Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






ROZDZIAŁ PIĘTNASTY

Finał quidditcha

Przysłał mi... to - powiedziała Hermiona, wyciągając ku nim list.

Harry wziął pergamin. Był wilgotny, a olbrzymie krople łez tak rozmazały pismo w kilku miejscach, że trudno je było odczytać.

 

Kochana Hermiono,

przegraliśmy. Pozwolili mi zabrać Hardodzioba

z powrotem do Hogwartu. Data wykonania wyroku

zostanie ustalona. Dziobkowi podobał się Londyn.

Nigdy nie zapomnę jak nam pomogłaś.

Hagrid

 

- Nie mogą tego zrobić - powiedział Harry. - Nie mogą. Hardodziob wcale nie jest niebezpieczny.

- To ojciec Malfoya tak nastraszył komisję - powie­działa Hermiona, ocierając sobie oczy. - Wiecie, jaki on jest. A oni to banda trzęsących się ze strachu starych głupoli. Ale będzie apelacja, zawsze tak jest. Tylko że straciłam już nadzieję... nic się nie zmieni.

- Nieprawda, zmieni się - zaperzył się Ron. - Tym razem nie będziesz odwalała wszystkiego sama, Hermiono. Pomogę ci.

- Och, Ron!

Hermiona zarzuciła mu ręce na szyję i rozkleiła się kom­pletnie. Ron zrobił przerażoną minę i poklepał ją nieśmiało po głowie. W końcu odsunęła się od niego.

- Ron, naprawdę, tak mi przykro z powodu Parszywka... - zatkała.

- Och... no dobra... był już stary - powiedział Ron, któremu najwyraźniej ulżyło, kiedy go puściła. - I w ogó­le był trochę bezużyteczny. A teraz rodzice może kupią mi sowę.

 

Środki bezpieczeństwa zastosowane wobec uczniów po dru­gim pojawieniu się Blacka w zamku uniemożliwiały Harry’emu, Ronowi i Hermionie odwiedzanie Hagrida wieczo­rami. Mogli z nim porozmawiać jedynie podczas lekcji opie­ki nad magicznymi stworzeniami.

Hagrid wciąż nie mógł się otrząsnąć z szoku po werdykcie.

- To moja wina. Język mi skołowaciał. Siedzieli tam rzędem w tych czarnych szatach, a mnie wciąż notatki wylatywały z rąk i wciąż zapominałem tych dat, które mi wyszukałaś, Hermiono. A potem wstał Lucjusz Malfoy i palnął parę słów, a komisja zrobiła to, co im powiedział...

- Ale jest jeszcze apelacja! - zawołał Ron. - Nie poddawaj się, pracujemy nad tym!

Wracali do zamku razem z resztą klasy. Z przodu szedł Malfoy z Crabbe’em i Goyle’em i wciąż zerkał na nich przez ramię, śmiejąc się ironicznie.

- To nic nie da, Ron - stwierdził ponuro Hagrid, kiedy doszli do schodów prowadzących do zamku. - Ta komisja siedzi w kieszeni Malfoya. Teraz to ja tylko chcę zapewnić Dziobkowi takie szczęście, jakiego jeszcze nie zaznał... do końca jego dni. Jestem mu to winien...



Odwrócił się na pięcie, ukrył twarz w wielkiej chustce i oddalił się szybkim krokiem, zmierzając do swojej chaty.

- Patrzcie na tego mazgaja!

Malfoy, Crabbe i Goyle stali we wrotach zamku.

- Widzieliście kiedy coś tak żałosnego? - zadrwił Malfoy. - I on ma być naszym nauczycielem!

Harry i Ron podbiegli do niego, rozwścieczeni, ale Hermiona była szybsza.

CHLAST!

Trzasnęła go w twarz z całej siły. Malfoy zachwiał się. Harry, Ron, Crabbe i Goyle stali jak sparaliżowani, a Hermiona znowu podniosła rękę.

- Jak śmiesz mówić o Hagridzie, że jest żałosny, ty głupi... podły...

- Hermiono! - zawołał Ron i spróbował chwycić jej rękę, kiedy się zamachnęła.

- Zjeżdżaj, Ron!

Hermiona wyciągnęła różdżkę. Malfoy cofnął się o krok. Crabbe i Goyle spojrzeli na niego, oczekując rozkazu, kom­pletnie ogłupiali.

- Idziemy - wybełkotał Malfoy i po chwili wszyscy trzej zniknęli w wejściu do lochów.

- Hermiono! - wydyszał Ron z niekłamanym po­dziwem.

- Harry, musisz go pobić w finale quidditcha! - powiedziała ostro Hermiona. - Musisz, bo ja bym po prostu nie zniosła zwycięstwa Ślizgonów!

- Chyba już się zaczęły zaklęcia - powiedział Ron, wciąż gapiąc się na Hermionę. - Lepiej się pospieszmy.

Popędzili po marmurowych schodach do klasy profesora Flitwicka.

- Spóźniliście się, chłopcy! - przywitał ich profesor Flitwick, gdy otworzyli drzwi. - Chodźcie szybko, wy­ciągnijcie różdżki, ćwiczymy dzisiaj zaklęcia rozweselające. Już podzieliliśmy się na pary...

Harry i Ron usiedli przy swoim stoliku z tyłu i otworzyli torby. Ron spojrzał przez ramię.

- Gdzie się podziała Hermiona?

Harry też się rozejrzał po klasie. Hermiony nigdzie nie było, a przecież na pewno stała tuż za nim, kiedy otwierał drzwi.

- To dziwne - powiedział, patrząc na Rona. - Mo­że... może poszła do toalety czy co?

Ale Hermiona nie pojawiła się do końca lekcji.

- Powinna rzucić zaklęcie rozweselające na samą siebie - zauważył Ron, rozbawiony, kiedy szli na lunch, śmiejąc się od ucha do ucha; po tej lekcji wszyscy byli w dobrym humorze.

Hermiona nie przyszła również na drugie śniadanie. Kie­dy już zjedli po kawałku jabłecznika, efekty rozweselających zaklęć osłabły i obaj zaczęli się niepokoić.

- Chyba nie myślisz, że Malfoy coś jej zrobił, co? - zapytał Ron, kiedy szli na górę do wieży Gryffindoru.

Minęli posterunki trolli, podali Grubej Darnie hasło („Gaduła”) i przeleźli do pokoju wspólnego przez dziurę w portrecie.

Hermiona spała przy stole, z głową opartą na podręcz­niku numerologii. Podeszli i usiedli przy niej. Harry obudził ją szturchnięciem.

- C-coo? - wyjąkała, podnosząc gwałtownie głowę i rozglądając się nieprzytomnie dookoła. - Już czas iść? J-jaką lekcję teraz mamy?

- Wróżbiarstwo, ale dopiero za dwadzieścia minut - odrzekł Harry. - Hermiono, dlaczego nie byłaś na zaklę­ciach?

- Co? Och, nie! Zapomniałam pójść na zaklęcia!

- Ale jak mogłaś zapomnieć? Przecież byłaś z nami przed drzwiami klasy?

- No nie! Nie mogę w to uwierzyć! - jęknęła Hermiona. - Flitwick się wściekał? Och, to wszystko przez Malfoya, myślałam o nim i coś mi się pomyliło!

- Wiesz co, Hermiono? - odezwał się Ron, spoglą­dając na olbrzymią księgę, której Hermiona użyła jako poduszki. - Ty chyba dostajesz świra. Za dużo na siebie wzięłaś.

- Nie, to nieprawda! - oburzyła się Hermiona, od­garniając włosy z oczu i rozglądając się za swoją torbą. - Po prostu mi się pomyliło, to wszystko! Zaraz pójdę do profesora Flitwicka i go przeproszę... Zobaczymy się na wróżbiarstwie!

Dwadzieścia minut później spotkała się z nimi u stóp drabiny prowadzącej do klasy profesor Trelawney. Wyglą­dała na bardzo znękaną.

- Nie mogę uwierzyć, że nie byłam na zaklęciach roz­weselających! A założę się, że będą na egzaminach. Profesor Flitwick dał mi to do zrozumienia!

Wspięli się po drabinie do mrocznej, dusznej komnaty na szczycie wieży. Na każdym stoliku leżała kryształowa kula wypełniona perłowobiałą mgiełką. Usiedli we trójkę przy tym samym rozklekotanym stoliku.

- Myślałem, że kryształowe kule zaczniemy dopiero w przyszłym semestrze - mruknął Ron, rozglądając się czujnie, czy profesor Trelawney nie czai się gdzieś w pobliżu.

- Nie narzekaj, to oznacza, że skończyliśmy z wróże­niem z ręki - odpowiedział cicho Harry. - Niedobrze mi się robiło, jak wzdrygała się za każdym razem, kiedy spoglądała na moją.

- Dzień dobry, moi mili! - rozległ się znajomy, ta­jemniczy głos i profesor Trelawney wyłoniła się, jak zwykle, z cienistego kąta. Parvati i Lavender zadrżały z podniecenia, pochylone nad swoją kulą, od której biła mleczna poświata.

- Postanowiłam wprowadzić kryształową kulę nieco wcześniej niż planowałam - powiedziała profesor Tre­lawney, siadając plecami do kominka i rozglądając się po klasie. - Wgląd w przyszłość pozwala mi mniemać, że będziecie mieć z nią do czynienia podczas egzaminów, więc chcę, żebyście dobrze się z nią zapoznali.

Hermiona prychnęła.

- No nie... „Wgląd w przyszłość pozwala mi mnie­mać”... A niby kto ustala tematy egzaminów z wróżbiar­stwa? Ona sama! Cóż za zdumiewający dar przewidywania przyszłości! - powiedziała, nie dbając o to, że mówi dość głośno.

Trudno powiedzieć, czy profesor Trelawney to usłyszała, ponieważ jej twarz ukryta była w cieniu. W każdym razie ciągnęła dalej.

- Odczytywanie przyszłości z kryształowej kuli jest wy­jątkowo subtelną, wyrafinowaną sztuką - oznajmiła śpiew­nym, rozmarzonym głosem. - Nie oczekuję, że którekol­wiek z was zobaczy coś, kiedy po raz pierwszy spojrzy w nie­skończone głębie kuli. Zaczniemy od relaksacji umysłu i zewnętrznych oczu... - Ron zaczął chichotać w sposób zupełnie niekontrolowany, więc musiał wsadzić sobie pięść do ust, żeby to zagłuszyć - ...aby oczyścić wewnętrzne oko i nadświadomość. Być może, jeśli dopisze nam szczęście, niektórzy z was zobaczą coś przed końcem lekcji.

Zaczęli się więc relaksować. Harry czuł się wyjątkowo głupio, gapiąc się w kryształową kulę i próbując „oczyścić umysł", w którym nieustannie błąkała się myśl: „to czysta głupota". I wcale mu nie pomagało to, że Ron wciąż dusił się ze śmiechu, a Hermiona wyrażała minami swoją dez­aprobatę.

- Widzicie już coś? - zapytał ich Harry po kwa­dransie wpatrywania się w kulę.

- Tak, na stole jest wypalony ślad - mruknął Ron.

- Ktoś przewrócił świeczkę.

- To kompletna strata czasu - syknęła Hermiona.

- Mogłabym ćwiczyć coś bardziej pożytecznego. Na przy­kład zaklęcia rozweselające...

Profesor Trelawney przeszła obok nich, szeleszcząc je­dwabiami.

- Czy ktoś by chciał, żebym mu pomogła zinterpreto­wać mgliste kształty wewnątrz kuli? - zapytała, podzwaniając bransoletami.

- Ja nie potrzebuję żadnej pomocy - szepnął Ron.

- Przecież to jasne. Wieczorem będzie bardzo mglisto. Harry i Hermiona wy buchnęli śmiechem.

- Cóż to znowu! - fuknęła profesor Trelawney, kie­dy wszystkie głowy zwróciły się w ich stronę. - Zakłóca­cie wibracje!

Podeszła do ich stolika i spojrzała na kryształową kulę. Harry poczuł niemiły skurcz w żołądku. Już wiedział, co za chwilę usłyszy...

- Tutaj coś jest! - szepnęła profesor Trelawney, po­chylając się i zbliżając twarz do kuli, która teraz odbijała się w obu szkłach jej wielkich okularów. - Coś się porusza... ale co to jest?

Harry był gotów założyć się o wszystko, nawet o Błyska­wicę, że nie czekają go dobre wiadomości. I miał rację...

- Mój drogi chłopcze... - wydyszała profesor Trelawney, wpatrując się w Harry’ego. - To znowu jest tu­taj, jeszcze wyraźniej niż przedtem... skrada się ku tobie, jest coraz większe... to ponu...

- Och, nie, na miłość boską! - powiedziała głośno Hermiona. - Tylko nie ten śmieszny ponurak!

Profesor Trelawney zwróciła na nią swoje olbrzymie oczy. Parvati szepnęła coś do Lavender i obie również spoj­rzały na Hermionę, wyraźnie oburzone. Profesor Trelawney wyprostowała się i zmierzyła ją gniewnym spojrzeniem.

- Przykro mi, ale muszę ci powiedzieć, że od momen­tu, w którym pojawiłaś się w mojej klasie, moja droga, stało się dla mnie oczywiste, iż nie posiadasz tego, czego wymaga szlachetna sztuka przepowiadania przyszłości. Muszę wy­znać, że nie pamiętam, bym kiedykolwiek spotkała osobę o umyśle tak beznadziejnie doczesnym.

Zapanowało milczenie. A potem...

- Świetnie! - powiedziała nagle Hermiona, wstając i wsuwając swój egzemplarz Demaskowania przyszłości do torby. - Świetnie! - powtórzyła, zarzucając torbę na ramię z takim zamachem, że o mało co nie strąciła Rona z krzesła. - Mam tego dosyć! Rezygnuję!

I ku ogólnemu zdumieniu podeszła do klapy w podłodze, otworzyła ją kopniakiem i po chwili znikła, opuszczając się po drabinie.

Klasa uspokoiła się dopiero po kilku minutach. Profesor Trelawney sprawiała wrażenie, jakby w ogóle zapomniała o ponuraku. Odwróciła się gwałtownie od stolika Harry’ego i Rona, oddychając nieco szybciej i głębiej, i otuliła się szczelniej swoim muślinowym szalem.

- Oooooo! - krzyknęła nagle Lavender, tak że wszy­scy wzdrygnęli się i spojrzeli na nią ze strachem. - Ooo­ooo, pani profesor, właśnie mi się przypomniało! Przecież pani przepowiedziała, że ona odejdzie, prawda? Prawda, pani profesor? „Około Wielkanocy jedno z was opuści nas na zawsze!" Pani to powiedziała bardzo dawno, dawno temu, pani profesor!

Profesor Trelawney obdarzyła ją ponurym uśmiechem.

- Tak, moja droga, rzeczywiście wiedziałam, że panna Granger nas opuści. Zawsze jednak ma się nadzieję, że się błędnie odczytało znaki... Tak, tak, wewnętrzne oko może być nie lada ciężarem...

Lavender i Parvati wyglądały na bardzo przejęte i prze­sunęły się tak, żeby profesor Trelawney mogła usiąść przy ich stoliku.

- Ależ Hermiona ma dzień... - mruknął Ron do Harry’ego, a w oczach miał prawdziwą grozę.

- Taak...

Harry spojrzał w swoją kulę, ale zobaczył tylko kłębiącą się mgiełkę. Czyżby profesor Trelawney naprawdę zobaczy­ła ponuraka? A on, czy znowu go zobaczy? Zbliżał się finał Pucharu Quidditcha i jeszcze jeden groźny wypadek był ostatnią rzeczą, której by sobie teraz życzył.

 

Podczas ferii wielkanocnych raczej nie dane im było odpo­cząć. Jeszcze nigdy nie zadano im tyle prac domowych. Neville Longbottom bliski był załamania nerwowego - zresztą nie on jeden.

- I to mają być wakacje! - ryknął pewnego dnia Seamus Finnigan w pokoju wspólnym. - Do egzaminów jeszcze daleko, co oni sobie myślą?

Ale i tak nikt nie miał tyle pracy, co Hermiona. Nawet po zrezygnowaniu z wróżbiarstwa miała najwięcej zajęć ze wszystkich. Zwykle opuszczała pokój wspólny ostatnia, już w nocy, i pierwsza pojawiała się w bibliotece rano; oczy miała podkrążone jak Lupin i stale wyglądała tak, jakby miała się za chwilę rozpłakać.

Ron zajął się apelacją w sprawie Hardodzioba. Kiedy tylko nie odrabiał prac domowych, wertował opasłe tomy takich dzieł, jak: Podręcznik psychologii hipogryfów oraz Ptak czy podlec? Z badań nad dzikością hipogryfów. Tak był tym pochłonięty, że zapomniał o znęcaniu się nad Krzywołapem.

Natomiast Harry musiał codziennie godzić naukę z tre­ningami, nie wspominając już o nie kończących się dysku­sjach z Woodem na temat strategii i taktyki. Mecz między Gryfonami i Ślizgonami miał się odbyć w pierwszą sobotę po feriach wielkanocnych. Ślizgoni prowadzili w tabeli dwustoma punktami. Oznaczało to (jak nieustannie przy­pominał zespołowi Wood), że muszą z nimi wygrać wyższą liczbą punktów, jeśli chcą zdobyć puchar. Znaczyło to również, że ciężar zwycięstwa spoczywał głównie na Harrym, ponieważ schwytanie znicza dawało sto pięćdziesiąt punktów.

- Musisz go złapać, kiedy będziemy mieli ponad pięć­dziesiąt punktów - powtarzał mu wciąż Wood. - Tyl­ko wtedy, kiedy będziemy mieli pięćdziesiąt punktów, Har­ry, bo inaczej wygramy mecz, ale nie zdobędziemy pucharu. Jasne? Musisz złapać znicza dopiero wtedy, kiedy...

- WIEM, OLIVERZE! - ryknął Harry.

Wszyscy Gryfoni dostali prawdziwego bzika na punkcie tego meczu. Nie zdobyli pucharu od czasu, kiedy szukają­cym był legendarny Charlie Weasley (starszy brat Rona). Harry wątpił jednak, by ktokolwiek inny, nawet Wood, pragnął zwycięstwa tak żarliwie, jak on sam. Konflikt mię­dzy nim a Malfoyem osiągnął punkt krytyczny. Malfoy wciąż zgrzytał zębami na wspomnienie incydentu pod Wrzeszczącą Chatą, a wściekał się tym bardziej, że Harry’emu jakoś udało się wymigać od kary. Harry nie mógł mu darować próby sabotażu podczas meczu z Krukonami, ale jego żądzę zemsty podsycała jeszcze bardziej sprawa Hardodzioba. To głównie z tego powodu pragnął zwyciężyć Malfoya na oczach całej szkoły.

Jeszcze nigdy, jak sięgała pamięć uczniów i profesorów, oczekiwaniu na mecz quidditcha nie towarzyszyła tak na­pięta atmosfera. Pod koniec ferii wielkanocnych napięcie między dwoma drużynami i ich domami sięgnęło zenitu. Na korytarzach dochodziło do bójek i przepychanek, a ich kul­minacją stał się paskudny incydent, w wyniku którego pewien Gryfon z czwartej klasy i Ślizgon z szóstej znaleźli się w szkolnym szpitalu, bo z uszu powyrastały im pędy dorodnych porów.

Szczególnie przykre było to wszystko dla Harry’ego. Ślizgoni nieustannie podkładali mu nogi na korytarzach, Crabbe i Goyle włóczyli się za nim, prowokując go brutalnie i dając mu spokój tylko wtedy, gdy był otoczony Gryfonami. W końcu Wood polecił, by ktoś zawsze mu towarzy­szył, na wypadek, gdyby Ślizgoni chcieli w jakiś sposób wyeliminować go z gry. Cały dom Gryffindoru przyjął to z entuzjazmem, więc odtąd Harry zaczął się wciąż spóźniać na lekcje, bo nieustannie otaczał go hałaśliwy tłum. On sam bardziej dbał o bezpieczeństwo Błyskawicy niż swoje. Kiedy jej nie używał, trzymał ją w zamkniętym kufrze i często na przerwach zaglądał do dormitorium, żeby sprawdzić, czy miotła wciąż tam jest.

 

W przededniu meczu w pokoju wspólnym Gryffindoru nikt nie miał głowy do nauki. Nawet Hermiona odłożyła swoje książki.

- Nie potrafię się skupić - wyznała.

Fred i George Weasleyowie byli jeszcze bardziej hałaśliwi i nieznośni niż zwykle. Oliver Wood ślęczał w kącie nad makietą boiska do quidditcha, przesuwając różdżką maleń­kie figurki graczy i mrucząc coś do siebie. Angelina, Alicja i Katie zaśmiewały się z dowcipów Freda i George’a. Harry siedział z Ronem i Hermiona, starając się zapomnieć, co go czeka, bo za każdym razem, gdy pomyślał o jutrzejszym meczu, miał uczucie, jakby coś olbrzymiego próbowało wydostać się z jego żołądka na zewnątrz.

- Dasz sobie radę! - pocieszała go Hermiona, choć wyglądała na bardzo przerażoną.

- Masz Błyskawicę! - dodał Ron.

- No taak... - mruknął Harry, czując, że żołądek mu się ściska.

Poczuł ulgę, kiedy wreszcie Wood wstał i krzyknął:

- Drużyna! Do łóżek!

 

Harry źle spał tej nocy. Najpierw mu się przyśniło, że zaspał i obudził go wrzask Wooda: „Gdzie ty byłeś? Zamiast ciebie musieliśmy wystawić Neville’a!”. Potem, że Malfoy i reszta drużyny Ślizgonów pojawili się na boisku na smokach. Szybował z zawrotną szybkością, próbując uniknąć strumieni ognia tryskających z pyska smoka Malfoya, kiedy zdał sobie sprawę, że zapomniał dosiąść Błyskawicy. Zaczął spadać jak kamień i obudził się gwałtownie.

Dopiero po kilku sekundach dotarło do niego, że mecz jeszcze się nie odbył, że leży bezpiecznie w łóżku i że Ślizgonom na pewno by nie pozwolono grać na smokach. Wy­schło mu w ustach, więc ostrożnie, żeby nie zbudzić innych, wylazł z łóżka, żeby nalać sobie wody ze srebrnego dzbanka stojącego pod oknem.

Za oknem była cisza i spokój. Najlżejszy powiew wiatru nie poruszał wierzchołkami drzew w Zakazanym Lesie, ga­łązki wierzby bijącej zamarły w bezruchu, tak że wyglądała równie niewinnie, jak wszystkie normalne drzewa. Trudno było marzyć o lepszych warunkach do rozegrania meczu.

Harry odstawił czarkę i już miał odejść od okna, by wrócić do łóżka, gdy coś przykuło jego uwagę. Po rozsrebrzonej łące skradało się jakieś zwierzę.

Rzucił się do nocnego stolika, złapał okulary i założył je w pośpiechu, po czym wrócił do okna. To nie może być ponurak... nie, nie teraz... nie tuż przed meczem...

Wyjrzał ponownie przez okno i po minucie gorączkowe­go przeszukiwania wzrokiem błoni wyłowił na skraju Zaka­zanego Lasu ruchomy kształt. To nie żaden ponurak... to kot... Harry poczuł ulgę, gdy rozpoznał puszysty ogon przypominający szczotkę do butelek. To tylko Krzywołap...

Ale... czy tylko Krzywołap? Wytężył wzrok, przyciskając nos do szyby. Krzywołap zatrzymał się. Harry był pewny, że w cieniu drzew coś jeszcze się poruszało.

W następnej chwili to coś wynurzyło się z cienia: olbrzy­mi, kudłaty, czarny pies skradał się przez łąkę, a Krzywołap biegł wolnym truchtem przy jego boku. Harry wytrzeszczył oczy. Co to ma znaczyć? Jeśli Krzywołap również widzi tego psa, to przecież nie może to być omen śmierci!

- Ron! - syknął. - Ron! Obudź się!

- Coo...

- Chodź tu, musisz mi powiedzieć, czy coś widzisz!

- Jest ciemno, Harry - mruknął Ron zachrypnię­tym głosem. - O czym ty pleciesz?

- Tu, na dole...

Harry ponownie spojrzał przez okno.

Krzywołap i pies zniknęli. Harry wspiął się na parapet, żeby zajrzeć w cień zamku, ale i tam ich nie było. Gdzie się podziali?

Głośne chrapanie powiedziało mu, że Ron znowu zasnął.

 

Następnego ranka drużyna Gryfonów wkroczyła do Wiel­kiej Sali w burzy oklasków i wiwatów. Harry nie mógł się powstrzymać od szerokiego uśmiechu, kiedy zobaczył, że oklaskują ich również stoły Krukonów i Puchonów. Ślizgoni ograniczyli się do głośnych gwizdów. Harry zauważył, że Malfoy jest jeszcze bledszy niż zwykle.

Wood przez całe śniadanie zachęcał swą drużynę do jedzenia, choć sam nie tknął niczego. Potem, zanim reszta skończyła jeść, poprowadził ich szybko na boisko, żeby zapoznać się z warunkami. Kiedy opuszczali salę, znowu rozległy się wiwaty.

- Powodzenia, Harry! - zawołała Cho Chang, a Har­ry poczuł, że się czerwieni.

- W porządku... żadnego wiatru... słońce trochę za mocne, może czasem przeszkadzać... trzeba na to uważać... boisko twarde, świetnie, można się będzie dobrze odbić...

Wood przemierzał powoli boisko, rozglądając się uważ­nie, a cała drużyna kroczyła za nim. W końcu zobaczyli, jak w oddali otwierają się drzwi do zamku i reszta szkoły wysy­puje się na błonie.

- Do szatni - powiedział Wood.

Nikt nic nie mówił, gdy przebierali się w szkarłatne szaty. Harry zastanawiał się, czy inni czują się tak jak on: jakby na śniadanie zjadł coś bardzo ruchliwego. Zdawało mu się, że nie minęło nawet pół minuty, gdy usłyszał głos Wooda:

- No dobra, już czas, wychodzimy...

Wyszli na boisko, witani przeraźliwym rykiem. Trzy czwarte widowni miało szkarłatne rozetki i powiewało szkarłatnymi chorągiewkami z lwem Gryffindoru albo ko­łysało transparentami z hasłami: GRYFFINDOR NA­PRZÓD! czy PUCHAR DLA LWÓW! Za bramkami Ślizgonów zgromadziły się jednak ze dwie setki widzów ubranych na zielono; tu na chorągiewkach połyskiwał wąż Slytherinu, a w pierwszym rzędzie siedział profesor Snape, również w zielonej szacie, z bardzo posępnym uśmiechem na twarzy.

- A oto są Gryfoni! - ryknął Lee Jordan, który jak zwykle pełnił obowiązki komentatora. - Potter, Bell, Johnson, Spinnet, Weasley, Weasley i Wood. Zdaniem wielu najlepsza drużyna, jaką miał Gryffindor od dobrych kilku lat...

Koniec zdania zagłuszyły przeraźliwe gwizdy i buczenie od strony bramek Ślizgonów.

- A teraz wchodzi drużyna Ślizgonów, prowadzona przez jej kapitana, Flinta. Flint dokonał pewnych zmian... wydaje się, że postawił raczej na rozmiary i wagę zawodni­ków niż na ich umiejętności...

Kibice Ślizgonów ponownie go zagłuszyli. Harry pomy­ślał, że Lee trafił w sedno: Malfoy był najmniejszym zawod­nikiem w drużynie, reszta składała się z potężnych osiłków.

- Kapitanowie, uściśnijcie sobie ręce! - powiedziała pani Hooch.

Flint i Wood zbliżyli się do siebie i uścisnęli sobie dłonie tak mocno, jakby jeden drugiemu chciał połamać palce.

- Na miotły! - zawołała pani Hooch. - Trzy... dwa... jeden...

Odgłos gwizdka utonął w potężnym ryku, gdy czternastu graczy wzbiło się w powietrze. Harry poczuł, że pęd zgarnia mu włosy z czoła, cudowny dreszcz emocji uspokaja nerwy; rozejrzał się szybko, zobaczył, że Malfoy siedzi mu na ogonie, więc przyspieszył gwałtownie, wypatrując znicza.

- Gryfoni w posiadaniu kafla, Alicja Spinnet mknie prosto ku bramkom Ślizgonów, jest już blisko... dobrze, Alicjo! Oj, nieeee... Warrington przejmuje kafla, wzbija się wysoko... ŁUUUP!... George Weasley pięknie zagrał tłucz­kiem, trafił prosto w Warringtona, Warrington puszcza kafla... przejmuje go Johnson, Gryfoni znowu przy piłce, znakomicie, Angelino... wspaniały zwód, ograła Montague... nurkuj, Angelino, to tłuczek!... JEEEST! TRAFIŁA! DZIESIĘĆ DO ZERA DLA GRYFONÓW!

Angelina zatoczyła triumfalny łuk wokół bramek Ślizgonów, a morze szkarłatu na widowniach zawyło z zachwytu...

- AUU!

Angelina ledwo utrzymała się na miotle, gdy Marcus Flint uderzył w nią z rozpędu.

- Przepraszam! - zawołał Flint, gdy na dole rozle­gły się gwizdy. - Przepraszam, nie widziałem jej!

W następnej chwili George Weasley „zawadził" pałką o głowę Flinta. Flint rąbnął nosem w rączkę swojej miotły i zaczął krwawić.

- Dosyć tego! - wrzasnęła pani Hooch, podlatując do nich. - Rzut wolny dla Gryfonów za niesprowokowany atak na ich ścigającego! Rzut wolny dla Ślizgonów za rozmyślne kontuzjowanie ich ścigającego!

- Niech pani sobie daruje te szopki! - krzyknął Fred, ale pani Hooch już zagwizdała i podleciała Alicja, aby wy­konać rzut wolny.

- Naprzód, Alicjo! - ryknął Lee w ciszy, która za­legła na trybunach. - TAAK! OGRAŁA OBRONCĘ! DWADZIEŚCIA DO ZERA DLA GRYFONÓW!

Harry zrobił ostry zwrot, żeby popatrzeć, jak Flint, któ­remu wciąż z nosa ciekła krew, podlatuje, by wykonać rzut wolny dla Ślizgonów. Wood czaił się przed bramkami Gry­fonów, szczęki miał zaciśnięte.

- Pamiętajmy, że Wood to wspaniały obrońca - oznajmił Lee tłumowi, gdy Flint czekał na gwizdek pani Hooch. - Super! Niezwykle trudny do pokonania... bardzo trudny... TAAK! NIE WIERZĘ WŁASNYM OCZOM! OBRONIŁ!

Harry z ulgą poszybował dalej, wypatrując znicza, ale wciąż powtarzając sobie w duchu instrukcje Wooda. Pamię­tał, że musi utrzymać Malfoya z dala od znicza, póki Gryfoni nie zdobędą ponad pięćdziesiąt punktów przewagi.

- Gryfoni przy piłce, nie, Ślizgoni przy piłce... nie!... Gryfoni znowu w ataku... i kto to jest... tak, to Katie Bell, Katie Bell z Gryffindoru ma kafla, wzbija się wysoko... TO BYŁ ROZMYŚLNY FAUL!

Montague, ścigający Ślizgonów, śmignął tuż przed Katie Bell, ale zamiast odebrać jej kafla, złapał ją za głowę. Katie

zrobiła młynka w powietrzu, utrzymała się na miotle, ale puściła kafla.

Znowu rozległ się ostry gwizdek pani Hooch, która podleciała do Montague i zaczęła mu wymyślać. Minutę później Katie wbiła z wolnego kolejnego gola dla Gry-fonów.

- TRZYDZIEŚCI DO ZERA! MACIE ZA SWOJE, NĘDZNE, PODSTĘPNE...

- Jordan, jeżeli nie potrafisz zachować bezstronno­ści...!

- Mówię jak jest, pani profesor!

Harry poczuł przejmujący dreszcz podniecenia. Zobaczył już zniczu - połyskiwał u samego dołu jednego ze słup­ków Gryfonów - ale wiedział, że jeszcze nie wolno mu go złapać. A jeśli zobaczy go Malfoy...

Udając, że pilnie się w coś wpatruje, poderwał Błyskawi­cę i poszybował ku bramkom Ślizgonów. Podziałało. Malfoy puścił się za nim, najwyraźniej sądząc, że Harry zobaczył tam znicza....

SZSZU!

Jeden z tłuczków, odbity przez olbrzymiego pałkarza Ślizgonów, Derricka, śmignął mu tuż obok prawego ucha. A po chwili...

SZSZU!

Drugi tłuczek musnął mu łokieć.

Harry dostrzegł obu pałkarzy Ślizgonów, Bole’a i Derri­cka, pędzących ku niemu z dwóch stron z uniesionymi pałkami...

W ostatniej chwili szarpnął rączkę Błyskawicy i wzbił się w górę. Bolę i Derrick wpadli na siebie z okropnym trza­skiem.

- Ha-haaaa! - zawył Lee Jordan, kiedy pałkarze odskoczyli od siebie, trzymając się za głowy. - Macie pecha, chłopaki! Trzeba było wcześniej pomyśleć, to przecież Bły­skawica! A teraz Gryfoni znowu przy piłce, Johnson ma kafla... Flint obok niej... dziabnij go w oko, Angelino!. To był żart, pani profesor, tylko żart... och, nieee... Flint przej­muje kafla, leci w kierunku słupków Gryfonów, no, śmiało, Wood, broń...!

Ale Flint strzelił gola. Z końca trybun zajętego przez kibiców Ślizgonów wzbił się w powietrze ryk radości, a Lee zaklął tak brzydko, że profesor McGonagall spróbowała odebrać mu magiczny megafon.

- Przepraszam, pani profesor, przepraszam! To już się nie powtórzy! No więc Gryfoni prowadzą trzydzieści do dziesięciu, znowu są przy piłce...

Gra robiła się coraz bardziej zacięta i brutalna; Harry jeszcze nigdy nie uczestniczył w tak ostrym meczu. Ślizgoni, rozwścieczeni tak szybkim objęciem prowadzenia przez Gryfonów, zaczęli stosować wszystkie chwyty, byle tylko przejąć kafla. Bolę uderzył Alicję pałką i zaczął się tłumaczyć, że pomylił ją z tłuczkiem, ale urwał, bo George Weasley ugodził go łokciem w twarz. Pani Hooch ukarała oba zespoły rzutami wolnymi, a Wood popisał się jeszcze jedną widowiskową obroną. Gryfoni prowadzili już czterdzieści do dziesięciu.

Znicz znowu gdzieś zniknął. Malfoy trzymał się wciąż blisko Harry’ego, który krążył nad boiskiem, wypatrując złotego błysku... Żeby tylko zdobyć pięćdziesiąt punktów przewagi...

Katie strzeliła gola. Pięćdziesiąt do dziesięciu. Fred i George zataczali wokół niej koła, wywijając pałkami, na wypadek, gdyby któryś ze Ślizgonów zechciał ją unieszkod­liwić. Bolę i Derrick wykorzystali nieobecność bliźniaków, by odbić oba tłuczki w kierunku Wooda. Oba trafiły go w żołądek, jeden po drugim; Wood zwinął się wpół, kur­czowo trzymając się miotły i z trudem łapiąc oddech. Pani Hooch wychodziła z siebie.

- Nie wolno atakować obrońcy, jeśli kafla nie ma w polu bramkowym! - wrzasnęła do Bole’a i Derricka. - Rzut wolny dla Gryfonów!

I Angelina strzeliła bramkę. Sześćdziesiąt do dziesięciu. W parę minut później Fred Weasley posłał tłuczka prosto w Warringtona, wytrącając mu z rąk kafla, którego natych­miast złapała Alicja i przerzuciła przez jedną z obręczy Ślizgonów. Było siedemdziesiąt do dziesięciu.

Tłum kibiców Gryffindoru zdzierał sobie gardła w stra­szliwym wrzasku - Gryfoni prowadzili już sześćdziesię­cioma punktami, więc jeśli Harry teraz złapie znicza, puchar będzie ich. Harry prawie czuł setki par śledzących go oczu, kiedy krążył nad boiskiem, ponad resztą graczy, z Malfoyem siedzącym mu wciąż na ogonie.

I wtedy zobaczył znicza. Migotał ze dwadzieścia stóp ponad nim.

Harry przyspieszył gwałtownie, aż pęd powietrza zagrał mu w uszach. Wyciągnął rękę... gdy nagle Błyskawica zwolniła...

Przerażony, spojrzał przez ramię. To Malfoy rzucił się do przodu, złapał za ogon miotły i ciągnął ją do tyłu.

- Ty...

Harry’ego ogarnęła taka wściekłość, że chciał go uderzyć, ale nie mógł go dosięgnąć. Malfoy dyszał z wysiłku, ale oczy płonęły mu złośliwą uciechą. Osiągnął to, co chciał - znicz znowu zniknął.

- Rzut wolny! Rzut wolny dla Gryfonów! Czegoś ta­kiego jeszcze nie widziałam! - wrzeszczała pani Hooch, śmigając w kierunku Malfoya, który oddalał się na swoim Nimbusie Dwa Tysiące Jeden.

- TY WREDNA SZUMOWINO! - krzyczał Lee Jordan do mikrofonu, podskakując poza zasięgiem rąk pro­fesor McGonagall. - TY PODŁY OSZUŚCIE, TY...

Profesor McGonagall nawet go nie upomniała. Wyma­chiwała pięścią w kierunku Malfoya, kapelusz jej spadł i sama wrzeszczała ile sił w płucach.

Alicja wykonała rzut wolny, ale była tak wściekła, że chybiła o kilka stóp. Gryfoni tracili koncentrację, a Ślizgoni, uradowani faulem Malfoya na Harrym, zaatakowali z nową energią.

- Ślizgoni przy piłce, Montague szybuje do bramki... goool! - jęknął Lee. - Siedemdziesiąt do dwudziestu dla Gryfonów...

Harry trzymał się teraz Malfoya tak blisko, że co jakiś czas zderzali się kolanami. Nie zamierzał pozwolić, by Malfoy znalazł się sam w pobliżu znicza...

- Odwal się, Potter! - ryknął Malfoy, kiedy spróbo­wał zrobić zwrot, a Harry go zablokował.

- Angelina Johnson przejmuje kafla... naprzód, Angelino, NAPRZÓD!

Harry rozejrzał się. Wszyscy Ślizgoni, prócz Mal­foya, mknęli ku swoim bramkom, chcąc zablokować Angelinę...

Zrobił gwałtowny zwrot, pochylił się tak nisko, że leżał płasko na rączce, i wystrzelił ku Ślizgonom jak pocisk.

- AAAAAACH!

Na widok pędzącej ku nim Błyskawicy rozpierzchli się w popłochu; Angelina miała czyste pole.

- STRZELA! GOOOL! Gryfoni prowadzą osiemdziesięcioma do dwudziestu!

Harry, który mknął w kierunku trybun, zahamował ostro, zawrócił i ruszył w stronę środka boiska.

I wówczas zobaczył coś, co sprawiło, że zamarło mu serce. Malfoy nurkował z wyrazem triumfu na twarzy - a pod nim, zaledwie kilka stóp ponad trawą boiska, lśniła maleńka złota plamka.

Harry skierował Błyskawicę ostro w dół, ale Malfoy był bardzo, bardzo daleko.

- Szybciej! Szybciej! Szybciej! - przynaglał miotłę, słysząc świst powietrza i widząc, jak sylwetka Malfoya roś­nie mu w oczach.

Przywarł do rączki, gdy Bolę odbił ku niemu tłuczka... już był przy stopach Malfoya... już się z nim zrównał...

Rzucił się do przodu, odrywając od miotły obie dłonie. Odtrącił wyciągniętą rękę Malfoya i...

- TAAAK!

W ostatniej chwili, tuż nad ziemią, zadarł gwałtownie miotłę i wystrzelił w górę, unosząc wysoko rękę. Stadion oszalał. Harry krążył nad tłumem, czując dziwne dzwonie­nie w uszach. Maleńka złota piłka trzepotała się rozpaczliwie w jego dłoni.

Już szybował ku niemu Wood, ledwo widząc przez łzy. Złapał Harry’ego za szyję i rozszlochał się w jego ramię. Już Fred i George walili go po plecach, już Angelina, Alicja i Katie wyśpiewywały mu nad uchem: „Zdobyliśmy puchar! Zdobyliśmy puchar!" Splątani w wieloramiennym uścisku Gryfoni opadali razem na ziemię, wrzeszcząc ochryple.

Przez barierki przewalały się na boisko szkarłatne fale kibiców Gryffindoru. Każdy chciał ich dotknąć. Harry miał wrażenie, że tonie w morzu krzyków i uścisków. A potem tłum porwał ich, dźwignął na ramiona i poniósł w triumfalnym pochodzie. Zobaczył Hagrida, całego oblepionego szkarłatnymi rozetkami... „Zwyciężyłeś, Harry, zwycięży­łeś! Poczekaj, powiem Dziobkowi!” Percy podskakiwał jak wariat, zapominając o swojej godności. Profesor McGonagall szlochała jeszcze bardziej niż Wood, ocierając sobie oczy wielką flagą Gryffindoru, a przez tłum przedzierali się ku niemu Ron i Hermiona. Słowa ich zawiodły. Po prostu promienieli z radości, patrząc, jak tłum niesie Harry’ego ku trybunom, gdzie stał już Dumbledore z olbrzymim Pucha­rem Quidditcha.

Ach, gdyby tak pojawił się w pobliżu jakiś dementor... Kiedy szlochający ze szczęścia Wood uniósł wysoko puchar, a potem mu go podał, Harry poczuł, że teraz wyczarowałby najlepszego na świecie patronusa.



Date: 2015-12-11; view: 755


<== previous page | next page ==>
Pan Glizdogon życzy profesorowi Snape’owi miłego dnia i radzi mu umyć włosy, bo kleją się od łoju. | Starożytne runy
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.025 sec.)