Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY

Tajemnica Hermiony

 

To wstrząsająca sprawa... wstrząsająca... cud, że żadne z nich nie zginęło... W życiu o czymś takim nie słysza­łem... niech to dunder świśnie, jakie to szczęście, że pan tam był, Snape...

- Dziękuję, panie ministrze.

- Order Merlina drugiej klasy! Może nawet pierwszej, jak mi się uda...

- Bardzo dziękuję, panie ministrze.

- Ma pan paskudne rozcięcie... To robota Blacka, co?

- Prawdę mówiąc, to robota Pottera, Weasleya i Granger, panie ministrze...

- Nie!

- Black ich omamił, od razu to spostrzegłem. Zaklęcie Confundus, sądząc po ich zachowaniu. Chyba myśleli, że jest niewinny. Nie można ich za to obarczać odpowiedzial­nością. Z drugiej strony, ich wmieszanie się w całą sprawę mogło pomóc Blackowi w ucieczce. Najwidoczniej od sa­mego początku uważali, że sami go złapią. Do tej pory wiele im się udawało i obawiam się, że mieli o sobie zbyt wysokie mniemanie... No i, oczywiście, dyrektor zbyt często pozwa­lał na wszystko temu Porterowi...

- Ach, Snape... No cóż, to przecież Harry Porter, sam pan rozumie... wszyscy przymykamy oko na jego wybryki...

- A jednak... czy to dobre dla niego, żeby go traktować w wyjątkowy sposób? Ja osobiście traktuję go tak samo jak innych uczniów. A każdy uczeń zostałby zawieszony... przy­najmniej zawieszony... gdyby wciągnął swoich kolegów w tak groźną sytuację. Niech pan się zastanowi, panie mi­nistrze: wbrew wszystkim szkolnym przepisom... po tych wszystkich środkach ostrożności zastosowanych przecież dla jego bezpieczeństwa... wymknąć się w nocy, zadawać się z wilkołakiem i mordercą... a mam powody, by sądzić, że odwiedzał też nielegalnie Hogsmeade...

- No, no... Snape... zobaczymy, zobaczymy... niewąt­pliwie chłopiec popełnił wiele głupstw...

Harry leżał, słuchając tego i zaciskając powieki. Czuł się bardzo słaby i oszołomiony. Słowa zdawały się wędrować bardzo powoli z uszu do mózgu, tak że trudno je było zrozumieć. Członki miał jak z ołowiu, powieki zbyt ciężkie, by je unieść... chciał tylko leżeć, leżeć na tym wygodnym łóżku, leżeć już tak zawsze...

- Najbardziej zdumiewa mnie zachowanie dementorów... Naprawdę pan nie wie, Snape, co spowodowało ich ucieczkę?

- Nie, panie ministrze. Kiedy przyszedłem do siebie, wracali już na swoje posterunki przy bramach...



- Niezwykłe. A jednak Black, Harry... i ta dziew­czyna...

- Wszyscy byli nieprzytomni. Oczywiście związałem i zakneblowałem Blacka, wyczarowałem nosze i ściągnąłem ich prosto do zamku.

Zapadła cisza. Mózg Harry’ego pracował teraz nieco szybciej, a wówczas coś zaczęło go nękać w żołądku.

Otworzył oczy.

Wszystko było lekko zamazane. Ktoś musiał mu zdjąć okulary. Leżał w ciemnym skrzydle szpitalnym. Na końcu sali zobaczył odwróconą do niego plecami panią Pomfrey, pochyloną nad łóżkiem. Wytężył wzrok i wydało mu się, że pod jej ramieniem dostrzegł rude włosy Rona.

Przekręcił głowę na poduszce. Na prawo od niego leżała Hermiona. Światło księżyca padało na jej łóżko. Oczy miała otwarte. Wyglądała jak spetryfikowana, ale kiedy zobaczy­ła, że Harry się przebudził, przyłożyła palec do ust i wskazała na drzwi. Były otwarte, a głosy Korneliusza Knota i Severusa Snape’a dobiegały z korytarza.

Pani Pomfrey podeszła żwawym krokiem do łóżka Harry’ego. Odwrócił się, żeby na nią spojrzeć. Niosła największy blok czekolady, jaki widział w życiu. Wyglądał jak mała cegła.

- Ach, obudziłeś się! - powiedziała raźnym głosem. Położyła czekoladę na stoliku obok łóżka i zaczęła rozbijać blok małym młoteczkiem.

- Co z Ronem? - zapytali jednocześnie Harry i Her­miona.

- Przeżyje - odpowiedziała ponuro pani Pomfrey. - A wy... wy zostaniecie tu, póki nie będę zadowolona z waszego stanu... Potter, co ty wyprawiasz?

Harry usiadł, założył okulary i wziął do ręki różdżkę.

- Muszę się zobaczyć z dyrektorem - oświadczył.

- Potter - powiedziała pani Pomfery łagodnym to­nem - już wszystko w porządku. Złapali Blacka. Zamknęli go na górze. Lada chwila dementorzy złożą swój pocałunek...

- CO?!

Harry wyskoczył z łóżka, Hermiona zrobiła to samo. Jego okrzyk usłyszano jednak na korytarzu i w następnej sekundzie Knot i Snape wpadli na salę.

- Harry, Harry, co to znaczy?! - zawołał Knot, wyraźnie poruszony. - Powinieneś być w łóżku... Dostał czekolady? - zapytał z lękiem panią Pomfrey.

- Panie ministrze, proszę mnie wysłuchać! - powie­dział Harry. - Syriusz Black jest niewinny! Peter Pettigrew udał własną śmierć! Widzieliśmy go! Nie może pan pozwolić dementorom, żeby zrobili to Syriuszowi, on jest...

Ale Knot kręcił głową i uśmiechał się wyrozumiale.

- Harry, Harry, wszystko ci się pomieszało, przeszed­łeś ciężkie chwile, połóż się z powrotem, proszę, nie martw się niczym, panujemy nad wszystkim...

- NIEPRAWDA! - ryknął Harry. - ZŁAPALI­ŚCIE NIEWŁAŚCIWĄ OSOBĘ!

- Panie ministrze, niech pan posłucha - odezwała się Hermiona, która stanęła obok Harry’ego i wpatrywała się żarliwie w twarz Knota. - Ja też go widziałam. To był szczur Rona, on jest animagiem, to znaczy... chodzi mi o Petera Pettigrew, i...

- Sam pan widzi, panie ministrze - powiedział Snape. - Black obojgu pomieszał w głowach... Wie­dział, co robi...

- NIKT NAM NIE POMIESZAŁ W GŁOWACH! - wrzasnął Harry.

- Panie ministrze! Panie profesorze! - fuknę łapani Pomfrey ze złością. - Nalegam, żeby panowie natych­miast stąd wyszli. Potter jest moim pacjentem i nie pozwolę go denerwować!

- Nie jestem zdenerwowany, ja tylko próbuję im uzmysłowić, co się naprawdę wydarzyło! - powiedział ze złością Harry. - Gdyby mnie tylko wysłuchali...

Ale pani Pomfrey nagle wepchnęła mu do ust wielki kawał czekolady. Zakrztusił się, a ona skorzystała ze spo­sobności i wsadziła go z powrotem do łóżka.

- A teraz, bardzo proszę, panie ministrze... Te dzieci wymagają opieki medycznej. Proszę opuścić szpital.

Drzwi ponownie się otworzyły i stanął w nich Dumbledore. Harry z trudem przełknął bryłę czekolady i znowu się podniósł.

- Panie profesorze, Syriusz Black...

- Na miłość boską! - krzyknęła pani Pomfrey histe­rycznym głosem. - Czy to jest szpital, czy może mi się tylko tak wydaje? Panie dyrektorze, muszę stanowczo...

- Wybacz mi, Poppy, ale muszę zamienić słówko z pa­nem Potterem i panną Granger - oświadczył spokojnie Dumbledore. - Właśnie rozmawiałem z Syriuszem Blackiem...

- Założę się, że opowiedział panu tę samą bajeczkę, którą zagnieździł w mózgu Pottera - prychnął Snape.

- Coś o szczurze... i o zmartwychwstaniu Petera Pettigrew...

- Zgadza się, mówił mi o tym - rzekł Dumbledore, przyglądając się bacznie Snape’owi znad swoich okularów-połówek.

- A więc moje słowo już nic nie jest warte? - wark­nął Snape. - Petera Pettigrew nie było we Wrzeszczącej Chacie i nie widziałem go na błoniach.

- Bo był pan nieprzytomny, panie profesorze! - wtrą­ciła Hermiona. - Przybył pan za późno, żeby usłyszeć...

- Panno Granger, PROSZĘ LICZYĆ SIĘ ZE SŁO­WAMI!

- Spokojnie, Snape - powiedział Knot, wyraźnie prze­rażony rozwojem wypadków - ta młoda dama wiele prze­żyła, musimy brać pod uwagę stan, w jakim się znajduje...

- Chciałbym porozmawiać z Harrym i Hermioną na osobności - oświadczył nagle Dumbledore. - Korne­liuszu, Severusie, Poppy... proszę nas zostawić.

- Dyrektorze! - wybełkotała pani Pomfrey. - Oni wymagają opieki medycznej, potrzebują odpoczynku...

- To nie może czekać - przerwał jej Dumbledore.

- Jestem zmuszony nalegać.

Pani Pomfrey ściągnęła wargi, odeszła do swojego gabi­netu na końcu sali i zatrzasnęła drzwi.

Knot spojrzał na wielki złoty zegarek, zwisający mu z kamizelki.

- Dementorzy pewnie już przybyli - powiedział.

- Pójdę z nimi pomówić. Dumbledore, spotkamy się na górze.

Otworzył drzwi i przytrzymał je dla Snape’a, ale ten nie ruszył się z miejsca.

- Chyba pan nie wierzy w to wszystko, co opowiada Black? - szepnął, wpatrując się w twarz Dumbledore’a.

- Chcę porozmawiać z Harrym i Hermioną na osob­ności - powtórzył Dumbledore. Snape zrobił krok w jego stronę.

- Syriusz Black wykazał, że jest zdolny do morderstwa, kiedy miał szesnaście lat. Zapomniał pan o tym, dyrektorze? Zapomniał pan, że kiedyś chciał zabić mnie?

- Mam nadal znakomitą pamięć, Severusie - odpo­wiedział spokojnie Dumbledore.

Snape obrócił się na pięcie i wyszedł przez drzwi, które Knot wciąż przytrzymywał. Kiedy zamknęły się za nimi, Dumbledore zwrócił się do Harry’ego i Hermiony. Oboje zaczęli mówić jednocześnie.

- Panie profesorze, Black mówi prawdę... widzieliśmy Petera Pettigrew...

- ...on uciekł, kiedy profesor Lupin zamienił się w wilkołaka...

- ...on jest szczurem...

- …jego przednia łapa... to znaczy palec... on go sobie odciął, kiedy...

- ...to Pettigrew zaatakował Rona, nie Syriusz... Ale Dumbledore podniósł rękę, żeby powstrzymać ten potok wyjaśnień.

- Teraz wy musicie mnie wysłuchać i proszę mi nie przerywać, bo czasu mamy niewiele. Nie ma ani cienia dowodu na to, o czym opowiada Black, poza waszym świa­dectwem... a słowa dwojga trzynastolatków nie przekonają nikogo. Cała ulica widziała, jak Syriusz zamordował Petera Pettigrew. Ja sam potwierdziłem w ministerstwie, że Sy­riusz był Strażnikiem Tajemnicy Potterów.

- Profesor Lupin może panu powiedzieć... - zaczął Harry, nie mogąc się powstrzymać.

- Profesor Lupin jest teraz w Zakazanym Lesie i nie sądzę, by był w stanie komukolwiek coś powiedzieć. Kiedy odzyska ludzką postać, będzie już za późno, Syriusza spotka coś gorszego od śmierci. Poza tym wilkołaki nie budzą zaufania w naszym społeczeństwie, więc jego świadectwo nie na wiele się zda... a fakt, że on i Syriusz byli kiedyś przyjaciółmi...

- Ale...

- Wysłuchaj mnie, Harry. Jest za późno, nie rozu­miesz? Nie dotarło do ciebie, że wersja profesora Snape’a jest o wiele bardziej przekonująca od twojej?

- On nienawidzi Syriusza - powiedziała z rozpaczą Hermiona. - A wszystko przez ten głupi żart...

- Syriusz nie zachowywał się jak niewinny człowiek. Napaść na Grubą Danię... wtargnięcie do Gryffindoru z no­żem... bez Pettigrew, żywego czy umarłego, nie mamy szans na podważenie wyroku.

- Ale pan nam wierzy.

- Tak, wierzę wam - odpowiedział cicho Dumbledore. - Nie potrafię jednak zmusić innych, by zrozumieli, jak było naprawdę, nie mam też władzy nad ministrem magii...

Harry wpatrywał się w tę smutną, zatroskaną twarz i czuł się tak, jakby grunt usuwał mu się spod nóg. Od lat przy­wykł do myśli, że Dumbledore potrafi wszystko. Był pewny, że znajdzie jakieś zdumiewające, cudowne rozwiązanie. A teraz... ich ostatnia nadzieja zawiodła.

- Potrzebujemy więcej czasu - powiedział powoli Dumbledore, a jego bladoniebieskie oczy powędrowały od Harry’ego do Hermiony.

- Ale... - zaczęła Hermiona i nagle jej oczy zrobiły się okrągłe. - OCH!

- Posłuchajcie mnie teraz uważnie - rzekł Dumble­dore bardzo cicho i bardzo wyraźnie. - Syriusz Black jest zamknięty w gabinecie profesora Flitwicka na siódmym piętrze. Trzynaste okno na prawo, licząc od Wieży Zachod­niej. Jeśli wszystko dobrze pójdzie, dziś w nocy będziecie mogli uratować więcej niż jedno niewinne życie. Ale zapa­miętajcie: nikt nie może was zobaczyć. Panna Granger dobrze zna prawo... więc wie, o co toczy się gra... NIKT NIE MOŻE WAS ZOBACZYĆ.

Harry nie miał pojęcia, o co chodzi. Dumbledore od­wrócił się, a kiedy doszedł do drzwi, spojrzał na nich przez ramię.

- A teraz zamknę was na klucz. Jest... - zerknął na zegarek - za pięć dwunasta. Panno Granger, trzy obroty powinny wystarczyć. Powodzenia.

- Powodzenia? - powtórzył Harry, kiedy drzwi za­mknęły się za dyrektorem. - Trzy obroty? O czym on mówił? Co mamy zrobić?

Hermiona wyciągnęła spod szaty bardzo długi, misterny złoty łańcuszek, oplatający jej szyję.

- Harry, chodź tutaj - wyszeptała. - Szybko!

Harry podszedł do niej, kompletnie ogłupiały. Wyciąg­nęła ku niemu łańcuszek. Zobaczył, że zwiesza się z niego maleńka, błyszcząca klepsydra.

- Poczekaj...

Zarzuciła łańcuszek również na jego szyję.

- Gotów? - zapytała, prawie bez tchu.

- Co my robimy? - zdziwił się Harry, zupełnie nie rozumiejąc, o co chodzi.

Hermiona obróciła klepsydrę trzy razy.

Ciemna sala szpitalna rozpłynęła się. Harry doznał uczu­cia, jakby leciał bardzo szybko do tyłu. Migały mu przed oczami jakieś zamazane kształty i barwy, w uszach mu ło­motało. Próbował krzyknąć, ale nie usłyszał własnego głosu...

A potem poczuł twardy grunt pod stopami i obraz nagle się wyostrzył. Stał obok Hermiony w opustoszałej sali wej­ściowej Hogwartu. Na kamienną posadzkę padał z otwar­tych drzwi strumień złotego słonecznego światła. Spojrzał nieprzytomnie na Hermionę, a cienki łańcuszek wpił mu się w szyję.

- Hermiono, co...

- Szybko! - Hermiona złapała go za rękę i pociąg­nęła do drzwiczek komórki na miotły, otworzyła je, we­pchnęła go między kubełki i mopy, potem sama wcisnęła się do środka i szybko zatrzasnęła za sobą drzwi.

- Co... jak... Hermiono, co się dzieje?

- Powrót do przeszłości - wyszeptała Hermiona, zdejmując mu z szyi łańcuszek. - Jest o trzy godziny wcześniej...

Harry wymacał w ciemności własną nogę i mocno się uszczypnął. Zabolało, więc uznał, że nie może to być dzi­waczny sen.

- Ale...

- Ciiicho! Słuchaj! Ktoś idzie! Myślę... myślę, że to MY!

Przycisnęła ucho do drzwi.

- Kroki... tak, myślę, że to my schodzimy, żeby zoba­czyć się z Hagridem!

- Chcesz mi powiedzieć - szepnął Harry - że je­steśmy tutaj, w komórce, i jednocześnie tam?

- Tak - powiedziała Hermiona, wciąż nasłuchując. - Jestem pewna, że to my... tak, idzie troje ludzi... powoli, bo przecież chowamy się razem pod peleryną-niewidką...

Urwała, nadal nasłuchując uważnie.

- Zeszliśmy po zewnętrznych schodach...

Hermiona usiadła na odwróconym do góry dnem kubeł­ku. Harry uznał, że powinien zażądać odpowiedzi na kilka pytań.

- Skąd wytrzasnęłaś tę klepsydrę?

- To jest zmieniacz czasu - szepnęła Hermiona - a dostałam go od profesor McGonagall w pierwszym dniu po powrocie z wakacji. Używałam go przez cały rok, no wiesz, żeby być na tych wszystkich lekcjach. Profesor McGonagall kazała mi przysiąc, że nikomu nie powiem. Musiała napisać mnóstwo listów do Ministerstwa Magii, żebym mogła to mieć. Napisała im, że jestem wzorową uczennicą i że będę tego używać wyłącznie w celach naukowych... to znaczy... żeby uczyć się tych wszystkich przedmiotów naraz... No i tak robiłam, cofałam się w czasie, żeby być na kilku lekcjach rozpoczynających się o tej samej godzinie, rozumiesz? Ale... Harry, ja nie wiem, czego od nas oczekuje Dumbledore. Dlaczego powiedział mi, żeby cof­nąć się o trzy godziny? W jaki sposób to może pomóc Syriuszowi?

Harry spojrzał w jej twarz, ukrytą w cieniu.

- Musi być coś, co tu się gdzieś wydarzyło, a on chce, żebyśmy to teraz zmienili - powiedział powoli. - Ale co się wydarzyło? Trzy godziny temu szliśmy do chatki Hagrida...

- To jest teraz... I my właśnie idziemy do chatki Hagri­da. Przecież słyszałeś, jak wychodzimy...

Harry zmarszczył czoło. Poczuł się tak, jakby mózg skrę­cał mu się w próbie koncentracji.

- Dumbledore powiedział... powiedział, że możemy uratować więcej niż jedno niewinne życie... Hermiono, ura­tujemy Hardodzioba!

- Ale... jak to może pomóc Syriuszowi?

- Dumbledore powiedział... powiedział nam, gdzie jest to okno... okno gabinetu Flitwicka! Gdzie zamknęli Syriusza! Musimy tam polecieć na Hardodziobie i uwolnić Syriusza! Syriusz ucieknie na hipogryfie... obaj uciekną!

Ledwo widział w mroku twarz Hermiony, ale dostrzegł, że jest przerażona.

- Jeśli uda nam się zrobić to tak, żeby nikt nas nie zobaczył, to będzie prawdziwy cud!

- Ale przecież musimy spróbować, prawda? - Har­ry wyprostował się i przycisnął ucho do drzwi.

- Nic nie słychać, chyba nie ma nikogo... Idziemy... Pchnął drzwi. Sala wejściowa była pusta. Wymknęli się na palcach z komórki i zbiegli po kamiennych schodach. Cienie już się wydłużały, szczyty drzew w Zakazanym Lesie zabarwiła złota poświata.

- Jak ktoś wyjrzy przez okno... - pisnęła Hermiona, oglądając się na ścianę zamku.

- Pobiegniemy - powiedział stanowczo Harry. - Prosto do Zakazanego Lasu, dobrze? Ukryjemy się za jakimś drzewem i będziemy stamtąd wypatrywać...

- Dobra, ale naokoło cieplarni! Musimy trzymać się z dala od frontowych drzwi chatki Hagrida, bo się zobaczy­my! Chyba jesteśmy już blisko!

Zastanawiając się wciąż, co Hermiona miała na myśli, Harry puścił się biegiem, Hermiona za nim. Przebiegli przez ogród warzywny do cieplarni, zatrzymali się na chwilę, a potem popędzili dalej, okrążając wierzbę bijącą i kierując się do Zakazanego Lasu...

Bezpieczny w cieniu drzew, Harry odwrócił się; Hermio­na przybiegła po chwili, dysząc ciężko.

- Dobra... teraz musimy podkraść się do chatki Hagri­da. Tylko uważaj, żeby cię nikt nie zobaczył, Harry...

Ruszyli skrajem lasu, aż zobaczyli front chatki Hagrida. Po chwili usłyszeli pukanie do drzwi. Schowali się szybko za pniem dębu i wyjrzeli zza niego, żeby zobaczyć, co się dzieje. W otwartych drzwiach pojawił się Hagrid, blady i drżący, rozglądając się, kto pukał. I nagle Harry usłyszał własny głos.

- To my. Mamy na sobie pelerynę-niewidkę. Wpuść nas, to ją zdejmiemy.

- Nie powinniście tu przychodzić! - wyszeptał Ha­grid, ale cofnął się, a oni weszli do środka. Szybko zamknął drzwi.

- To najdziwaczniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek zrobi­liśmy - powiedział Harry z przejęciem.

- Podejdźmy trochę bliżej - szepnęła Hermiona. - Musimy się znaleźć bliżej Hardodzioba!

Zaczęli się skradać między drzewami, aż zobaczyli Har­dodzioba uwiązanego do płotu wokół grządki z dyniami.

- Teraz? - szepnął Harry.

- Nie! Jak wykradniemy go teraz, ci faceci z komisji pomyślą, że to Hagrid go uwolnił! Musimy poczekać, aż go zobaczą uwiązanego do płotu!

- Będziemy na to mieli tylko sześćdziesiąt sekund - powiedział Harry. Coraz mniej wierzył w powodzenie tej akcji.

W tym momencie z chatki Hagrida dobiegł ich brzęk tłuczonej porcelany.

- To Hagrid rozbił dzbanek z mlekiem - szepnęła Hermiona. - Zaraz znajdę Parszywka...

I rzeczywiście, kilka minut później usłyszeli wrzask Hermiony.

- Hermiono - powiedział nagle Harry - a jakby tak... po prostu wpaść tam, złapać Petera Pettigrew i...

- Nie! Nie rozumiesz? Łamiemy jedno z najważniej­szych praw obowiązujących w świecie czarodziejów! Niko­mu nie wolno zmieniać czasu! Nikomu! Słyszałeś, co mówił Dumbledore... Jak nas zobaczą...

- Kto nas zobaczy? Tylko my sami i Hagrid!

- Harry, a co byś pomyślał, gdybyś nagle zobaczył samego siebie wpadającego do chatki Hagrida?

- Pomyślałbym, że... że zwariowałem... albo że to ja­kaś czarna magia...

- No właśnie! W ogóle byś nie rozumiał, co się dzieje, mógłbyś zaatakować samego siebie! Profesor McGonagall opowiadała mi o strasznych rzeczach, jakie się wydarzyły, kiedy czarodzieje eksperymentowali z czasem... Wielu pozabijało swoje przyszłe lub przeszłe ja... właśnie w taki sposób, przez omyłkę!

- W porządku! Tak sobie tylko pomyślałem, nie ma sprawy...

Hermiona szturchnęła go i wskazała w kierunku za­mku. Harry wysunął głowę o parę cali, żeby lepiej wi­dzieć frontowe drzwi. Po stopniach wiodących do zamku schodzili Dumbledore, Knot, staruszek z komisji i kat Macnair.

- Zaraz wyjdziemy z chaty! - szepnęła Hermiona.

I rzeczywiście, w chwilę później drzwi chatki się otwo­rzyły i Harry zobaczył samego siebie, Rona i Hermionę wychodzących z Hagridem. Było to niewątpliwie najdziw­niejsze uczucie w jego życiu: stał sobie za drzewem na skraju Zakazanego Lasu i patrzył na samego siebie stojącego przy grządce z dyniami w ogródku Hagrida.

- Spokojnie, Dziobku - powiedział Hagrid do hipogryfa. - Spokojnie... - Odwrócił się do Harry’ego, Rona i Hermiony. - Wiejcie. I to migiem.

- Hagridzie, nie możemy...

- Powiemy im, co naprawdę się stało...

- Nie mogą go zabić...

- Zjeżdżajcie mi stąd! - prawie krzyknął Hagrid. - Jeszcze tylko tego brakuje, żebyście wpakowali się w kłopoty!

Harry patrzył, jak Hermiona zarzuca pelerynę-niewidkę na niego i Rona.

- Wiejcie szybko... Nie słuchajcie...

Rozległo się pukanie do drzwi. Hagrid odwrócił się szyb­ko i zniknął w swojej chatce, pozostawiając tylne drzwi otwarte. Harry widział wygniecenia pojawiające się w tra­wie wokół chatki i słyszał stłumiony tupot nóg. On, Ron i Hermiona uciekli... ale teraz on i Hermiona, ukryci w cie­niu drzew, mogli słyszeć przez tylne drzwi, co się dzieje wewnątrz chatki.

- Gdzie jest to zwierzę? - rozległ się twardy głos Macnaira.

- Na... na zewnątrz - wychrypiał Hagrid. Harry szybko cofnął głowę za pień, kiedy w oknie poja­wiła się twarz Macnaira. Potem usłyszeli Knota.

- Musimy... ee... odczytać ci oficjalne zarządzenie o egzekucji, Hagridzie. Zrobię to szybko. A potem ty i Macnair złożycie na nim podpisy. Macnair, ty też słuchaj, taka jest procedura...

Twarz Macnaira znikła z okna.

Teraz albo nigdy.

- Poczekaj tu - szepnął Harry do Hermiony. - Ja to zrobię.

Kiedy znów rozległ się głos Knota, Harry wyskoczył zza drzewa, przesadził płot otaczający grządkę z dyniami i pod­biegł do Hardodzioba.

- Decyzją Komisji Likwidacji Niebezpiecznych Stwo­rzeń hipogryf Hardodziob, zwany dalej skazanym, zostanie uśmiercony szóstego czerwca o zachodzie słońca...

Uważając, żeby nie mrugnąć, Harry raz jeszcze spojrzał w pomarańczowe oko hipogryfa i ukłonił się. Hardodziob opadł na zrogowaciałe kolana, ale po chwili znowu się pod­niósł. Harry zaczął walczyć ze sznurem, którym hipogryf był przywiązany do płotu.

- ...Wyrok ma być wykonany przez ścięcie, a doko­nać tego ma wyznaczony przez komisję kat, Walden Mac­nair...

- No chodź, Hardodziobie - mruknął Harry. - Chodź, chcemy ci pomóc. Spokojnie... spokojnie...

- ...świadkami są... Hagridzie, podpisz tutaj... Harry z całej siły pociągnął za sznur, ale Hardodziob zaparł się przednimi nogami.

- No, skończmy już z tym - odezwał się z chatki piskliwy głos członka komisji. - Hagridzie, może będzie lepiej, jak zostaniesz tutaj...

- Nie, chcę być z nim... nie zostawię go samego... Rozległy się kroki.

- Hardodziobie, rusz się! - syknął Harry.

Jeszcze raz pociągnął za sznur. Hipogryf ruszył za nim, trzepocząc nerwowo skrzydłami. Byli nadal z dziesięć stóp od krawędzi lasu; gdyby teraz ktoś wyjrzał przez tylne drzwi chatki, z pewnością by ich zobaczył.

- Jedną chwilkę, Macnair, pozwól tu - usłyszał głos Dumbledore’a. - Ty również musisz się podpisać.

Kroki umilkły. Harry uwiesił się na sznurze. Hardodziob kłapnął dziobem i zaczął iść nieco szybciej.

Zza drzewa wyjrzała pobladła twarz Hermiony.

- Harry, szybciej!

Harry wciąż słyszał głos Dumbledore’a dochodzący z chatki. Jeszcze raz szarpnął sznurem. Hardodziob pobiegł lekkim truchtem. Dotarli do drzew...

- Szybko! Szybko! - jęknęła Hermiona, wyskaku­jąc zza drzewa, chwytając za linę i ciągnąc ją, żeby zmusić hipogryfa do szybszego biegu. Harry spojrzał przez ramię: już nic nie było widać, nawet ogrodu Hagrida.

- Stój! - szepnął do Hermiony. - Mogą nas usły­szeć...

Drzwi otworzyły się z hukiem. Harry, Hermiona i Har­dodziob stanęli bez ruchu; nawet hipogryf zdawał się nasłu­chiwać uważnie.

Cisza... a potem...

- Gdzie on jest? - dobiegł ich piskliwy glos członka komisji. - Gdzie jest to zwierzę?

- Było tu przywiązane! - powiedział ze złością kat. - Sam widziałem! O, tutaj!

- To bardzo dziwne - rzekł Dumbledore, a w jego głosie pobrzmiewała nuta rozbawienia.

- Dziobku! - zawołał ochryple Hagrid.

Rozległ się świst, a potem głuche uderzenie topora. Wy­glądało na to, że kat ze złości rąbnął toporem w płot. Najpierw usłyszeli wycie, a potem słowa Hagrida przerywa­ne szlochem:

- Uciekł! Uciekł! A to mi dopiero mały Dziobek, uciekł! Musiał się zerwać! Dziobku, ty mały spryciarzu!

Hardodziob zaczął szarpać sznur, wyrywając się do Ha­grida. Harry i Hermiona zaryli się stopami w ziemi, żeby go utrzymać.

- Ktoś go odwiązał! - warknął kat. - Trzeba prze­szukać błonia, las...

- Macnair, czy naprawdę sądzisz, że gdyby ktoś rze­czywiście ukradł hipogryfa, to prowadziłby go po ziemi? - zapytał Dumbledore, nadal lekko rozbawionym tonem. - Przeszukaj niebo, jeśli potrafisz... Hagridzie, napiłbym się herbaty. Albo brandy.

- O... o-czywiście, panie profesorze - odrzekł Ha­grid takim głosem, jakby miał za chwilę zemdleć ze szczę­ścia. - Proszę do środka...

Harry i Hermiona nasłuchiwali w napięciu. Usłyszeli kroki, ciche przekleństwo kata, trzaśniecie drzwi, a potem zapadła cisza.

- Co teraz? - zapytał szeptem Harry, rozglądając się niespokojnie.

- Będziemy musieli ukryć się tutaj - powiedziała

Hermiona, która wyglądała na bardzo wstrząśniętą. - Trzeba poczekać, aż wrócą do zamku. Potem znajdziemy moment, aż będzie można bezpiecznie podlecieć na Hardo-dziobie pod okno Syriusza. Tylko... on tam będzie dopiero za parę godzin... och, to się robi coraz trudniejsze...

Spojrzała nerwowo przez ramię w mroczną puszczę. Słońce już zachodziło.

- Trzeba iść - powiedział Harry, myśląc gorączkowo. - Musimy znaleźć takie miejsce, z którego widać wierzbę bijącą, bo inaczej nie będziemy wiedzieli, co się dzieje.

- Dobra - zgodziła się Hermiona, wzmacniając uchwyt na sznurze. - Ale pamiętaj, Harry, nikt nie może nas zobaczyć.

Ruszyli skrajem lasu. Robiło się coraz ciemniej. W końcu ukryli się w kępie drzew - w oddali majaczyła wierzba.

- Jest Ron! - szepnął nagle Harry. Ciemna postać biegła przez błonie, a jej krzyk odbijał się echem od ściany lasu.

- Zostaw go... odczep się od niego... Parszywku, chodź tutaaa...!

I wówczas pojawiły się dwie inne postacie, które zmate­rializowały się znikąd. Harry zobaczył samego siebie i Hermionę, biegnących za Ronem. Po chwili Ron rzucił się na ziemię.

- Mam cię! Uciekaj, ty śmierdzący kocurze...

- Jest Syriusz! - mruknął Harry. Spod wierzby wyskoczył wielki czarny pies. Zobaczyli, jak przewraca Harry’ego, chwyta zębami Rona...

- Z zewnątrz to wygląda jeszcze gorzej, nie? - szep­nął Harry, obserwując, jak pies wciąga Rona między korze­nie. - Auuu... zobacz, ale mnie rąbnęło to drzewo... i cie­bie... nie, to jest niesamowite...

Wierzba bijąca trzeszczała i chlastała dolnymi gałęziami; widzieli siebie, miotających się to tu, to tam, żeby dostać się do pnia. A potem drzewo zamarło.

- To Krzywołap nacisnął tę narośl - powiedziała Hermiona.

- A my wchodzimy... Już weszliśmy.

Gdy tylko znikli, drzewo znowu ożyło. W chwilę później gdzieś blisko usłyszeli kroki. Dumbledore, Macnair, Knot i staruszek z komisji wracali do zamku.

- Ledwo zdążyliśmy wejść do tunelu! - powiedziała Hermiona. - Och, gdyby Dumbledore z nami poszedł...

- Tak, ale wtedy poszedłby również Macnair... i Knot. Założę się, że Knot kazałby Macnairowi uśmiercić Syriusza na miejscu.

Patrzyli, jak czterej mężczyźni wspinają się po schodach wiodących do zamku i znikają. Na kilka minut scena opu­stoszała. A potem...

- Idzie Lupin! - powiedział Harry, kiedy zobaczyli jeszcze jedną postać zbiegającą po kamiennych stopniach i pędzącą ku wierzbie.

Spojrzał na niebo. Chmury całkowicie przysłoniły księżyc.

Lupin podniósł jakąś gałąź i szturchnął nią w pień. Drze­wo znieruchomiało, a Lupin zniknął w jamie między korze­niami.

- Och, gdyby tylko Lupin znalazł pelerynę! - szep­nął Harry. - Ona tam przecież leży... Odwrócił się do Hermiony.

- Słuchaj, jakbym teraz wyskoczył i porwał ją, Snape by jej nie znalazł i...

- Harry, nikt nie może nas zobaczyć!

- Jak ty to możesz wytrzymać! Siedzieć tutaj i patrzyć, co się stanie! - Zawahał się. - Idę po pelerynę.

- Harry, NIE!

Hermiona złapała go z tyłu za szatę. W ostatniej chwili, bo nagle usłyszeli śpiew. To Hagrid szedł powoli do zaniku, podśpiewując i zataczając się lekko. W ręku miał wielką butlę.

- Widzisz? - szepnęła Hermiona. - Widzisz te­raz, co by się stało? Musimy się schować! Hardodziobie, nie!

Na widok Hagrida hipogryf zaczął się znowu szarpać. Harry też złapał mocno sznur, żeby go powstrzymać. Pa­trzyli, jak Hagrid idzie zakosami po zboczu wzgórza, a po­tem znika. Hardodziob przestał się wyrywać. Zwiesił smęt­nie głowę.

Ze dwie minuty później brama zamku znowu się otwo­rzyła i wyszedł Snape, który również pobiegł do wierzby.

Harry zacisnął pięści, kiedy Snape zatrzymał się przy drzewie, rozglądając się dookoła. Podniósł z ziemi pele­rynę.

- Nie dotykaj jej swoimi brudnymi łapami - wark­nął cicho Harry.

- Ciii...

Snape chwycił gałąź, której użył Lupin, szturchnął nią w narośl i nagle zniknął.

- A więc to by było na tyle - powiedziała Hermio­na. - Wszyscy jesteśmy tam w środku... a teraz musimy czekać, aż znowu wyjdziemy...

Przywiązała koniec sznura do najbliższego drzewa i usiad­ła na suchej ziemi, oplatając ramionami kolana.

- Harry, czegoś nie rozumiem... Dlaczego dementorzy nie porwali Syriusza? Pamiętam, jak nadchodzili, a potem chyba zemdlałam... Tylu ich było...

Harry też usiadł. Opowiedział jej, co zobaczył, kiedy najbliższy dementor pochylił się nad nim, sięgając ustami do jego ust: jakieś wielkie srebrzyste zwierzę galopujące przez jezioro. To ono zmusiło dementorów do ucieczki.

Kiedy skończył, Hermiona gapiła się w niego z buzią otwartą ze zdumienia.

- Ale co to było?

- Tylko jedno mogło powstrzymać dementorów i zmu­sić ich do ucieczki. Prawdziwy patronus. Potężny.

- Ale kto go wyczarował?

Harry milczał. Myślał o osobie, którą zobaczył na drugim brzegu jeziora. Pamiętał, co wtedy pomyślał... kim mogła być... ale jak... w jaki sposób...

- I nie widziałeś, kto to mógł być? Do kogo był podob­ny? - zapytała Hermiona. - Może to był jeden z na­uczycieli?

- Nie. To nie był nauczyciel.

- Ale to musiał być naprawdę potężny czarodziej, jeśli przepędził tych wszystkich dementorów... Mówiłeś, że ten patronus świecił tak mocno... i co, nie oświetlił go? Nic nie widziałeś?

- Taak, widziałem go - odpowiedział powoli Har­ry. - Ale... może ja to sobie wyobraziłem... no wiesz, umysł miałem zaćmiony... zaraz potem straciłem przytomność...

- Harry, myślisz, że kto to mógł być?

- Myślę... - Harry przełknął ślinę, wiedząc, jak dziwnie zabrzmi to, co zamierzał powiedzieć. - Myślę, że to był mój tata.

Spojrzał na Hermionę i zobaczył, że teraz jej usta są szeroko otwarte. Wpatrywała się w niego z mieszaniną strachu i współczucia.

- Harry, twój tata... no wiesz... przecież on nie żyje...

- Wiem - odpowiedział szybko Harry.

- Myślisz, że zobaczyłeś ducha?

- Nie wiem... nie... nie wyglądał jak duch...

- Ale przecież...

- Może miałem majaki. Ale... to, co widziałem... wy­glądało jak on... mam jego zdjęcia...

Hermiona wciąż patrzyła na niego tak, jakby bała się, że zwariował.

- Ja wiem, że to czysty obłęd - powiedział chłodno Harry.

Odwrócił się i spojrzał na hipogryfa, który grzebał dzio­bem w ziemi, najwyraźniej szukając robaków. Ale tak na­prawdę nie patrzył na niego.

Myślał o swoim ojcu i o jego trzech przyjaciołach... Myślał o Lunatyku, Glizdogonie, Łapie i Rogaczu... Czy to możliwe, że wszyscy byli tej nocy na błoniach? Glizdogon pojawił się tego wieczoru, choć wszyscy myśleli, że dawno umarł... Czy to możliwe, by jego ojciec zrobił to samo? A może mu się wydawało? Ta postać była za daleko, żeby ją widzieć wyraźnie... ale jednak wtedy, przez tę jedną chwilę, zanim stracił świadomość, był pewny, że to on...

Liście drzew szumiały cicho. Księżyc to pojawiał się, to znikał za chmurami. Hermiona siedziała z twarzą zwróconą w stronę wierzby, czekając.

I w końcu, po godzinie...

- Zobacz, wychodzimy! - szepnęła Hermiona.

Zerwali się na nogi. Hardodziob podniósł głowę. Zoba­czyli Lupina, Rona i Pettigrew wyłażących niezgrabnie z dziury między korzeniami. Potem wyszła Hermiona... następnie wysunął się pogrążony w letargu Snape, unoszący się dziwacznie w powietrzu. Potem Harry i Black. Wszyscy zaczęli iść w stronę zamku.

Harry’emu zabiło mocno serce. Spojrzał na niebo. Za chwilę ta chmura przepłynie i ukaże się księżyc...

- Harry - szepnęła Hermiona, jakby dokładnie wiedziała, o czym on teraz myśli - musimy siedzieć w ukryciu. Nikt nie może nas zobaczyć. Nic nie możemy zrobić...

- Więc mamy pozwolić, żeby Pettigrew znowu uciekł...

- A co, myślisz, że złapiesz szczura w ciemności? - prychnęła Hermiona. - Nic nie możemy zrobić! Wróci­liśmy, żeby pomóc Syriuszowi! Tylko po to!

- Dobra. W porządku.

Księżyc wyjrzał zza chmury. Zobaczyli, jak maleńkie postacie, idące przez błonie, zatrzymały się. A potem jakieś zamieszanie...

- Lupin się przemienia - szepnęła Hermiona.

- Hermiono! - powiedział nagle Harry. - Musi­my stąd iść!

- Nie możemy, ile razy mam ci powtarzać...

- Nie po to, żeby się wtrącić! Lupin ucieknie do lasu... wpadnie prosto na nas! Hermiona jęknęła cicho.

- Szybko! - Rzuciła się, żeby odwiązać Hardodzioba. - Szybko! Ale dokąd? Gdzie się schowamy? W każ­dej chwili mogą się pojawić dementorzy...

- Do chatki Hagrida! Teraz nie ma tam nikogo! Szyb­ko...

Pobiegli ile sił w nogach. Hardodziob galopował za nimi. Za plecami słyszeli wycie wilkołaka...

Harry pierwszy dobiegł do drzwi chatki, otworzył je, a Hermiona i Hardodziob wpadli za nim do środka. Po­spiesznie zamknął i zaryglował drzwi. Kieł zaczął ujadać.

- Ciicho, Kieł, to my! - zawołała Hermiona, pod­biegając do psa i drapiąc go za uszami. - Mało brakowa­ło! - powiedziała do Harry’ego.

- Taak...

Harry patrzył przez okno. Teraz było o wiele trudniej zobaczyć, co się dzieje. Hardodziob sprawiał wrażenie, jakby bardzo się ucieszył z powrotu do chatki Hagrida. Położył się przed kominkiem, zwinął schludnie skrzydła i wyglądał, jakby się szykował do błogiej drzemki.

- Chyba lepiej będzie, jak wyjdę - powiedział po­woli Harry. - Stąd zupełnie nie widać, co się dzieje... nie będziemy wiedzieć, kiedy nadejdzie czas...

Hermiona spojrzała na niego podejrzliwie.

- Nie zamierzam się w nic wtrącać - uspokoił ją szybko Harry. - Ale jeśli nie będziemy wiedzieć, co się dzieje, to jak poznamy, że już czas, by uwolnić Syriusza?

- No... dobrze... poczekam tutaj z Hardodziobem... ale Harry, bądź ostrożny... tam jest wilkołak... no i dementorzy...

Harry wyszedł i ostrożnie okrążył chatkę. Z oddali do­biegł skowyt. A więc dementorzy byli już blisko Syriusza... on i Hermiona zaraz ku niemu pobiegną...

Spojrzał w stronę jeziora, czując, jak serce łomocze mu w piersi. Kimkolwiek był ten, kto wyczarował patronusa, za chwilę się pojawi.

Przez moment zawahał się. Nikt nie może was zobaczyć. Ale on przecież nie chce, żeby ktoś go zobaczył. On chce sam zobaczyć... musi wiedzieć...

Pojawili się dementorzy. Wyłaniali się z ciemności ze wszystkich stron, sunąc skrajem jeziora... oddalając się od miejsca, w którym Harry stał, ku przeciwległemu brzego­wi... Nie będzie musiał zbliżać się do nich...

Harry zaczął biec. W głowie kołatała mu tylko jedna myśl: ojciec... A jeśli to jest on... jeśli to naprawdę jest on... Musi wiedzieć, musi to sprawdzić...

Jezioro było coraz bliżej, ale nikogo nie dostrzegał. Na drugim brzegu zamajaczyła jakaś srebrna mgiełka... to on sam próbuje wyczarować patronusa...

Na samym skraju jeziora rósł rozłożysty krzak. Harry schował się za nim, wypatrując przez liście. Na drugim brzegu srebrne migotanie nagle zgasło. Ogarnęła go fala straszliwego podniecenia... teraz... w każdej chwili...

- No dalej! - szepnął do siebie, rozglądając się roz­paczliwie. - Gdzie jesteś? Tato, proszę cię...

Ale nikt się nie pojawiał. Harry wystawił głowę, żeby poprzez jezioro spojrzeć na pierścień dementorów. Jeden zrzucił kaptur. Już czas, by pojawił się wybawca... Ale tym razem nie było nikogo...

I nagle zrozumiał. To nie ojca wówczas zobaczył... Zo­baczył siebie...

Wyskoczył zza krzaka i wyciągnął różdżkę.

- EKPECTO PATRONUM! - ryknął.

Tym razem z końca różdżki nie wystrzelił bezkształtny obłok srebrzystej mgiełki. Tym razem wystrzeliło z niej oślepiająco srebrzyste zwierzę. Zmrużył oczy, by je zoba­czyć. Przypominało konia. Pogalopowało cicho po czarnej powierzchni jeziora. Zniżyło łeb i natarło na dementorów... teraz krążyło wokół ciemnych kształtów na ziemi, a dementorzy pierzchali w popłochu, ginąc w ciemnościach...

Patronus zawrócił. Teraz mknął chyżo przez jezioro z po­wrotem ku Harry’emu. To nie był koń. Nie był to też jednorożec. To był jeleń. Lśnił tak jasno jak księżyc... wracał do niego...

Zatrzymał się na brzegu. Jego kopyta nie pozostawiały żadnego śladu na miękkiej ziemi. Wpatrywał się w Harry’ego wielkimi srebrnymi oczami. Powoli zniżył rogaty łeb. A Harry zrozumiał...

- Rogacz... - szepnął.

Lecz kiedy wyciągnął drżące ręce do jelenia, ten zniknął.

Harry stał przez chwilę z wyciągniętymi rękami. A po­tem serce mu podskoczyło, bo usłyszał za sobą tętent ko­pyt... obrócił się szybko i zobaczył biegnącą ku niemu Hermionę ciągnącą za sobą Hardodzioba.

- Cos ty zrobił? - zapytała wzburzona. - Powie­działeś, że wychodzisz tylko po to, żeby popatrzeć!

- Właśnie ocaliłem nam życie... - powiedział Harry. - Schowaj się tu... za ten krzak... wszystko ci wyjaśnię. Hermiona wysłuchała jego opowieści z otwartymi ustami.

- Nikt cię nie widział?

- Widział, widział, nie słuchasz tego, co mówię! JA SAM siebie widziałem, ale myślałem, że to mój tata! Wszyst­ko jest w porządku!

- Harry, nie mogę w to uwierzyć... to ty wyczarowałeś patronusa, który przepędził tych wszystkich dementorów? Naprawdę... to jest bardzo, bardzo zaawansowana magia...

- Wiedziałem, że tym razem mi się uda - powie­dział Harry - ponieważ już to zrobiłem... Potrafisz to zrozumieć?

- No... nie wiem... Harry, spójrz na Snape’a!

Razem spojrzeli na drugi brzeg. Snape odzyskał przyto­mność. Wyczarował nosze i złożył na nich nieruchome ciała Harry’ego, Hermiony i Blacka. Czwarte nosze, na których musiał spoczywać Ron, unosiły się już w powietrzu u jego boku. Potem wyciągnął przed siebie różdżkę i ruszył w kie­runku zamku, sterując szybującymi w powietrzu noszami.

- Dobra, zbliża się pora - powiedziała Hermiona, patrząc na zegarek. - Mamy około czterdziestu pięciu minut, zanim Dumbledore zamknie drzwi skrzydła szpitalnego. Musimy uwolnić Syriusza i wrócić do łóżek na sali szpitalnej, zanim ktokolwiek zorientuje się, że zniknęliśmy. Czekali, patrząc na odbicia chmur sunące po jeziorze. Liście krzaka szeptały coś w lekkim wietrze. Hardodziob, znudzony, zabrał się do wyszukiwania robaków.

- Myślisz, że on już tam jest? - szepnął Harry, pa­trząc na zegarek.

Spojrzał na zamek i zaczął liczyć okna na prawo od Wieży Zachodniej.

- Zobacz! - szepnęła Hermiona. - Kto to? Ktoś wychodzi z zamku!

Harry wbił wzrok w ciemność. Przez błonia szedł spiesz­nie jakiś mężczyzna. Za pasem coś mu połyskiwało.

- To Macnair! - powiedział Harry. - Kat! Idzie po dementorów! Już czas, Hermiono...

Hermiona położyła ręce na grzbiecie Hardodzioba, a Harry ją podsadził. Potem oparł jedną nogę na dolnych gałęziach krzewu i sam wspiął się na grzbiet hipogryfa, siadając przed nią. Przeciągnął sznur pod szyją Hardodzioba i przywiązał go do obroży z drugiej strony, tworząc coś w rodzaju wodzy.

- Gotowa? - szepnął do Hermiony. - Lepiej złap się mnie...

I uderzył piętami w boki hipogryfa.

Hardodziob poszybował w ciemną noc. Harry ściskał kolana, czując pod nimi podnoszenie się i opadanie potęż­nych skrzydeł. Hermiona obejmowała go mocno w pasie. Słyszał, jak pomrukuje:

- Och, nie... to mi się wcale nie podoba... och, nie... naprawdę... nie...

Harry przynaglił hipogryfa. Szybowali spokojnie ku gór­nym piętrom zamku. Pociągnął mocno za sznur z lewej strony i Hardodziob skręcił w lewo. Harry liczył okna, które migały obok nich...

- Prrr! - zawołał, z całej siły pociągając za sznur.

Hardodziob zatrzymał się, jeśli tak można powiedzieć, bo co chwila wznosił się i opadał o kilka stóp, bijąc skrzyd­łami powietrze.

- Jest! - krzyknął Harry zduszonym głosem, pa­trząc w oświetlone okno.

Przechylił się, wyciągnął rękę i kiedy skrzydła Hardo-dzioba opadły, zastukał mocno w szybę.

Black spojrzał w okno. Był kompletnie zaskoczony. Zerwał się z krzesła, podbiegł do okna i chciał je otworzyć, ale nie zdołał.

- Odsuń się! - zawołała Hermiona i wyciągnęła różdżkę, lewą ręką wciąż trzymając się szaty Harry’ego.

- Alohomora!

Okno otworzyło się z trzaskiem.

- Jak... jak... - wybełkotał Syriusz, gapiąc się na hipogryfa.

- Wyłaź... nie mamy wiele czasu... - powiedział Harry, trzymając mocno Hardodzioba za wysmukłą szyję, aby go uspokoić. - Musisz wyjść przez okno... dementorzy już idą. Macnair po nich poszedł.

Black złapał się ramy okna i wychylił przez nie głowę i barki. Mieli szczęście, że był tak chudy. Kiedy już udało mu się przerzucić jedną nogę przez grzbiet hipogryfa, wciągnął się na niego tuż za Hermiona.

- Dobra, Hardodziobie, teraz w górę! - zawołał

Harry, potrząsając sznurem. - W górę, na wieżę! Wioo!

Hipogryf machnął potężnymi skrzydłami i poszybowali

w górę, ku szczytowi Wieży Zachodniej, gdzie wylądował na blankach. Harry i Hermiona natychmiast ześliznęli się z jego grzbietu.

- Syriuszu, musisz uciekać, i to szybko - wydyszał Harry. - W każdej chwili mogą wpaść do gabinetu Flitwicka. Zobaczą, że uciekłeś.

Hardodziob skrobał kopytem po kamiennym licu obmu­rowania, potrząsając łbem.

- Co się stało z tym drugim chłopcem, Ronem? - zapytał Syriusz z niepokojem.

- Wyjdzie z tego... wciąż jest nieprzytomny, ale pani Pomfrey mówi, że go wyleczy. Szybko... leć! Ale Black wciąż wpatrywał się w Harry’ego.

- Jak mam ci dziękować...

- UCIEKAJ! - krzyknęli jednocześnie Harry i Her­miona.

Black zawrócił hipogryfa, patrząc w ciemne niebo.

- Jeszcze się zobaczymy - powiedział. - Jesteś... jesteś prawdziwym synem swojego ojca, Harry...

Ścisnął obcasami boki Hardodzioba. Harry i Hermiona odskoczyli do tyłu, gdy potężne skrzydła wzniosły się po­nownie... Hipogryf poderwał się w powietrze... On i jego jeździec robili się coraz mniejsi i mniejsi... a potem chmura zasłoniła księżyc... i zniknęli.



Date: 2015-12-11; view: 670


<== previous page | next page ==>
Pocałunek dementora | ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.044 sec.)