na nietkniętym policzku i zmiętą w

garści chusteczką.

- Co? - rzuciłem. - Co ci powiedziała?

Ku mojemu zaskoczeniu zdobyła się na uśmiech. Jak zwykle ostatnio, był

jednostronny, ale miał pewien dziewczęcy urok.

- Nic, co nie byłoby prawdą. Nie przejmuj się, proszę. Zrobię ci kanapkę i opowiesz

mi, jak było.

Opowiedziałem jej więc. I przejmowałem się, oczywiście, ale zachowałem swoje

zmartwienia dla siebie. Razem z przemyśleniami na temat wścibskich dyrektorek szkół

średnich. O szóstej wieczorem Sadie dokładnie mnie obejrzała, zawiązała mi krawat od nowa,

po czym strzepnęła jakieś pyłki, prawdziwe albo wyimaginowane, z ramion mojej marynarki

sportowej.

- Życzyłabym ci, żebyś złamał nogę, ale kto cię tam wie, jeszcze byś to zrobił.

Miała na sobie stare dżinsy i luźną bluzkę, którą maskowała - przynajmniej trochę -

swoją chudość. Mimo woli przypomniałem sobie śliczną sukienkę, w której przyszła na

pierwsze „Jodie Jamboree”. Śliczną sukienkę ze śliczną dziewczyną w środku. To było wtedy.

Kiedy dziś kurtyna pójdzie w górę, ta sama dziewczyna - wciąż śliczna z jednej strony -

będzie oglądać w domu powtórkę „Route 66”.

- Co się stało? - spytała.

- Chciałbym, żebyś tam była, to wszystko.

Od razu pożałowałem tych słów, ale właściwie niepotrzebnie. Jej uśmiech przygasł i

zaraz powrócił. Jak słońce po przejściu małej chmury.

- Ty tam będziesz. Co znaczy, że będę tam i ja. - Śmiertelnie poważna i onieśmielona,

spojrzała na mnie jedynym okiem widocznym spod fryzury à la Veronica Lake. - Jeśli mnie

kochasz, oczywiście.

- Bardzo cię kocham.

- Na to wygląda. - Pocałowała mnie w kącik ust. - A ja kocham ciebie. Dlatego nie

łam żadnych nóg i podziękuj wszystkim.

- Nie omieszkam. Nie boisz się zostać sama?

- Poradzę sobie. - Właściwie nie była to odpowiedź na moje pytanie, ale na razie tylko

na tyle mogła się zdobyć.

Mike miał rację co do tego, że publiczność dopisze. Godzinę przed początkiem

piątkowego przedstawienia wyprzedaliśmy resztę dostępnych biletów. Donald Bellingham,

nasz inspicjent, przygasił światła punktualnie o ósmej. Spodziewałem się odczuwać niedosyt

w porównaniu z niemal doskonałym oryginałem z walką na ciasta w finale (którą

zamierzaliśmy powtórzyć tylko w sobotę, bo zgodnie uznaliśmy, że chcemy sprzątać scenę

Grange Hall - i pierwsze dwa rzędy - tylko raz), ale ten show był niemal równie dobry. Jak

dla mnie, gwoździem programu był ten cholerny tańczący koń. W pewnym momencie

przednia połowa doktora Ellertona, szalenie rozochocony trener Borman, tak się roztańczył,

że Bertha mało nie spadła ze sceny.

Publiczność myślała, że trwający trzydzieści sekund slalom między światłami rampy

to część przedstawienia, i serdecznie oklaskiwała te karkołomne wygibasy. Ja, który znałem

prawdę, tkwiłem w szponach emocjonalnego paradoksu, jakiego zapewne miałem nigdy

więcej nie doświadczyć. Stałem za kulisami obok niemal sparaliżowanego Donalda

Bellinghama i śmiałem się jak wariat, podczas gdy trzepoczące z przerażenia serce

podchodziło mi do gardła.

Tego wieczoru element harmonii pojawił się podczas bisu. Mike i Bobbi Jill wyszli na

scenę, trzymając się za ręce. Bobbi Jill stanęła twarzą do publiczności i oznajmiła:

- Pani Dunhill wiele, bardzo wiele dla mnie znaczy przez wzgląd na jej dobroć i

chrześcijańskie miłosierdzie. Pomogła mi, kiedy potrzebowałam pomocy, i to ona zachęciła

mnie, żeby nauczyć się tego, co za chwilę państwu zaprezentujemy. Dziękujemy państwu za

przybycie i za okazane dziś także przez was chrześcijańskie miłosierdzie. Prawda, Mike?

- Tak - powiedział. - Jesteście najlepsi.

Spojrzał w lewo. Wskazałem na Donalda, który pochylony trzymał ramię gramofonu

nad płytą, gotów opuścić igłę do rowka. Tym razem ojciec Donalda nie mógł nie wiedzieć, że

Donald pożyczył jedną z jego płyt z muzyką big-bandów, a to dlatego, że był na widowni.

Glenn Miller, ten dawno nieżyjący bombardier, zagrał pierwsze takty „In the Mood”, a

na scenie, przy wtórze rytmicznych oklasków publiczności, Mike Coslaw i Bobbi Jill Allnut

zawirowali w odrzutowym lindy hopie, z żarem, jakiego nie zaznałem, tańcząc ani z Sadie,

ani z Christy. Ich taniec tryskał młodością, radością i entuzjazmem, i dlatego był wspaniały.

Kiedy zobaczyłem, że Mike ściska dłoń Bobbi Jill, mówiąc jej dotykiem, by zrobiła obrót

powrotny i wśliznęła mu się między nogi, nagle wróciłem myślami do Derry, do tej chwili,

kiedy oglądałem Bevvie-co-mieszka-na-drzewie i Richiego-z-dziczy.

To wszystko współgra ze sobą, pomyślałem. To echo tak bliskie doskonałości, że nie

sposób poznać, który z głosów jest żywy, a który widmowy, powracający.

Przez moment wszystko nabrało wyraźnych kształtów, a kiedy tak się dzieje, widać,

jak ulotny jest świat. Czyż wszyscy nie wiemy tego skrycie? To idealnie wyważony

mechanizm wołań i ech udających koła i tryby, śniony zegar bijący pod tajemniczą szybą,

którą zwiemy życiem. A za nim? Pod nim i wokół niego? Chaos, burze. Ludzie z młotkami,

ludzie z nożami, ludzie z pistoletami. Kobiety, które wypaczają to, czego nie potrafią sobie

podporządkować, i poniżają to, czego nie potrafią zrozumieć. Wszechobecna pustka i zgroza

otaczająca samotną, rozświetloną scenę, na której śmiertelnicy tańczą na przekór ciemności.

Mike i Bobbi Jill tańczyli w swoim rytmie, rytmie roku 1963, tej epoki fryzur na jeża,

telewizorów szafkowych i garażowego rocka. Tańczyli tego samego dnia, kiedy prezydent

Kennedy obiecał podpisać traktat o zakazie prób z bronią jądrową i powiedział

dziennikarzom, że nie ma „zamiaru dopuścić do tego, by nasze wojska uwikłały się w

niezrozumiałe intrygi polityczne i odwieczne spory między krajami Azji Południowo-

Wschodniej”. Tańczyli jak Bevvie i Richie, jak Sadie i ja, byli piękni i kochałem ich nie

pomimo ich kruchości, ale właśnie z jej powodu. Kocham ich do dziś.

Zakończyli perfekcyjnie, z podniesionymi rękami, ciężko zdyszani i zwróceni

twarzami do publiczności, która zerwała się na nogi. Mike dał ludziom całe czterdzieści

sekund na gromkie brawa (to nadzwyczajne, jak szybko światła rampy zmieniają skromnego

lewego obrońcę w herosa pełną gębą), po czym poprosił o ciszę. I widownia w końcu go

posłuchała.

- Nasz reżyser, pan George Amberson, pragnie powiedzieć kilka słów. Włożył dużo

wysiłku i inwencji w ten show, więc mam nadzieję, że podziękujecie mu gromkimi brawami.

Wyszedłem na scenę, witany owacjami. Uścisnąłem dłoń Mike'a i pocałowałem Bobbi

Jill w policzek. Czmychnęli za kulisy. Podniosłem ręce, nakazując milczenie, i przystąpiłem

do wygłaszania mojego starannie przygotowanego przemówienia. Na początek powiedziałem,

że Sadie nie mogła przyjść osobiście, lecz prosiła, abym podziękował wszystkim w jej

imieniu. Każdy mówca z prawdziwego zdarzenia wie, że musi koncentrować uwagę na

wybranych osobach z publiczności, skupiłem się więc na parze w trzecim rzędzie, która do

złudzenia przypominała ojczulka i matuchnę z obrazu „American Gothic”. Byli to Fred Miller

i Jessica Caltrop, członkowie rady szkolnej, którzy nie pozwolili nam skorzystać z sali

gimnastycznej, bo napaść byłego męża na Sadie była w złym guście i tym samym należało ją

ignorować na tyle, na ile to możliwe.

Po czterech zdaniach przerwały mi okrzyki zdumienia. A potem rozległ się aplauz - z

początku nieśmiały, ale szybko przechodzący w prawdziwą burzę. Publiczność znów zaczęła

podnosić się z miejsc. Nie miałem pojęcia, co oklaskują, dopóki nie poczułem, że lekka,

niepewna dłoń chwyta moją rękę nad łokciem. Odwróciłem się i zobaczyłem Sadie. Stała

obok mnie w tej jej czerwonej sukience. Włosy upięła na czubku głowy skrzącą się spinką. Jej

twarz - obie strony - była całkowicie widoczna. I, ku mojemu najwyższemu zdumieniu,

odsłonięte ślady po obrażeniach wcale nie wyglądały tak okropnie, jak się tego obawiałem.

Możliwe, że ilustrowało to jakąś uniwersalną prawdę, byłem jednak zbyt oszołomiony, by ją

pojąć. Jasne, ta głęboka, poszarpana rysa i blednąca siatka szwów to nie był miły widok.

Podobnie jak obwisła skóra i nienaturalnie szerokie lewe oko, które nie mrugało

równocześnie z prawym.

Jednak uśmiechała się tym uroczym, jednostronnym uśmiechem, i w moich oczach

była piękna jak Helena Trojańska. Uściskałem ją, a ona mnie, śmiejąc się przez łzy. Całe jej

ciało wibrowało pod sukienką jak drut wysokiego napięcia. Kiedy znów odwróciliśmy się

twarzami do publiczności, wszyscy wiwatowali na stojąco, oprócz Millera i Caltrop. Którzy

rozejrzeli się i widząc, że jako jedyni wciąż siedzą na tyłkach, z ociąganiem się podnieśli z

krzeseł.

- Dziękuję wam - powiedziała Sadie, kiedy brawa ucichły. - Dziękuję wam wszystkim

z całego serca. Szczególne podziękowania dla Ellen Dockerty, która powiedziała mi, że jeśli

tu nie przyjdę i nie spojrzę wam w oczy, będę tego żałowała do końca życia. A najserdeczniej

dziękuję...

Najdrobniejsze zawahanie. Jestem pewien, że publiczność tego nie zauważyła, co

oznaczało, że ja jeden wiedziałem, jak niewiele zabrakło, by Sadie powiedziała pięciuset

osobom moje prawdziwe imię.

- ...George'owi Ambersonowi. Kocham cię, George.

Co oczywiście spotkało się z ogłuszającym aplauzem. Jak wszystkie wyznania miłości

w mrocznych czasach, kiedy nawet mędrcom brak pewności.

O wpół do jedenastej Ellen zabrała wykończoną Sadie do domu. Mike i ja o północy

zgasiliśmy światła w Grange Hall i wyszliśmy.

- Przyjdzie pan oblać przedstawienie, panie A? Al obiecał, że bar będzie otwarty do

drugiej, i przywiózł parę beczek piwa. Nie ma na to koncesji, ale nie sądzę, żeby mieli go

aresztować.

- Nie, dzięki. Ledwo żyję. Do zobaczenia jutro wieczorem, Mike.

Przed powrotem do domu zajrzałem do Deke'a. Siedział w piżamie na ganku i palił

fajkę przed snem.

- Wyjątkowa noc - powiedział.

- Fakt.

- Ta twoja młoda kobieta pokazała odwagę. Mnóstwo odwagi.

- To prawda.

- Postąpisz wobec niej, jak należy, synu?

- Spróbuję.

Skinął głową.

- Zasługuje na to po tym, co przeżyła. I jak dotąd, całkiem nieźle się sprawujesz. -

Zerknął w stronę mojego chevy. - Pewnie dziś mógłbyś tam pojechać i zostawić samochód

przed jej domem. Po takim wieczorze chyba nikt w mieście by okiem nie mrugnął.

Może i miał rację, ale wolałem dmuchać na zimne i poszedłem pieszo, jak zwykle.

Potrzebowałem czasu, by ochłonąć z emocji. Ciągle widziałem ją w blasku świateł rampy. Tę

czerwoną suknię. Wdzięczny łuk szyi. Gładki policzek... i ten poharatany.

Kiedy wszedłem do domu na Bee Tree Lane, składana sofa była nierozłożona. Stałem

i patrzyłem ze zdumieniem, niepewny, jak to rozumieć. Wtedy Sadie zawołała mnie po

imieniu - moim prawdziwym - z sypialni. Bardzo cicho.

Zapalona lampa rzucała łagodne światło na jej nagie ramiona i jedną stronę twarzy.

Oczy Sadie były błyszczące i poważne.

- Myślę, że tutaj jest twoje miejsce - powiedziała. - Chcę, żebyś tu był. A ty?

Rozebrałem się i położyłem obok niej. Jej dłoń wsunęła się pod pościel, odnalazła

mnie i zaczęła pieścić.

- Jesteś głodny? Bo jeśli tak, mam keks.

- Och, Sadie, umieram z głodu.

- To zgaś światło.

Ta noc w łóżku Sadie była najlepsza w moim życiu - nie dlatego, że na dobre

zamknęła rozdział z Johnem Claytonem, ale dlatego, że na nowo otworzyła inny, nasz

wspólny.

Kiedy skończyliśmy się kochać, pierwszy raz od wielu miesięcy zapadłem w

prawdziwie głęboki sen. Obudziłem się o ósmej rano. Słońce wisiało na niebie, The Angels

śpiewały „My Boyfriend's Back” w kuchennym radiu i czułem zapach smażącego się bekonu.

Wkrótce miała zawołać mnie do stołu, ale jeszcze nie teraz. Jeszcze nie w tej chwili.

Podłożyłem dłonie pod głowę i spojrzałem w sufit, lekko zszokowany tym, jak głupi -

jak wręcz naumyślnie ślepy - byłem od tego dnia, kiedy pozwoliłem Lee wyjechać do

Nowego Orleanu i nie zrobiłem nic, by go powstrzymać. Potrzebowałem wiedzieć, czy

George DeMohrenschildt przyłożył rękę do zamachu na Edwina Walkera, czy tylko podpuścił

niezrównoważonego młodego człowieka, by go dokonał, zgadza się? Cóż, skoro tak, można

to było całkiem łatwo ustalić, nieprawdaż?

DeMohrenschildt znał prawdę, trzeba go więc o nią spytać.

Sadie jadła z apetytem, jakiego nie miała od tego wieczoru, kiedy Clayton wdarł się do

jej domu, ze mną też pod tym względem było nie najgorzej. Razem zmietliśmy z talerzy sześć

jajek, do tego grzanki i bekon. Kiedy naczynia były już w zlewie, a Sadie paliła papierosa

przy drugim kubku kawy, powiedziałem, że chcę ją o coś zapytać.

- Jeśli o to, czy przyjdę dziś na przedstawienie, nie sądzę, żebym mogła drugi raz się

na to zdobyć.

- Nie, chodzi o coś innego. Ale skoro już o tym wspomniałaś, co właściwie Ellie ci

powiedziała?

- Że najwyższy czas, żebym przestała użalać się nad sobą i wróciła do świata żywych.

- Ostro.

Sadie pogładziła włosy opadające na poranioną stronę twarzy - znów ten

automatyczny gest.

- Ellie nie grzeszy nadmiarem delikatności i taktu. Czy zaszokowała mnie, kiedy tu

wpadła i powiedziała, że czas przestać marudzić? Tak. Czy miała rację? Owszem. - Przestała

głaskać się po włosach i raptownie odgarnęła je nasadą dłoni. - Od tej chwili tak właśnie będę

wyglądać... z drobnymi korektami... więc muszę się do tego przyzwyczaić. Sadie się

przekona, czy rzeczywiście ludzi nie ocenia się po wyglądzie.

- Właśnie o tym chciałem z tobą porozmawiać.

- W porządku. - Wypuściła dym przez nos.

- Przypuśćmy, że mógłbym cię zabrać gdzieś, gdzie lekarze mogliby naprawić

uszkodzenia twojej twarzy... może nie idealnie, ale dużo lepiej niż doktor Ellerton i jego

zespół. Pojechałabyś tam? Nawet gdybyś wiedziała, że nigdy tu nie wrócimy?

Zmarszczyła brwi.

- Mówimy hipotetycznie?

- Szczerze mówiąc, nie.

Powoli, z namaszczeniem zgniotła papierosa, pogrążona w zamyśleniu.

- Czy to coś takiego jak wyjazd pani Mimi do Meksyku na eksperymentalną terapię

przeciwrakową? Bo nie sądzę, żeby...

- Mówię o Ameryce, kochanie.

- Cóż, jeśli to jest w Ameryce, nie rozumiem, dlaczego nie moglibyśmy...

- Oto ciąg dalszy: ja być może będę tam musiał pojechać. Z tobą lub bez ciebie.

- I nigdy nie wrócisz? - Zaniepokoiła się.

- Nigdy. Żadne z nas nie mogłoby wrócić, z powodów, które trudno wyjaśnić. Pewnie

myślisz, że zwariowałem.

- Wiem, że nie zwariowałeś. - Jej oczy były zatroskane, ale mówiła bez wahania.

- Możliwe, że będę musiał zrobić coś, co bardzo się nie spodoba organom ścigania.

Nic złego, ale ludzie będą to inaczej postrzegać.

- Czy to... Jake, czy to ma jakiś związek z tym, co mówiłeś o Adlaiu Stevensonie? O

tych jego słowach o zamarzającym piekle?

- W pewnym sensie. Ale oto w czym sęk. Nawet jeśli zdołam zrobić to, co muszę, i

nie dać się schwytać... a sądzę, że mi się uda... to w niczym nie zmieni twojej sytuacji. Twoja

twarz nadal będzie mniej czy bardziej oszpecona. W miejscu, w które chcę cię zabrać, są

środki medyczne, o jakich Ellerton może tylko marzyć.

- Ale nigdy nie moglibyśmy tu wrócić. - Nie mówiła do mnie; próbowała to sobie

ułożyć w głowie.

- Otóż to. - Pomijając wszystko inne, gdybyśmy wrócili do dziewiątego września 1958

roku, wówczas istniałaby już oryginalna wersja Sadie Dunhill. To był paradoks, o którym

nawet nie chciałem myśleć.

Podniosła się i podeszła do okna. Długo stała odwrócona do mnie plecami. Czekałem.

- Jake?

- Tak, kochanie.

- Potrafisz przepowiadać przyszłość? Potrafisz, prawda?

Milczałem.

- Czy przybyłeś z przyszłości? - spytała cicho.

Milczałem.

Odwróciła się od okna. Była bardzo blada.

- Jake?

- Tak. - Poczułem się, jakby wielki kamień spadł mi z piersi. A zarazem się bałem. O

nas oboje, ale głównie o nią.

- Z jak... jak odległej?

- Kochanie, jesteś pewna, że chcesz...

- Tak. Z jak odległej przyszłości?

- O prawie czterdzieści osiem lat.

- Czy ja wtedy... nie żyję?

- Nie wiem. Nie chcę wiedzieć. Liczy się to, co jest teraz. Liczymy się my.

Pomyślała o tym. Skóra wokół czerwonych śladów po jej ranach zrobiła się biała jak

prześcieradło i chciałem do niej podejść, ale bałem się ruszyć. A jeśli ucieknie z krzykiem?

- Dlaczego tu przybyłeś?

- Żeby nie pozwolić pewnemu człowiekowi czegoś zrobić. Zabiję go, jeśli będzie

trzeba. To znaczy, jeśli będę miał absolutną pewność, że zasługuje na śmierć. Na razie jej nie

mam.

- Czym jest to „coś”?

- Jestem prawie pewien, że za cztery miesiące zabije prezydenta. Zabije Johna Ken...

Zobaczyłem, że kolana ugięły się pod nią, ale ustała na nogach dość długo, żebym

mógł ją złapać, zanim upadła.

Zaniosłem ją do sypialni i poszedłem do łazienki zwilżyć ściereczkę zimną wodą.

Kiedy wróciłem, Sadie miała już otwarte oczy. Spojrzała na mnie z nieodgadnionym

wyrazem twarzy.

- Nie powinienem był ci powiedzieć.

- Może i nie - odparła, ale nie drgnęła, kiedy usiadłem obok niej na łóżku, i cicho,

błogo westchnęła, gdy zacząłem muskać jej twarz zimną ściereczką, omijając złe miejsce, w

którym nie czuła nic oprócz głębokiego, tępego bólu. Kiedy skończyłem, spojrzała na mnie ze

śmiertelną powagą. - Powiedz mi o czymś, co się wydarzy; jeśli mam ci uwierzyć, musisz to

zrobić. O czymś takim jak ta historia z Adlaiem Stevensonem i zamarzającym piekłem.

- Nie mogę. Jestem anglistą, nie historykiem. W liceum uczyłem się historii Maine, bo

była obowiązkowa... ale o Teksasie nie wiem praktycznie nic. Nie... - Wtedy uświadomiłem

sobie, że coś jednak wiem. Coś, co było na końcu części notatek Ala Templetona poświęconej

wynikom sportowym, coś, co sprawdziłem dwa razy. Na wypadek gdybyś potrzebował

ostatniego zastrzyku gotówki, napisał.

- Jake?

- Wiem, kto za miesiąc wygra walkę bokserską w Madison Square Garden. Nazywa

się Tom Case i znokautuje Dicka Tigera w piątej rundzie. Jeśli tak się nie stanie, cóż, będziesz

miała wszelkie prawo wysłać mnie do czubków. Ale do tego czasu niech to zostanie między

nami, zgoda? Wiele od tego zależy.

- Tak. Zgoda.

Po drugim przedstawieniu na poły spodziewałem się, że Deke albo Ellie wezmą mnie

na stronę i z poważnymi minami oznajmią, że dzwoniła do nich Sadie z wiadomością, że

dokumentnie postradałem rozum. Tak się jednak nie stało i kiedy wróciłem do Sadie, na stole

czekała kartka o treści: Obudź mnie, gdybyś miał ochotę na nocną przekąską.

Było jeszcze przed północą i Sadie nie spała. Następne czterdzieści minut z okładem

było bardzo przyjemne. Potem, w ciemności, powiedziała:

- Na razie nie muszę podejmować decyzji, prawda?

- Nie.

- I na razie nie musimy o tym rozmawiać?

- Nie.

- Może po walce. Tej, o której mi powiedziałeś.

- Może.

- Wierzę ci, Jake. Nie wiem, czy to znaczy, że oszalałam, ale ci wierzę. I kocham cię.

- Ja ciebie też.

Jej oczy błyszczały w mroku - to piękne, o migdałowym wykroju, i to, które było

przymknięte, a mimo to widziało.

- Nie chcę, żeby cokolwiek ci się stało, i nie chcę, żebyś zrobił komukolwiek krzywdę,

jeśli nie będziesz absolutnie musiał. I nigdy przez pomyłkę. Nigdy, przenigdy. Obiecujesz?

- Tak. - Przyszło mi to łatwo. Gdyby było inaczej, Lee Oswald już by nie oddychał.

- Będziesz uważał?

- Tak, będę bardzo...

Zamknęła mi usta pocałunkiem.

- Bo bez względu na to, skąd przybyłeś, bez ciebie nie ma dla mnie przyszłości. A

teraz chodźmy spać.

Myślałem, że rano wrócimy do tej rozmowy. Nie miałem pojęcia, co - jak wiele - jej

wtedy powiem, ale koniec końców nie musiałem powiedzieć nic, bo nie poruszyła tego

tematu. Zamiast tego zapytała mnie, ile pieniędzy przyniósł Benefis na rzecz Sadie Dunhill.

Kiedy powiedziałem jej, że z dobrowolnymi datkami nieco ponad trzy tysiące dolarów,

odrzuciła głowę do tyłu i wybuchnęła pięknym śmiechem na całe gardło. Trzy patole nie

pokryją wszystkich kosztów leczenia, ale samo to, że usłyszałem jej śmiech... i że nie

powiedziała nic w stylu „Po co w ogóle zawracać sobie tym głowę, skoro mogą mnie

wyleczyć w przyszłości?”... warte było miliona. Bo nie byłem do końca pewien, czy

naprawdę chciała się tam przenieść, nawet jeśli mi wierzyła, i czy ja sam chciałem ją tam

zabrać.

Chciałem z nią być, owszem. Przez czas możliwie najbliższy wieczności. Ale może

lepszy na to byłby rok 1963... i wszystkie następne lata, które dałby nam Bóg albo opatrzność.

Lepszy dla nas obojga. Wyobrażałem sobie Sadie zagubioną w 2011 roku, patrzącą z

zadziwieniem i niepokojem na każdą krótką spódniczkę, każde spodnie z obniżonym

krokiem, każdy monitor komputerowy. Nigdy nie uderzyłbym jej ani na nią nie krzyknął -

nie, na pewno - ale mimo to mogłaby się stać moją Mariną Prusakową, mieszkającą w obcym

świecie i na zawsze wygnaną z ojczyzny.

W Jodie była jedna osoba, która mogła wiedzieć, jak zrobić użytek z ostatniego

wyniku sportowego zanotowanego przez Ala. Freddy Quinlan, agent nieruchomości. Co

tydzień organizował u siebie w domu partyjkę pokera - pięć centów na wejście, dwadzieścia

pięć na pozostanie w grze - i kilka razy przyjąłem jego zaproszenie. Przy paru takich okazjach

przechwalał się, że jest specem od zakładów w dwu dziedzinach: futbolu zawodowym i

koszykówce szkolnej w Teksasie. Przyjął mnie w swoim biurze tylko dlatego, że, jak

stwierdził, było za gorąco, żeby grać w golfa.

- Co ci chodzi po głowie, George? Zakład średniej wielkości czy gra va banque?

- Myślałem, żeby postawić pięćset dolarów.

Gwizdnął, odchylił się na oparcie krzesła i splótł dłonie na małym, kształtnym

brzuchu. Była dopiero dziewiąta rano, ale klimatyzator pracował pełną parą. Stosy broszur

agencji nieruchomości (Przekręć klucz i jesteś w domu!) trzepotały w jego chłodnym

podmuchu.

- To już niezła kapusta. Masz jakiegoś pewniaka?

Ponieważ oddawał mi przysługę - przynajmniej taką miałem nadzieję - powiedziałem

mu. Jego brwi powędrowały tak wysoko, że jeszcze trochę, a sięgnęłyby cofającej się linii

włosów.

- Rany boskie! Czemu od razu nie wyrzucisz pieniędzy do kanału?

- Mam przeczucie, to wszystko.

- George, posłuchaj znawcy. Walka Case'a z Tigerem nie ma nic wspólnego ze

sportem, to tylko balon próbny dla tej nowej telewizji przemysłowej. Może będzie kilka

dobrych przedwalk, ale główna jest śmiechu warta. Tiger dostanie instrukcje, żeby pobawić

się z dziadkiem przez siedem-osiem rund, a potem go uśpić. Chyba że...

Wychylił się do przodu. Jego krzesło zgrzytnęło nieprzyjemnie pod biurkiem.

- Chyba że coś wiesz. - Znów odchylił się do tyłu i odął wargi. - Chociaż skąd

mógłbyś wiedzieć? Mieszkasz w Jodie, na litość boską. Ale gdybyś coś wiedział,

powiedziałbyś kumplowi, co?

- Nic nie wiem - skłamałem mu prosto w oczy (z przyjemnością). - To tylko

przeczucie, ale tak silnego nie miałem od czasu, kiedy postawiłem, że Pirates wygrają z

Yankees w World Series i zgarnąłem ładną sumkę.

- To miło, ale znasz to stare powiedzenie: nawet zegar, który stoi, dwa razy dziennie

pokazuje dobrą godzinę.

- Genialne - powiedziałem. - To jak, Freddy, pomożesz mi czy nie?

Obdarzył mnie pocieszającym uśmiechem, który mówił, że głupiego pieniądze się nie

imają.

- Jest w Dallas gość, który chętnie przyjmie taki zakład. Nazywa się Akiva Roth.

Urzęduje w Faith Financial na Greenville Avenue. Przejął interes po ojcu parę lat temu. -

Zniżył głos. - Mówią, że trzyma z mafią. - Zniżył głos jeszcze bardziej. - Z Carlosem

Marcello.

Tego właśnie się obawiałem, bo to samo mówiło się o Edwardo Gutierrezie.

Przypomniałem sobie lincolna z tablicami rejestracyjnymi z Florydy zaparkowanego

naprzeciwko Faith Financial.

- Nie jestem pewien, czy chcę, żeby widziano mnie w takim miejscu. Może będę

jeszcze chciał pouczyć, a co najmniej dwaj członkowie rady szkolnej już są na mnie cięci.

- To idź do Franka Fratiego z Fort Worth. Prowadzi lombard. - Krzesło znowu

zgrzytnęło, kiedy wychylił się do przodu, żeby mi się lepiej przyjrzeć. - Powiedziałem coś nie

tak? A może połknąłeś robaka?

- Nie, nie. Po prostu kiedyś znałem jednego Fratiego. Który też prowadził lombard i

też przyjmował zakłady.

- Pewnie obaj pochodzą z tego samego oszczędnościowo-pożyczkowego rumuńskiego

klanu. W każdym razie pięć stów pewnie przyjmie... zwłaszcza kiedy chodzi o tak frajerski

zakład. Ale nie da ci stawki, na jaką zasługujesz. Inna sprawa, że u Rotha też byś takiej nie

dostał, choć na pewno lepszą niż u Franka Fratiego.

- Tyle że u Franka nie dostałbym powiązań z mafią. Mam rację?

- Kto go tam wie? Bukmacherzy, nawet ci na pół etatu, raczej nie robią interesów z

elitą biznesu.

- Chyba powinienem posłuchać twojej rady i trzymać te pieniądze.

Quinlan zrobił przerażoną minę.

- Nie, nie, nie, nie rób tego. Postaw na to, że Bears wygrają NFC. Zgarniesz kupę

forsy. Praktycznie ci to gwarantuję.

Dwudziestego drugiego lipca uprzedziłem Sadie, że mam parę spraw do załatwienia w

Dallas i że poproszę Deke'a, żeby do niej zajrzał. Powiedziała, że nie ma takiej potrzeby, że

sobie poradzi. Wracała do siebie. Kroczek po kroczku, owszem, ale wracała.

Nie pytała, jakie sprawy mam załatwić.

Pierwszy przystanek zrobiłem w First Corn, gdzie otworzyłem moją skrytkę i trzy razy

sprawdziłem w notatkach Ala, czy pamięć mnie nie myliła. I rzeczywiście, Tom Case miał

odnieść sensacyjne zwycięstwo, nokautując Dicka Tigera w piątej rundzie. Al musiał znaleźć

tę walkę w Internecie, bo długo przed nią opuścił Dallas - i barwne lata sześćdziesiąte.

- Mogę czymś jeszcze służyć, panie Amberson? - spytał mój bankier, odprowadzając

mnie do drzwi.

Cóż, mógłby zmówić krótką modlitwę o to, żeby mój stary kumpel Al Templeton nie

pomylił się co do wyniku tej walki.

- Być może. Nie wie pan, gdzie mógłbym znaleźć sklep z kostiumami? Mam robić za

magika na urodzinach siostrzeńca.

Sekretarka pana Linka szybko przejrzała książkę telefoniczną i podała mi adres na

Young Street. Tam kupiłem wszystko, czego potrzebowałem. Schowałem to w mieszkaniu na

West Neely - skoro płaciłem za nie czynsz, w sumie wypadało, żebym miał z niego jakiś

pożytek. Zostawiłem tam też rewolwer, który położyłem na górnej półce szafy. Pluskwa,

którą zabrałem z lampy w mieszkaniu piętro wyżej, wylądowała w schowku mojego

samochodu razem ze sprytnym japońskim magnetofonem. Po powrocie do Jodie zamierzałem

wyrzucić te rzeczy w krzaki. Nie były mi już potrzebne. Nikt nie wprowadził się do

mieszkania na górze i w domu panowała upiorna cisza.

Zanim opuściłem Neely Street, chwilę chodziłem po ogrodzonym podwórku, gdzie

raptem trzy miesiące wcześniej Marina zrobiła zdjęcia Lee trzymającego karabin. Nie

zobaczyłem nic oprócz ubitej ziemi i kilku zahartowanych chwastów. Potem, kiedy już

miałem iść, coś zauważyłem: błysk czerwieni pod


Date: 2015-12-17; view: 649


<== previous page | next page ==>
WALKER CELEM SNAJPERA | 
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.083 sec.)