Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






ZAPROTESTUJMY PRZECIWKO 17 page

resztą, Jake - wejdź i zobacz. Chodź, porozmawiamy. Tu czas jest bez znaczenia; tu czas po

prostu rozpływa się w nicość. Wiesz, że tego chcesz, wiesz, że jesteś ciekaw. Może to nawet

kolejna królicza nora. Kolejny portal.

Może i tak, ja jednak w to nie wierzyłem. Myślę, że tam w środku było Derry - że w

tej rurze ukrywało się wszystko, co z tym miastem było nie w porządku, wszystko, co było w

nim wypaczone. Tam hibernowało. Pozwalało ludziom wierzyć, że złe czasy się skończyły,

czekało, aż uspokojeni zapomną, że w ogóle kiedykolwiek były złe czasy.

Poszedłem stamtąd w pośpiechu i do tej części Derry nigdy nie wróciłem.

Pewnego dnia w drugim tygodniu października - dęby i wiązy na Kossuth Street już

mieniły się złotem i czerwienią - raz jeszcze odwiedziłem opuszczony Ośrodek Rekreacji

West Side. Żaden szanujący się łowca nieruchomości nie przepuściłby okazji, by dokładnie

wybadać potencjał tak korzystnie ulokowanej parceli, zapytałem więc kilku ludzi na ulicy, jak

jest w środku (drzwi, rzecz jasna, były zamknięte na kłódkę) i jak długo budynek stoi

nieużywany.

Jedną z osób, z którymi rozmawiałem, była Doris Dunning. „Ładna jak z obrazka”,

powiedział Chaz Frati. Przeważnie nic nieznaczący banał - kto powiedział, że ludzie na

obrazkach muszą być ładni? - w tym przypadku jednak prawdziwy. Upływ lat wyrył delikatne

zmarszczki wokół jej oczu i głębsze w kącikach ust, ale miała piękną skórę i wspaniałe, bujne

kształty (w roku 1958, gdy Jayne Mansfield jest u szczytu sławy, pełne piersi uważa się za

atut, nie powód do wstydu). Rozmawialiśmy na ganku. Nie mogła mnie zaprosić do pustego

domu - dzieci były w szkole - bo tak nie wypadało i sąsiedzi niechybnie wzięliby ją na języki,

tym bardziej że jej mąż „mieszkał poza domem”. W jednej dłoni miała ścierkę do kurzu, w

drugiej papierosa. Z kieszeni jej fartucha wystawała butelka pasty do mebli. Jak większość

ludzi w Derry, Doris Dunning była uprzejma, ale chłodna.

Tak, powiedziała, kiedy ośrodek jeszcze działał, dla dzieci nadawał się doskonale.

Miło było mieć koło domu miejsce, gdzie mogły pójść po szkole i ganiać ile dusza zapragnie.

Z okna kuchni widziała plac zabaw i boisko do koszykówki, i przykro patrzeć, jak stoją puste.



Słyszała, że ośrodek zamknęli w związku z cięciami budżetowymi, ale to, jak zerkała na boki

i jak ściągnęła usta, sugerowało coś innego: że został zamknięty podczas serii zabójstw i

zniknięć dzieci. Obawy o stan budżetu pewnie były sprawą drugorzędną.

Podziękowałem i dałem jej jedną z moich nowo wydrukowanych wizytówek. Wzięła

ją, uśmiechnęła się do mnie z roztargnieniem i zamknęła drzwi. Delikatnie, nie z hukiem, ale

usłyszałem za nimi szczęk zakładanego łańcucha.

Pomyślałem - bez entuzjazmu - że kiedy nadejdzie Halloween, nieczynny ośrodek

mógłby się nadać do moich celów. Nie przewidywałem kłopotów z dostaniem się do środka, a

z okna od frontu miałbym doskonały widok na ulicę. Nawet gdyby Dunning nie przyszedł

pieszo, tylko przyjechał autem, wiedziałem, jak ono wygląda. Według wypracowania

Harry'ego wtedy będzie już ciemno, ale przy ulicy stały latarnie.

Oczywiście, ta widoczność była bronią obosieczną. Gdyby Dunning nie był

całkowicie zafiksowany na swoim celu, prawie na pewno zobaczyłby mnie, kiedy biegłbym

do niego. Miałem rewolwer, ale celnie strzelał dopiero z odległości piętnastu metrów. W

rzeczywistości musiałbym podejść jeszcze bliżej, zanim odważyłbym się pociągnąć za spust,

bo w wieczór Halloween na Kossuth Street będzie się roiło od małych duchów i goblinów. Z

drugiej strony, nie mogłem wyjść z ukrycia dopiero wtedy, kiedy odtrącony mąż Doris

Dunning zniknie wewnątrz domu, bo z wypracowania wynikało, że od razu wziął się do

roboty. Kiedy Harry wyszedł z łazienki, wszyscy oprócz Ellen już nie żyli. Gdybym zwlekał,

zobaczyłbym to, co zobaczył Harry: mózg jego matki wsiąkający w kanapę.

Nie przebyłem przeszło połowy stulecia po to, żeby ocalić tylko jedno z nich. I nawet

gdyby Dunning mnie zobaczył, to co? Ja miałem rewolwer, on młotek - pewnie podwędzony

z szuflady z narzędziami w pensjonacie. Gdyby rzucił się na mnie, bardzo dobrze. Byłbym jak

klown na rodeo, odwracający uwagę byka. Pląsałbym i pokrzykiwał dotąd, aż znalazłby się w

moim zasięgu, a wtedy wbiłbym mu dwie kule w pierś.

O ile zdobyłbym się na to, żeby pociągnąć za spust.

I o ile rewolwer będzie działał. Przestrzelałem go w żwirowni na skraju miasta i

wydawało się, że wszystko z nim w porządku... ale przeszłość jest nieustępliwa.

Nie chce się zmienić.

Po dalszych rozmyślaniach doszedłem do wniosku, że mogę znaleźć jeszcze lepszą

kryjówkę na wieczór Halloween. Żeby to się udało, potrzebowałem trochę szczęścia, ale

może znowu nie aż tak dużo. „Bóg jeden wie, że w tych stronach jest ich sporo na sprzedaż”,

tak barman Fred Toomey mówił o nieruchomościach w Derry mojego pierwszego wieczoru w

tym mieście. I moje badania w terenie to potwierdziły - W następstwie morderstw (i wielkiej

powodzi w pięćdziesiątym siódmym, nie zapominajcie) chyba z pół miasta było na sprzedaż.

W mniej nieprzystępnej mieścinie potencjalny nabywca nieruchomości jak ja do tej pory już

dostałby klucze do miasta i szalony weekend We dwoje z Miss Derry.

Była jedna ulica, na którą jeszcze nie zajrzałem: Wyemore Lane przecznicę na

południe od Kossuth Street. To znaczyło, że podwórka na tyłach domów przy Wyemore i

Kossuth sąsiadowały ze sobą. Nic nie szkodziło sprawdzić.

Wyemore 206, dom bezpośrednio za domem Dunningów, był zajęty, ale następny po

lewej, pod numerem 202, wyglądał jak dar niebios. Świeża szara farba, nowe gonty, ale

okiennice zatrzaśnięte na głucho. Na zagrabionym trawniku stała żółto-zielona tabliczka,

jakich wiele widziałem w całym mieście: NA SPRZEDAŻ. WYSPECJALIZOWANA

AGENCJA NIERUCHOMOŚCI DERRY. Ta zachęcała mnie, żebym zadzwonił do

specjalisty Keitha Haneya, żeby porozmawiać o kredycie. Nie miałem zamiaru tego zrobić,

ale zaparkowałem sunlinera na świeżo wyasfaltowanym podjeździe (komuś bardzo zależało,

żeby sprzedać ten dom) i poszedłem na podwórko na tyłach z podniesioną głową,

wyprostowanymi ramionami, dumnie wyprężony. Poznając moje nowe środowisko,

dowiedziałem się między innymi tego, że jeśli zachowujesz się jak właściwy człowiek na

właściwym miejscu, ludzie cię za takiego uważają.

Podwórko było porządnie skoszone, liście odgarnięte, by aksamitna zieleń

prezentowała się w pełnej krasie. Pod okapem garażu stała ręczna kosiarka do trawy, z

obrotowymi ostrzami starannie okrytymi kawałkiem zielonego brezentu. Obok klapy

prowadzącej do piwnicy była psia buda z tabliczką, która dobitnie ukazywała dbałość Keitha

Haneya o szczegóły: DOMEK DLA PIESKA. Wewnątrz leżał stos nieużywanych worków na

liście, przygnieciony rydlem ogrodniczym i sekatorem do żywopłotu. W roku 2011 narzędzia

byłyby pod kluczem; w 1958 ktoś dopilnował, by były osłonięte od deszczu, i uznał, że to

wystarczy. Dom na pewno był zamknięty, ale to mi nie przeszkadzało. Nie miałem zamiaru

się włamywać.

Na końcu podwórka przy Wyemore 202 rósł żywopłot. Nieco niższy ode mnie i choć

był bujny, człowiek mógł się bez większego trudu przez niego przecisnąć, jeśli nie miał nic

przeciwko kilku zadrapaniom. Co najlepsze, kiedy poszedłem w prawy kąt posesji, schowany

za garażem, po przekątnej widziałem podwórko za domem Dunningów. Zobaczyłem tam dwa

rowery. Jeden, chłopięcy Schwinn, stał oparty na nóżce. Drugi, leżący na boku jak martwy

kucyk, należał do Ellen Dunning. Nie mogłem nie poznać charakterystycznych bocznych

kółek.

Były też porozrzucane zabawki. A wśród nich wiatrówka Daisy Harry'ego Dunninga.

Jeśli kiedykolwiek graliście w amatorskim teatrze - albo reżyserowaliście

przedstawienia szkolne, co mnie się w LHS kilka razy zdarzyło - będziecie wiedzieli, co

czułem w dniach poprzedzających Halloween. Na pierwszych próbach panuje ogólne

rozprężenie. Jest improwizacja, żarty, wygłupy i dużo flirtowania, kiedy między aktorami

zaczyna iskrzyć. Jeśli na tym wczesnym etapie ktoś pomyli tekst albo w ogóle zapomni

kwestii, to tylko pretekst, żeby się pośmiać. Jeśli aktor spóźni się piętnaście minut na próbę,

on albo ona mogą dostać lekką reprymendę, ale raczej nic ponadto.

Aż pewnego dnia premiera przestaje być szalonym snem i staje się czymś realnym.

Jest coraz mniej improwizacji. Wygłupy też się kończą i choć żarty wciąż padają, to w

witającym je śmiechu czuć ładunek nerwowości. Pomyłki i zapominane kwestie zaczynają

drażnić, zamiast bawić. Aktor, który spóźnia się na próbę, gdy dekoracje są ustawione i tylko

dni dzielą ekipę od premiery, naraża się na ostry ochrzan od reżysera.

Przychodzi wieczór premiery. Aktorzy nakładają kostiumy i charakteryzację.

Niektórzy są autentycznie przerażeni; wszyscy czują się nie dość dobrze przygotowani.

Wkrótce będą musieli stanąć przed całą salą ludzi, którzy przyszli oglądać ich popisy. To, co

w dniach prób wydawało się niewyobrażalnie odległą przyszłością, jednak stało się faktem. I

zanim kurtyna pójdzie w górę, jakiś Hamlet, Willie Loman czy Blanche DuBois pobiegną

wymiotować do najbliższej łazienki. Tak jest zawsze.

Z tym rzyganiem możecie mi wierzyć. Znam to.

W Halloween nad ranem znalazłem się nie w Derry, lecz na oceanie. Wzburzonym

oceanie. Kurczowo trzymałem się relingu dużej łodzi - zdaje się, że to był jacht - która była

bliska zatonięcia. Niesiony wyjącym wichrem deszcz zacinał mi w twarz. Pędziły ku mnie

ogromne fale, u podstawy czarne, u szczytu przechodzące w skisłą, spienioną zieleń. Jacht

podniósł się, obrócił, po czym znów runął w dół w obłędnym korkociągu.

Obudziłem się z tego snu z walącym sercem i dłońmi wciąż skulonymi od prób

trzymania relingu, którego obraz wytworzył mój mózg. Chociaż nie tylko mózg za to

odpowiadał, bo łóżko wciąż chodziło w górę i w dół. Miałem wrażenie, że mój żołądek

zerwał się z cum mięśni, które dotąd utrzymywały go na miejscu.

W takich chwilach ciało prawie zawsze jest mądrzejsze od mózgu. Odrzuciłem pościel

i poleciałem przez kuchnię do łazienki, po drodze kopniakiem przewracając znienawidzone

żółte krzesło. Później miały mnie boleć palce u nóg, ale wtedy praktycznie nic nie poczułem.

Próbowałem zacisnąć gardło, lecz udało się tylko częściowo. Słyszałem, jak dziwny dźwięk

przedziera się przez nie do moich ust. Brzmiał: „ulk-ulk-urp-ulk”. Mój żołądek był jachtem,

najpierw się wznosił, by zaraz potem opaść w tym strasznym korkociągu. Runąłem na kolana

przed sedesem i zwymiotowałem kolację. W ślad za nią poszedł lunch i wczorajsze śniadanie

- o Boże, szynka i jajka sadzone. Na myśl o całym tym połyskującym tłuszczem żarciu znów

zebrało mi się na wymioty. Nastąpiła krótka przerwa, po czym chyba wszystko, co zjadłem w

poprzednim tygodniu, opuściło budynek.

I kiedy już zaczynałem mieć nadzieję, że to koniec, moimi bebechami wstrząsnął

przeraźliwy bulgot. Chwiejnie dźwignąłem się na nogi, pospiesznie opuściłem klapę i

zdołałem usiąść, zanim wszystko wylało się ze mnie z wodnistym chlupotem.

Ale nie. Nie wszystko, jeszcze nie. Żołądek podjechał mi do gardła i w tym samym

momencie znów uaktywniły się jelita. Nie było innego wyjścia; wychyliłem się do przodu i

zwymiotowałem do umywalki.

Trwało to aż do południa. Wtedy z obu moich otworów ewakuacyjnych nie leciało już

nic oprócz wodnistej papki. Za każdym razem, kiedy rzygałem, przy każdym skurczu jelit

nachodziła mnie ta sama myśl: Przeszłość nie chce, żeby ją zmieniać. Przeszłość jest

nieustępliwa.

Kiedy jednak tego wieczoru Frank Dunning przyjdzie do swojego domu, zamierzałem

tam być. Nawet gdybym wciąż jeszcze rzygał i srał szarą wodą, zamierzałem tam być. Nawet

gdybym miał to przypłacić życiem, zamierzałem tam być.

Pan Keene, właściciel drogerii na Center Street, stał za ladą, kiedy przyszedłem tego

piątkowego popołudnia. Drewniany wentylator w górze podrywał resztki jego włosów w

zwiewnym tańcu; wyglądały jak pajęczyna poruszana letnim wietrzykiem. Na sam ten widok

mój zmaltretowany żołądek znów szarpnął się ostrzegawczo. Keene był chudy pod swoim

białym bawełnianym kitlem - niemal chorobliwie - i kiedy mnie zobaczył, zmarszczył w

uśmiechu blade usta.

- Kiepsko pan wygląda, przyjacielu.

- Kaopectate - powiedziałem chrapliwym głosem niepodobnym do mojego. - Ma pan

to?

- Co, grypa żołądkowa? - Światło pod sufitem padało na szkła jego małych okularów

bez oprawek i ślizgało się po nich, kiedy ruszał głową. Jak masło po patelni, pomyślałem i

żołądek znów podjechał mi do gardła. - Ostatnio krąży po mieście. Obawiam się, że ciężkie

dwadzieścia cztery godziny przed panem. Pewnie przypętał się bakcyl, a może używał pan

toalety publicznej i zapomniał umyć ręce. Tak wiele osób nie dba o hi...

- Jest kaopectate czy nie?

- Oczywiście. W drugiej alejce.

- A pieluchomajtki?

Cierpki uśmiech się rozszerzył. Pieluchomajtki są zabawne, pewnie. Chyba że,

oczywiście, to ty ich potrzebujesz.

- Piąta alejka. Choć jeśli będzie się pan trzymał blisko domu, nie będą potrzebne.

Sądząc po pańskiej bladości... i po tym, jak pan się poci... byłoby to wskazane.

- Dzięki - powiedziałem i wyobraziłem sobie, że walę go w pysk tak, że sztuczna

szczęka wpada mu do gardła. A masz, koleś, udław się!

Zakupy robiłem powoli, nie chcąc zbytnio wstrząsać moimi rozbełtanymi trzewiami.

Wziąłem kaopectate (duże opakowanie... jest) potem pieluchomajtki (duże dla dorosłych...

są). Majtki były w dziale Sprzęt do Stomii, między workami do lewatywy a złowieszczymi

żółtymi zwojami plastikowych węży, których przeznaczenia nie chciałem znać. Były też

pieluchy dla dorosłych, ale od nich mnie odrzucało. Już wolałbym wypchać pieluchomajtki

ścierkami do naczyń. Ta wizja mnie rozbawiła i mimo cierpienia musiałem wytężyć siłę woli,

żeby powstrzymać się od śmiechu. W moim delikatnym stanie śmiech mógłby doprowadzić

do katastrofy.

Jakby wyczuwając moją udrękę, kościsty aptekarz nabijał moje zakupy na kasę w

zwolnionym tempie. Podałem mu pięciodolarowy banknot mocno trzęsącą się ręką.

- Coś jeszcze?

- Jedna sprawa. Fatalnie się czuję, widzisz, że fatalnie się czuję, więc czego, do

cholery, się do mnie szczerzysz?

Pan Keene cofnął się o krok i uśmiech zniknął z jego ust.

- Zapewniam pana, że się nie szczerzyłem. Życzę powrotu do zdrowia.

Poczułem skurcz kiszek. Zachwiałem się lekko, schwyciłem torbę z zakupami i wolną

ręką przytrzymałem się lady.

- Jest tu ubikacja?

Uśmiech powrócił.

- Nie dla klientów, przykro mi. Może pójdzie pan do jednego z... lokali naprzeciwko?

- Z ciebie naprawdę jest bydlę, co? Wzorcowy, kurde, obywatel Derry.

Zesztywniał, odwrócił się i wymaszerował do ciemnej nory, w której trzymał swoje

pigułki, pudry i syropy.

Powoli przeszedłem obok dystrybutora napojów do wyjścia. Czułem się jak człowiek

ze szkła. Dzień był chłodny, nie więcej niż siedem stopni, ale dotyk słońca na mojej skórze

wydawał się gorący. I lepki. Znów dostałem skurczu jelit. Przez chwilę stałem nieruchomo ze

spuszczoną głową, jedną nogą na chodniku, drugą w rynsztoku. Skurcz minął. Przeszedłem

przez ulicę, nie patrząc, czy coś jedzie, i ktoś na mnie zatrąbił. Powściągnąłem pokusę, by

pokazać mu środkowy palec, ale tylko dlatego, że miałem już dość kłopotów. Nie mogłem

ryzykować, że wdam się w bójkę; nie teraz, kiedy już toczyłem jedną walkę. Ale co właściwie

ze mną walczyło? Paskudna dwudziestoczterogodzinna grypa żołądkowa, która krążyła po

mieście, według mocno nieprzyjemnego Norberta Keene'a? Po części pewnie tak, ale

sądziłem, że to nie wszystko. To była ta sama bitwa, którą musiał stoczyć Al, kiedy wyruszył

na ratunek Carolyn Poulin.

Znów złapał mnie skurcz, jakby ktoś wbił mi dwa noże w podbrzusze. Zerwałem się

do biegu. Sleepy Silver Dollar był najbliżej, więc to jego drzwi rozwarłem na oścież i moje

nieszczęśliwe ciało wpadło w półmrok i drożdżowy zapach piwa. W szafie grającej Conway

Twitty jęczał, że to tylko na niby. Marzyłem, by miał rację.

W lokalu nie było nikogo oprócz samotnego klienta przy pustym stoliku, patrzącego

na mnie zaskoczonymi oczami, i barmana, który oparty o koniec kontuaru rozwiązywał

krzyżówkę w gazecie. Podniósł na mnie wzrok.

- Ubikacja - rzuciłem. - Szybko.

Wskazał na tyły sali i pognałem w stronę drzwi oznakowanych KOWBOJE i

KOWBOJKI. Wpadłem na KOWBOJÓW z impetem rugbisty taranującego przeciwnika.

Wewnątrz śmierdziało gównem, dymem papierosowym i gryzącym w oczy chlorem. W

jedynej kabinie nie było drzwi - może to i lepiej. Rozpiąłem spodnie szarpnięciem, niby

Superman spóźniony na napad na bank, odwróciłem się i gruchnąłem na sedes.

W samą porę.

Kiedy ostatni atak minął, wyjąłem wielką butelkę kaopectate z papierowej torby i

pociągnąłem trzy długie łyki. Żołądek podjechał mi do gardła. Zmusiłem go, żeby wrócił na

swoje miejsce. Gdy nabrałem pewności, że pierwsza dawka się przyjęła, wziąłem następny

łyk, beknąłem i powoli zakręciłem butelkę. Na ścianie po mojej lewej stronie ktoś narysował

penisa z jądrami. Jądra były rozcięte i tryskała z nich krew. Pod tym uroczym obrazkiem

artysta napisał: HENRY CASTONGUAY OTO CO CIĘ CZEKA JAK JESZCZE RAZ

ZERŻNIESZ MI ŻONĘ.

Zamknąłem oczy i kiedy to zrobiłem, zobaczyłem zaskoczonego klienta, który

obserwował moją szarżę do ubikacji. Ale czy rzeczywiście był klientem? Nie miał nic na

stoliku; siedział tam tylko. Z zamkniętymi oczami wyraźnie widziałem jego twarz. Znałem ją.

Gdy wróciłem do baru, Conwaya Twitty'ego zastąpił Ferlin Husky, a Bezszelkowy

zniknął. Skierowałem się do barmana.

- Kiedy przyszedłem, siedział tam jakiś facet. Kto to był? - spytałem.

Podniósł głowę znad krzyżówki.

- Nikogo nie widziałem.

Wyjąłem portfel, wyciągnąłem banknot pięciodolarowy i położyłem go na kontuarze

obok podkładki pod piwo Narragansett.

- Nazwisko.

Odbył ze sobą krótką rozmowę w duchu, zerknął na słoik na napiwki obok drugiego,

zawierającego marynowane jajka, zobaczył w środku samotną dziesięciocentówkę i pięć

dolarów zniknęło w jego dłoni.

- To był Bill Turcotte.

Nazwisko nic mi nie mówiło. Pusty stolik też mógł nic nie znaczyć, ale...

Położyłem na kontuarze następnego Abrahama Lincolna.

- Przyszedł tu mnie obserwować? - Jeśli tak, to znaczyło, że mnie śledził. Może nie

tylko dzisiaj. Ale dlaczego?

Barman odsunął piątaka od siebie.

- Wiem tylko, że zwykle przychodzi na piwo. Dużo piwa.

- To dlaczego dziś żadnego nie wypił?

- Może zajrzał do portfela i zobaczył, że w środku ma tylko kartę biblioteczną. Co ja,

jasnowidz jestem? A teraz, jak już zasmrodziłeś mi kibel, może byś tak coś zamówił albo

sobie poszedł?

- Śmierdziało, zanim wszedłem, przyjacielu.

Kiepski tekst na odchodnym, ale najlepszy, na jaki mnie było stać w tych

okolicznościach. Wyszedłem i stanąłem na chodniku, wypatrując Turcotte'a. Zniknął bez

śladu, za to Norbert Keene stał w witrynie swojej drogerii z dłońmi założonymi za plecy i

patrzył na mnie. Nie uśmiechał się.

O piątej dwadzieścia tego popołudnia zostawiłem mojego sunlinera na parkingu

przyległym do kościoła baptystów na Witcham Street. Miał tam dużo towarzystwa; według

tablicy przed wejściem, od piątej trwało spotkanie Anonimowych Alkoholików. W bagażniku

forda był cały mój dobytek zebrany w ciągu siedmiu tygodni, które przeżyłem jako

mieszkaniec tego, jak zwykłem w myśli nazywać Derry, Dziwacznego Miasteczka. Wszystko,

co niezbędne, spoczywało w teczce Lord Buxton, którą dostałem od Ala: jego i moje notatki,

fragmentaryczny rękopis, nad którym pracowałem, i reszta gotówki. Dzięki Bogu, że

większość pieniędzy trzymałem w przenośnej postaci.

Na siedzeniu obok mnie leżała papierowa torba zawierająca butelkę kaopectate - teraz

już w trzech czwartych opróżnioną - i pieluchomajtki. Na szczęście nie zanosiło się na to,

żebym miał z nich skorzystać. Mój żołądek i jelita jakby się uspokoiły, ręce przestały drżeć.

W schowku, na rewolwerze, leżało pół tuzina batonów Payday. Dorzuciłem to wszystko do

torby. Planowałem, że później, kiedy ulokuję się między garażem a żywopłotem przy

Wyemore Lane 202, nabiję rewolwer i zatknę go za pas. Jak podrzędny rabuś z filmów klasy

B granych w Strand.

W schowku był jeszcze jeden przedmiot: „TV Guide” z Fredem Astaire'em i Barrie

Chase na okładce. Chyba już ze dwunasty raz od czasu, kiedy kupiłem to czasopismo w

kiosku na Main Street, zajrzałem do programu telewizyjnego na piątek.


Date: 2015-12-17; view: 1111


<== previous page | next page ==>
ZAPROTESTUJMY PRZECIWKO 16 page | ZAPROTESTUJMY PRZECIWKO 18 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.02 sec.)