Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






ZAPROTESTUJMY PRZECIWKO 28 page

przebąkiwać o mistrzostwie stanu. Jak dla mnie to nadmiar optymizmu, przecież tyle jest

mocnych szkół w Dallas, ale myślę sobie, że odrobina nadziei jeszcze nikomu nie

zaszkodziła.

- Pomijając futbol, jaka jest ta szkoła?

- Bardzo porządna. Z początku wielu wątpiło, czy cała ta konsolidacja ma sens... ja

też... ale w sumie się opłaciło. W tym roku mają ponad siedmiuset uczniów. Niektórzy

dojeżdżają autobusem godzinę, nawet dłużej, ale nie narzekają. Pewnie dzięki temu mają

mniej obowiązków w domu. Ta pańska książka jest o nastolatkach? Coś w stylu „Szkolnej

dżungli”? Bo tutaj nie ma gangów. Tu dzieci są dobrze wychowane.

- Nic z tych rzeczy. Mam oszczędności, ale chętnie trochę dorobiłbym na

zastępstwach. Nie mogę uczyć na całym etacie i pisać.

- Pewnie, że nie - powiedział z kurtuazją.

- Dyplom mam z Oklahomy... - Wzruszyłem ramionami na znak, że Oklahoma nie

może się równać z Teksasem, ale lepszy rydz niż nic.

- Cóż, powinien pan pogadać z Dekiem Simmonsem. To dyrektor szkoły. Prawie co

wieczór przychodzi tu na kolację. Parę lat temu umarła mu żona.

- Przykro mi.

- Jak nam wszystkim. To miły człowiek. Jak większość ludzi w tych stronach,

panie...?

- Amberson. George Amberson.

- Cóż, George, żyjemy tu dość sennie, pomijając piątkowe wieczory, ale mogłeś trafić

gorzej. Może nawet nauczysz się ryczeć jak lew w przerwie meczu.

- Może - przytaknąłem.

- Zajrzyj tu koło szóstej. Wtedy zwykle przychodzi Deke. - Oparł się rękami o kontuar

i nachylił się nad nimi. - Chcesz mojej rady?

- Pewnie.

- Prawdopodobnie przyjdzie z przyjaciółką. To panna Corcoran, szkolna bibliotekarka.

Smali do niej cholewki gdzieś tak od ostatniego Bożego Narodzenia. Słyszałem, że to Mimi

Corcoran faktycznie rządzi Denholm Consolidated High School, bo rządzi jej dyrektorem.

Jeśli jej się spodobasz, masz tę robotę na mur-beton.

- Będę to miał na uwadze - powiedziałem.

Tygodnie polowania na mieszkanie w Dallas przyniosły mi dokładnie jedną

potencjalną zdobycz, a okazała się własnością człowieka, od którego nie chciałem nic

wynajmować. W Jodie wystarczyły trzy godziny, żebym znalazł porządne lokum. Nie

mieszkanie, tylko mały, schludny pięciopokojowy dom. Został wystawiony na sprzedaż,

powiedział mi agent nieruchomości, ale małżeństwo, do którego należał, chętnie wynajmie go



odpowiedniej osobie. Było podwórko w cieniu wiązów, garaż na sunlinera... i centralna

klimatyzacja. A czynsz, jak na takie wyposażenie, nie był wygórowany.

Agent nazywał się Freddy Quinlan. Był mną zaciekawiony - myślę, że tablica

rejestracyjna z Maine na moim samochodzie wydała mu się egzotyczna - ale nie nadmiernie.

Co najlepsze, czułem, że wydostałem się z cienia, który okrywał mnie w Dallas, Derry i

Sunset Point, gdzie z mojego ostatniego wynajmowanego domu została kupka popiołu.

- No i...? - spytał Quinlan. - Co pan sądzi?

- Chciałbym go, ale dziś nie mogę podjąć decyzji. Muszę się najpierw zobaczyć z

jednym człowiekiem. Jutro pan pewnie nie pracuje?

- Pracuję, a jakże. W soboty dyżuruję do południa. Potem idę do domu i oglądam

Mecz Tygodnia w telewizji. Zanosi się na ciekawe World Series w tym roku.

- Tak, to prawda.

Quinlan podał mi rękę.

- Miło było pana poznać, panie Amberson. Na pewno spodobałoby się panu w Jodie.

Mieszkają tu sami porządni ludzie. Mam nadzieję, że wszystko ułoży się po pańskiej myśli.

Uścisnąłem jego dłoń.

- Ja też.

Jak to ktoś powiedział, odrobina nadziei jeszcze nikomu nie zaszkodziła.

Tego wieczora wróciłem do Al's Diner i przedstawiłem się dyrektorowi Denholm

Consolidated i jego przyjaciółce bibliotekarce. Zaprosili mnie, żebym się do nich przysiadł.

Deke Simmons był wysoki, łysy, pod sześćdziesiątkę. Mimi Corcoran miała okulary i

opaleniznę. Jej niebieskie oczy mierzyły mnie badawczo zza dwuogniskowych szkieł.

Chodziła o lasce, którą posługiwała się z niedbałą (niemal pogardliwą) wprawą zrodzoną z

długiego użytkowania. Oboje, co zauważyłem z rozbawieniem, mieli proporczyki Denholm i

złote znaczki z hasłem MAMY MOC JIMA! Nic dziwnego - to był piątkowy wieczór w

Teksasie.

Simmons spytał mnie, jak mi się podoba Jodie (bardzo), jak długo byłem w Dallas (od

sierpnia) i czy lubię oglądać futbol w szkolnym wydaniu (o tak, zdecydowanie). Jedyne w

miarę konkretne pytanie dotyczyło tego, czy jestem pewien, że potrafię zdobyć „posłuch” u

uczniów. Wielu nauczycieli na zastępstwie ma z tym kłopoty, wytłumaczył.

- Ci młodzi nauczyciele wysyłają dzieci do nas, jakbyśmy nie mieli nic lepszego do

roboty - powiedział, po czym wgryzł się w Widłorogiego Hamburgera.

- Sos, Deke - rzuciła Mimi i posłusznie wytarł kącik ust papierową serwetką z

podajnika.

Panna Corcoran tymczasem dalej robiła inwentaryzację mojej osoby: sportowa

marynarka, krawat, fryzura. Butom dobrze się przyjrzała, kiedy szedłem do ich boksu.

- Ma pan referencje, panie Amberson?

- Tak, proszę pani, sporo pracowałem na zastępstwach w powiecie Sarasota.

- A w Maine?

- Tam trochę mniej, chociaż w Wisconsin uczyłem przez trzy lata na etacie, zanim

zrezygnowałem, żeby się skupić na pisaniu książki. Przynajmniej na tyle, na ile mi finanse

pozwolą. - Faktycznie miałem referencje ze szkoły średniej imienia świętego Wincentego w

Madison. Dobre referencje; sam je napisałem. Oczywiście, gdyby ktoś je sprawdził, byłbym

załatwiony. Deke Simmons nie zrobiłby tego, ale bystrooka Mimi o ogorzałej skórze kowboja

owszem, mogłaby.

- A o czym jest pańska powieść?

Na tym też mogłem się wkopać, ale postanowiłem być szczery. Przynajmniej na tyle,

na ile to było możliwe w mojej szczególnej sytuacji.

- O serii morderstw i ich wpływie na społeczność, w której następują.

- O mój Boże - powiedział Deke.

Poklepała go po nadgarstku.

- Ciii. Proszę dalej, panie Amberson.

- Pierwotnie miejscem akcji miało być fikcyjne miasto w Maine... nazwałem je

Dawson... ale potem uznałem, że fabuła będzie bardziej realistyczna, jeśli umiejscowię ją w

prawdziwym mieście. Większym. Myślałem o Tampie, ale jakoś mi nie pasowała...

Zbyła Tampę machnięciem ręki.

- Zbyt pastelowa. Za dużo turystów. Domyślam się, że szukał pan czegoś trochę

bardziej odciętego od świata.

Naprawdę bystra dama. Wiedziała o mojej książce więcej niż ja.

- Otóż to. Dlatego postanowiłem obejrzeć Dallas. Myślę, że to odpowiednie miejsce,

ale...

- Ale nie chciałby pan tam mieszkać?

- No właśnie.

- Rozumiem. - Dłubała w swojej rybie smażonej w głębokim tłuszczu. Deke patrzył na

nią z lekko oszołomioną miną. O czymkolwiek marzył na ostatniej prostej swojego życia,

wydawało się, że ona to ma. Nic w tym szczególnie dziwnego; każdy kiedyś kogoś kocha, jak

miał przenikliwie zauważyć Dean Martin. Ale to dopiero za kilka lat. - A kiedy pan nie pisze,

co lubi pan czytać, panie Amberson?

- Och, praktycznie wszystko.

- Czytał pan „Buszującego w zbożu”?

O-o, pomyślałem.

- Tak, proszę pani.

Zrobiła zniecierpliwioną minę.

- Ojej, mówże mi Mimi. Nawet dzieci tak do mnie mówią, choć tłumaczę im, żeby dla

przyzwoitości dodawały „pani”. I cóż pan sądzi o cri de coeur pana Salingera?

Skłamać czy powiedzieć prawdę? Niepoważne pytanie. Ta kobieta wyczytałaby

kłamstwo z mojej twarzy, jak ja mógłbym przeczytać... cóż... billboard ODWOŁAĆ EARLA

WARRENA.

- Myślę, że ta książka wiele mówi o tym, jak podłe były lata pięćdziesiąte i jak piękne

mogą być lata sześćdziesiąte. O ile Holdenowie Caulfieldowie Ameryki nie wyzbędą się

swojego gniewu. I odwagi.

- Uhm. Hm. - Cały czas dłubała w rybie, ale nie zauważyłem żeby zjadła choć kęs. Nic

dziwnego, że wyglądała, jakby można jej było przyczepić sznurek do sukienki i puszczać ją

na wietrze jak latawiec. - Uważa pan, że ta książka powinna się znaleźć w szkolnej

bibliotece?

Westchnąłem, myśląc o tym, jak przyjemnie mieszkałoby mi się i uczyło w Jodie w

stanie Teksas.

- Szczerze mówiąc, proszę pani... Mimi... tak. Choć uważam też, że powinno się ją

wypożyczać tylko niektórym uczniom, według uznania bibliotekarza.

- Bibliotekarza? Nie rodziców?

- Nie, proszę pani. To otworzyłoby puszkę Pandory.

Mimi Corcoran uśmiechnęła się szeroko i odwróciła się do swojego kawalera.

- Deke, miejsce tego dżentelmena nie jest na liście zastępców. On powinien dostać

etat.

- Mimi...

- Wiem, nie ma wolnych etatów dla nauczycieli angielskiego. Ale jeśli trochę poczeka,

można by go przyjąć, kiedy ten dureń Don Haggarty przejdzie na emeryturę.

- Meems, to bardzo nietaktowne.

- Tak - zgodziła się i ni mniej, ni więcej, tylko puściła do mnie oko. - I bardzo

prawdziwe. Niech pan wyśle Deke'owi swoje referencje z Florydy, panie Amberson. Powinny

wystarczyć. Albo lepiej niech pan je przyniesie osobiście w przyszłym tygodniu. Rok szkolny

się zaczął. Nie ma co tracić czasu.

- Proszę, mów mi George - powiedziałem.

- Nie omieszkam - odparła. Odsunęła talerz. - Deke, przecież to ohydne. Dlaczego

właściwie tu jadamy?

- Bo ja lubię hamburgery, a ty ciasto z truskawkami od Ala.

- Ano tak, ciasto z truskawkami. Dawaj je. Panie Amberson, może pan zostać na

mecz?

- Dziś nie - odparłem. - Muszę wracać do Dallas. Może za tydzień. Jeśli uznacie, że się

wam przydam.

- Jeśli podoba się pan Mimi, to mnie też - powiedział Deke Simmons. - Nie mogę

zagwarantować, że dostanie pan jeden dzień w każdym tygodniu, ale będą tygodnie, kiedy

będzie pan potrzebny przez dwa, nawet trzy dni. Wszystko się wyrówna.

- Nie wątpię.

- Pensja zastępcy niestety nie jest wysoka...

- Wiem, proszę pana. Chcę tylko trochę dorobić.

- Tego „Buszującego” nigdy nie będzie w naszej bibliotece. - Deke zerknął z żalem na

swoją lubą, która siedziała z odętymi ustami. - Rada szkolna się nie zgodzi. Mimi dobrze to

wie. - Kolejny duży kęs Widłoburgera.

- Czasy się zmieniają - powiedziała Mimi Corcoran, po czym wskazała najpierw

podajnik serwetek, a potem kącik jego ust. - Deke. Sos.

W następnym tygodniu popełniłem błąd. Powinienem był być mądrzejszy; wszystkie

moje perypetie powinny były wybić mi z głowy wszelkie myśli o robieniu dużych zakładów.

Krótko mówiąc, powinienem był bardziej mieć się na baczności.

Jasne, zdawałem sobie sprawę z ryzyka, ale martwiłem się o finanse. Przyjechałem do

Teksasu z niespełna szesnastoma tysiącami dolarów. Część to była jeszcze resztka pieniędzy

wygranych przez Ala, ale większość pochodziła z dwóch bardzo wysokich zakładów, jednego

w Derry i jednego w Tampie. Jednak mniej więcej siedem tygodni pobytu w Adolphusie

pochłonęło przeszło tysiąc dolarów; osiedlenie się w nowym miejscu mogło swobodnie

kosztować następne czterysta-pięćset. Pomijając żywność, czynsz i opłaty, potrzebowałem

wielu nowych ubrań - lepszych - żeby porządnie wyglądać w sali lekcyjnej. Miałem mieszkać

w Jodie dwa i pół roku, zanim będę mógł zakończyć sprawę z Lee Harveyem Oswaldem.

Czternaście tysięcy dolarów nie wystarczy. Pensja nauczyciela na zastępstwie? Piętnaście

dolarów i pięćdziesiąt centów za dzień. Juhu.

No dobra, może jakoś wyżyłbym za te czternaście tysięcy plus trzydzieści, czasem

pięćdziesiąt tygodniowo za zastępstwa. Musiałbym jednak być zdrowy i nie mieć żadnych

wypadków, a na to liczyć nie mogłem. Przeszłość bowiem jest nie tylko nieustępliwa, ale i

podstępna. Nie poddaje się bez walki. I owszem, może był w tym element chciwości. Jeśli

tak, brała się nie tyle z miłości do pieniędzy, ile z upajającej wiedzy, że mogłem rozbić

zwykle nierozbijalny bank, kiedy tylko chciałem.

Teraz myślę sobie: Gdyby Al śledził notowania giełdy tak dokładnie jak to, kto wygrał

te wszystkie mecze baseballowe, futbolowe i wyścigi konne...

Ale tego nie zrobił.

Teraz myślę sobie: Gdyby Freddy Quinlan nie wspomniał, że zanosi się na ciekawe

World Series...

Ale to zrobił.

I znowu pojechałem na Greenville Avenue.

Powiedziałem sobie, że wszyscy ci gracze w słomkowych kapeluszach, których

widziałem przed Faith Financial (Zaufanie to nasza dewiza), na pewno będą obstawiać wynik

World Series i niektórzy wyłożą sporą kasę. Wmówiłem sobie, że będę jednym z wielu i że

średniej wysokości zakład złożony przez pana George'a Ambersona - który, jeśli ktoś spyta,

powie, że mieszka w ładnym, przerobionym na dwupoziomowe mieszkanie garażu na

Blackwell Street tutaj, w Dallas - nie zwróci niczyjej uwagi. Przekonywałem sam siebie, że

ludzie prowadzący Faith Financial zapewne wiedzą o señor Edwardo Gutierrezie z Tampy

tyle co nic. Albo tyle, ile Ray Mack Johnson wiedział o Chamie, synu Noego.

Och, wiele rzeczy sobie wmawiałem i wszystkie sprowadzały się do tego samego - że

nic złego się nie stanie i że to w pełni uzasadnione, że chcę więcej pieniędzy, choć w danej

chwili mam z czego żyć. Idiota ze mnie. Ale głupota jest jedną z dwóch rzeczy, które

najlepiej widzimy z perspektywy czasu. Drugą są stracone okazje.

Dwudziestego ósmego września, tydzień przed planowanym początkiem World Series,

wszedłem do Faith Financial i - po długich korowodach - postawiłem sześćset dolarów na to,

że Pittsburgh Pirates pokonają Yankees w siedmiu meczach. Zgodziłem się na stawkę dwa do

jednego, skandalicznie niską, zważywszy na to, że Yankees byli zdecydowanymi faworytami.

Następnego dnia po tym, jak Bill Mazeroski nieoczekiwanie zdobył punkt w ostatniej rundzie,

dając zwycięstwo Piratom, pojechałem do Dallas, na Greenville Avenue. Myślę, że gdyby w

Faith Financial było pusto, natychmiast wróciłbym do Jodie... a może tylko tak sobie teraz

wmawiam. Nie wiem na pewno.

Wiem za to, że była tam kolejka graczy oczekujących na wypłatę wygranych i że

ustawiłem się na jej końcu. Ta grupa była spełnieniem marzenia Martina Luthera Kinga: w

pięćdziesięciu procentach czarna, w pięćdziesięciu procentach biała, w stu procentach

szczęśliwa. Większość wychodziła z raptem paroma banknotami pięciodolarowymi czy

jedną-dwiema dychami, ale zauważyłem też kilku facetów przeliczających pliki setek.

Uzbrojony bandyta, który postanowiłby tego dnia napaść na Faith Financial, nieźle by się

obłowił.

Kasjer był krępym jegomościem z zielonym daszkiem na czole. Zadał mi standardowe

pierwsze pytanie (Jesteś gliną? Jeśli tak, musisz się wylegitymować), a kiedy odpowiedziałem

przecząco, poprosił, żebym podał nazwisko i pokazał prawo jazdy. Było nowe, przysłane

poleconym tydzień wcześniej; nareszcie dokument z Teksasu, który mogłem dołączyć do

mojej kolekcji. I uważałem, żeby zasłaniać kciukiem adres w Jodie.

Wypłacił mi tysiąc dwieście dolarów. Wcisnąłem pieniądze do kieszeni i szybko

poszedłem do samochodu. Na drodze numer 77, kiedy Dallas zostało z tyłu i z każdym

obrotem kół zbliżałem się do Jodie, w końcu się odprężyłem.

Głupiec ze mnie.

Wkrótce zrobimy kolejny skok naprzód w czasie (jak o tym pomyśleć, opowieści też

zawierają królicze nory), ale najpierw muszę opisać jeszcze jedno wydarzenie z roku 1960

Fort Worth. Szesnasty listopada 1960. Kennedy jest prezydentem elektem od nieco

ponad tygodnia. Róg Ballinger i Zachodniej Siódmej. Dzień zimny i pochmurny. Samochody

buchają białymi spalinami. Synoptyk ze stacji KLIF („hity na okrągło”) zapowiadał deszcz,

który do północy mógł przejść w deszcz ze śniegiem, więc ostrożnie na drodze, rockersi i

rollowcy. Wy też, boppersi i gitowcy.

Byłem opatulony ocieplaną kurtką z niewyprawionej skóry; na głowę nasadziłem

filcową czapkę uszatkę. Siedziałem na ławce przed siedzibą Teksaskiego Stowarzyszenia

Hodowców Bydła i patrzyłem w głąb Zachodniej Siódmej. Byłem tam prawie godzinę i nie

sądziłem, by młody mężczyzna miał siedzieć u matki dużo dłużej; według notatek Ala

Templetona wszyscy trzej synowie uciekli od niej najszybciej jak mogli. Liczyłem na to, że

ona wyjdzie razem z nim. Niedawno wróciła w te strony po kilku miesiącach w Waco, gdzie

pracowała jako opiekunka starszych pań.

Moja cierpliwość została wynagrodzona. Drzwi Rotary Apartments otworzyły się i

wyszedł chudy mężczyzna niesamowicie podobny do Lee Harveya Oswalda. Przytrzymał

drzwi kobiecie w płaszczu w szkocką kratę i białych chodakach pielęgniarki. Sięgała mu

zaledwie do ramienia, ale była masywna. Jej siwiejące włosy były odgarnięte z przedwcześnie

pomarszczonej twarzy i związane z tyłu. Na głowie miała czerwoną chustkę. Tego samego

koloru szminka podkreślała drobne usta zacięte w niezadowolonym, bojowym wyrazie - to

były usta kobiety, która wierzy, że świat jest przeciwko niej, i przez lata zebrała wiele

potwierdzających to dowodów. Starszy brat Lee Oswalda szybko ruszył przed siebie wylaną

betonem ścieżką. Kobieta pospieszyła za nim i złapała go za płaszcz. Odwrócił się do niej.

Wyglądali, jakby się kłócili, ale mówiła głównie ona. Groziła mu palcem. Nie mogłem

stwierdzić, o co miała do niego pretensje; przezornie trzymałem się półtorej przecznicy od

nich. Potem on ruszył w stronę rogu Zachodniej Siódmej i Summit Avenue, tak jak tego

oczekiwałem. Przyjechał autobusem, a tam był najbliższy przystanek.

Kobieta przez chwilę stała w miejscu, jakby niezdecydowana. No, mamuśka, chyba

nie dasz mu tak łatwo odejść, co? - pomyślałem. Jest raptem pół przecznicy od ciebie. Lee

musiał wyjechać aż do Rosji, żeby uciec przed tym wygrażającym palcem.

Ruszyła za nim. Kiedy zbliżyli się do rogu ulicy, podniosła głos i usłyszałem ją

wyraźnie.

- Stój, Robert, nie goń tak, jeszcze z tobą nie skończyłam!

Obejrzał się przez ramię, ale szedł dalej. Dogoniła go na przystanku autobusowym i

dotąd szarpała go za rękaw, aż na nią spojrzał, jej palec znów zaczął się kiwać jak metronom.

Dolatywały mnie oderwane frazy: obiecałeś, dałam ci wszystko i - chyba - kim jesteś, żeby

mnie osądzać. Nie widziałem twarzy Oswalda, bo był odwrócony do mnie plecami, ale jego

zgarbione ramiona mówiły wszystko. Nie sądziłem, by była to pierwsza okazja, kiedy

mamuśka leciała za nim ulicą, trajkocząc nieprzerwanie, nie bacząc na gapiów. Rozpostarła

dłoń nad swoimi wydatnymi piersiami w owym ponadczasowym geście wszystkich mam,

mówiącym: „Spójrz na mnie, niewdzięczne dziecię”.

Oswald wcisnął rękę do tylnej kieszeni, wyjął portfel i podał jej banknot. Nie

sprawdziła jaki, tylko schowała go do torebki i ruszyła z powrotem do Rotary Apartments.

Potem jeszcze coś jej się przypomniało i odwróciła się. Słyszałem ją wyraźnie. Podniesiony,

by krzyknąć przez dzielące ich dwadzieścia metrów, ten piskliwy głos był jak dźwięk

paznokci drapiących po tablicy.

- I zadzwoń, jak Lee znowu się do ciebie odezwie, słyszysz? Dalej mam telefon

towarzyski, tylko na to mnie stać, dopóki nie znajdę lepszej pracy, a ta Sykes z dołu cały czas

na nim wisi, rozmawiałam z nią, powiedziałam, co o tym myślę, „Pani Sykes”,

powiedziałam...

Obok niej przeszedł jakiś mężczyzna. Teatralnym gestem włożył palec do ucha i

wyszczerzył zęby. Jeśli mamuśka to zobaczyła, nie zwróciła na to uwagi. A już z całą

pewnością nie zwróciła uwagi na grymas zażenowania na twarzy syna.

- „Pani Sykes”, powiedziałam, „nie pani jedna korzysta z telefonu, więc niech pani z

łaski swojej się ogranicza, bo jak nie, to kto wie, może będę musiała zadzwonić do

przedstawiciela firmy telefonicznej, żeby panią do tego zmusił”. Tak jej powiedziałam.

Dlatego zadzwoń do mnie, Rob. Wiesz, że muszę wiedzieć, co u Lee.

Nadjechał autobus. Kiedy się zatrzymywał, mężczyzna podniósł głos, by przekrzyczeć

syk hamulców pneumatycznych.

- Jest cholernym komuchem, mamo, i nie wróci do domu. Pogódź się z tym.

- Zadzwoń! - wrzasnęła. Miała ponurą, zaciętą twarz. Nogi rozstawiła jak bokser

gotowy do przyjęcia ciosu. Dowolnego ciosu. Każdego ciosu. Jej oczy gniewnie patrzyły zza

kocich okularów w czarnej oprawce. Chustka była zawiązana na podwójny węzeł pod brodą.

Zaczęło padać, mamuśka jednak na to nie zważała. Wzięła głęboki wdech. - Muszę wiedzieć,

co u mojego kochanego synka, słyszysz?!

Robert Oswald bez słowa wbiegł po schodkach do autobusu, który odjechał w kłębach

niebieskich spalin. A wtedy jej twarz rozjaśnił uśmiech. Dokonał czegoś, do czego uśmiech

wydawał mi się niezdolny: odmłodził ją i oszpecił jednocześnie.

Minął ją robotnik. Z tego, co zauważyłem, nie potrącił jej ani nawet się o nią nie otarł,

ale warknęła:

- Patrz, gdzie leziesz! Chodnik nie należy do ciebie!

Marguerite Oswald ruszyła z powrotem do swojego mieszkania. Kiedy odwróciła się

ode mnie, wciąż była uśmiechnięta.

Tego popołudnia wróciłem do Jodie wstrząśnięty i zamyślony. Miałem zobaczyć Lee

Oswalda dopiero za półtora roku i wciąż byłem zdeterminowany go powstrzymać, ale już

darzyłem go większym współczuciem niż Franka Dunninga.

ROZDZIAŁ 13

Była za piętnaście ósma wieczorem osiemnastego maja 1961 roku. Światło długiego

teksaskiego zmierzchu kładło się na moim podwórku. W otwartym oknie zasłony falowały na

łagodnym wietrze. W radiu Troy Shondell śpiewał „This Time”. Siedziałem w drugiej

sypialni małego domku, w której urządziłem swój gabinet. Biurko było odrzutem ze szkoły,

miało jedną nogę krótszą i wyrównałem ją podkładką. Na nim stała maszyna do pisania marki


Date: 2015-12-17; view: 1126


<== previous page | next page ==>
ZAPROTESTUJMY PRZECIWKO 27 page | ZAPROTESTUJMY PRZECIWKO 29 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.02 sec.)