Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






ROZDZIAŁ SZÓSTY

Szpony i fusy

 

Kiedy następnego dnia Harry, Ron i Hermiona zeszli do Wielkiej Sali na śniadanie, natknęli się na Dracona Malfoya, który zabawiał jakąś bardzo śmieszną opowieścią sporą grupę Ślizgonów. Na ich widok Malfoy udał, że mdle­je, co wywołało ryk śmiechu.

- Nie zwracaj na niego uwagi - powiedziała cicho Hermiona, która szła tuż za Harrym. - Nie zasługuje na to...

- Hej, Potter! - krzyknęła Pansy Parkinson, Ślizgonka o twarzy mopsa. - Potter! Idą dementorzy! Łuuuuuu!

Harry opadł na krzesło przy stole Gryfonów, tuż obok George’a Weasleya.

- Nowy plan zajęć dla trzeciej klasy - powiedział George, rozdając im arkusze pergaminu. - Co jest z tobą, Harry?

- Malfoy - wyjaśnił krótko Ron, siadając z drugiej strony i rzucając wściekłe spojrzenie na stół Ślizgonów.

George spojrzał w tamtym kierunku akurat w chwili, gdy Malfoy znowu udał, że mdleje ze strachu.

- Głupi pajac - powiedział spokojnie. - Trochę inaczej wyglądał wczoraj wieczorem, kiedy dementorzy chodzili po pociągu. Wpadł do naszego przedziału, no nie, Fred?

- Prawie się posikał - rzekł Fred, patrząc z pogardą na Malfoya.

- Ja też nie czułem się najlepiej - przyznał George. - To okropne typy, ci dementorzy...

- Aż mróz przenika do szpiku kości, no nie? - dodał Fred.

- Ale nie straciliście przytomności, prawda? - zapy­tał Harry.

- Nie przejmuj się, Harry - pocieszał go George. - Tata musiał raz pojechać do Azkabanu, pamiętasz, Fred? Mówił, że to najstraszniejsze miejsce, jakie w życiu widział, jak wrócił, ledwo go poznaliśmy, wciąż się cały trząsł... Dementorzy wysysają szczęście z każdego miejsca, w którym się znajdą. Większość więźniów dostaje tam świra.

- W każdym razie zobaczymy, jaką minę będzie miał Malfoy po pierwszym meczu quidditcha - powiedział Fred. - Gryfoni przeciw Ślizgonom, pierwszy mecz sezo­nu, pamiętacie?

Harry i Malfoy spotkali się na boisku quidditcha tylko raz i Malfoy okazał się o wiele gorszy. Czując, jak wraca mu dobry humor, Harry nałożył sobie trochę smażonych ziem­niaków i kilka kiełbasek.

Hermiona przeglądała nowy plan zajęć.

- Oooch, cudownie, już dziś będą nowe przedmioty!

- Hermiono - powiedział Ron, zaglądając jej przez ramię i krzywiąc się z niesmakiem - ale ci dołożyli! Mu­sieli się pomylić. Zobacz... masz z dziesięć lekcji dziennie. Nie starczy ci na to czasu!



- Nie martw się, dam sobie radę. Ustaliłam to wszyst­ko z profesor McGonagall.

- Ale spójrz na dzisiejszy dzień - powiedział Ron, śmiejąc się. - O dziewiątej masz wróżbiarstwo, tak? A pod spodem mugoloznawstwo, też o dziewiątej. A tu...

- Ron pochylił się nad pergaminem - zobacz, numerologia, godzina dziewiąta... Wiem, że jesteś dobra, ale chyba nie aż tak, żeby zaliczyć trzy lekcje jedno­cześnie!

- Nie bądź głupi. To oczywiste, że nie będę w trzech klasach jednocześnie.

- No więc jak...

- Podaj mi dżem - powiedziała Hermiona.

- Ale...

- Och, Ron, a co cię obchodzi, że mój plan zajęć jest trochę... napięty? Już mówiłam, że uzgodniłam to wszystko z profesor McGonagall.

W tym momencie wszedł Hagrid w długim płaszczu z krecich futerek. Trzymał za ogon martwego tchórza, któ­rym wymachiwał beztrosko.

- No jak, w porząsiu? - zapytał, zatrzymując się koło nich w drodze do stołu nauczycielskiego. - Cholibka, mamy dzisiaj lekcję! Moja pirsza! Zaraz po obie­dzie! Zerwałem się dziś o piątej, wszystko musiałem przy­gotować... Chyba się uda... Ja nauczycielem... niech sko­nam...

Uśmiechnął się do nich szeroko i ruszył w stronę stołu na­uczycielskiego, wciąż wywijając martwym tchórzem.

- Bardzo jestem ciekaw, co on musiał przygotować... - powiedział Ron z lekkim niepokojem.

Sala zaczęła się wyludniać, w miarę jak uczniowie roz­chodzili się na lekcje. Ron zerknął na swój plan.

- No, lepiej już chodźmy, wróżbiarstwo jest na szczy­cie Wieży Północnej. Zanim tam dojdziemy, minie trochę czasu...

Dokończyli pospiesznie śniadanie, pożegnali się z Fredem i George’em, wstali od stołu i skierowali się ku wyj­ściu. Kiedy przechodzili koło stołu Ślizgonów, Malfoy zno­wu odegrał swoje przedstawienie. Jeszcze w sali wejściowej Harry słyszał ryki śmiechu.

Długo wędrowali korytarzami, szukając klasy wróżbiar­stwa. W ciągu dwóch lat pobytu w Hogwarcie nie zdążyli poznać całego zamku, a w Wieży Północnej jeszcze nigdy nie byli.

- Przecież... musi... być... jakaś... droga... na... skró­ty - wysapał Ron, kiedy po raz siódmy wspinali się po jakichś schodach, aby wyjść na zupełnie im nie znaną klat­kę schodową, w której na kamiennej ścianie wisiało wielkie malowidło przedstawiające pustą łąkę.

- Chyba tędy - powiedziała Hermiona, zaglądając do opustoszałego korytarza na prawo.

- To niemożliwe - odrzekł Ron. - To okno wy­chodzi na południe, zobacz, widać kawałek jeziora...

Harry wpatrywał się w obraz. Właśnie na łące pojawił się tłusty, nakrapiany konik, szczypiąc nonszalancko trawę. Harry był już przyzwyczajony do obrazów w Hogwarcie, których mieszkańcy spacerowali sobie po nich swobodnie, a czasami opuszczali ramy, żeby się nawzajem odwiedzić, ale oglądanie ich zawsze sprawiało mu uciechę. W chwilę później na łąkę wpadł niski, krępy rycerz w pełnej zbroi. Sądząc po zielonych plamach od trawy na jego żelaznych nagolennikach, przed chwilą spadł z konia.

- Hej! - ryknął, patrząc na Harry’ego, Rona i Hermionę. - Co za łajdacy włóczą się po moich włościach?

Przyszliście, żeby się naśmiewać z mojego upadku? Brońcie się, psy nikczemne!

Ku ich zdumieniu wyciągnął miecz z pochwy i zaczął nim wymachiwać, podskakując ze złości. Miecz był jednak dla niego o wiele za długi, więc po szczególnie gwałtownym wymachu rycerz stracił równowagę i upadł nosem w trawę.

- Nic ci się nie stało? - zapytał Harry, podchodząc do obrazu.

- Cofnij się, nędzny fanfaronie! Cofnij się, łotrze, mó­wię ci!

Rycerz ponownie chwycił za miecz, aby się na nim wes­przeć, ale klinga wbiła się głęboko w ziemię i choć szarpał ze wszystkich sił, nie mógł jej wyciągnąć. W końcu opadł z powrotem na trawę i uniósł przyłbicę, aby sobie obetrzeć pot z twarzy.

- Posłuchaj mnie, panie - powiedział Harry, wyko­rzystując zmęczenie rycerza. - Szukamy Wieży Północ­nej. Znasz może do niej drogę?

- Poszukiwanie! - Wściekłość rycerza natychmiast przeminęła. Dźwignął się na nogi i krzyknął: - Pójdźcie za mną, przyjaciele, a razem odnajdziemy cel waszej wypra­wy, albo zginiemy w walce, jak na rycerzy przystało!

Jeszcze raz pociągnął bezskutecznie za miecz, potem równie bezskutecznie spróbował dosiąść konika, po czym zawołał:

- A więc pójdziemy pieszo, szlachetni panowie i ty, nadobna pani! W drogę! W drogę!

I z donośnym szczękiem zbroi pobiegł ku lewej krawędzi obrazu i znikł im z oczu.

Pobiegli za nim korytarzem, kierując się szczękiem zbroi. Co jakiś czas rycerz pojawiał się na kolejnym obrazie, prze­biegając przez niego z łoskotem.

- Niech wam nie drżą serca, najgorsze jest jeszcze przed nami! - zawołał ku nim rycerz i ujrzeli, jak wybie­ga przed grupę przerażonych kobiet w krynolinach na ob­razie wiszącym w wąskiej, spiralnej klatce schodowej.

Harry, Ron i Hermiona wspięli się po krętych schodach, dysząc ciężko. U szczytu usłyszeli nad sobą szmer głosów i poznali, że dotarli do właściwej klasy.

- Zegnajcie! - krzyknął rycerz, wychylając głowę zza ramy obrazu przedstawiającego jakichś ponurych mni­chów. - Żegnajcie, towarzysze broni! Jeśli kiedykolwiek będziecie potrzebować szlachetnego serca i stalowych mięś­ni, wezwijcie Sir Cadogana!

- Tak, na pewno cię wezwiemy - mruknął Ron, kiedy rycerz zniknął - jak tylko będziemy potrzebować jakiegoś czubka.

Pokonali ostatnie stopnie i wyszli na małą platformę, na której zgromadziła się już większość klasy. Nie było tu drzwi, ale Ron szturchnął Harry’ego i wskazał na okrągłą klapę w suficie. Do klapy przybita była mosiężna tabliczka.

- sybilla trelawney, nauczycielka wróżbiarstwa - przeczytał Harry. - Niby jak mamy się tam dostać?

Jakby w odpowiedzi na to pytanie, klapa nagle się otwo­rzyła i zjechała ku nim srebrna drabina, która oparła się o posadzkę tuż przy jego stopach. Wszyscy zamilkli.

- Idziemy za tobą - rzekł Ron, szczerząc zęby, więc Harry wspiął się po drabinie pierwszy.

Znalazł się w najdziwniejszej klasie, jaką kiedykolwiek widział. Prawdę mówiąc, pomieszczenie w ogóle nie przy­pominało klasy, bardziej coś pośredniego między pokojem na poddaszu a staroświecką herbaciarnią. Było tu ze dwa­dzieścia okrągłych stolików, każdy otoczony obitymi perkalem fotelikami i pufami. Wnętrze wypełniała mętna, szkarłatna poświata; wszystkie okna były pozasłaniane, a światło sączyło się z wielu lamp osłoniętych ciemnoczer­wonymi szalami. Było bardzo gorąco, a z wielkiego miedzia­nego kotła, wiszącego nad ogniem w kominku, unosiła się ciężka, odurzająca woń. Półki pod ścianami zawalone były zakurzonymi piórami, pękami świec, taliami postrzępio­nych kart, kryształowymi kulami i mnóstwem filiżanek.

Wokół Harry’ego zgromadziła się już cała klasa; wszyscy mówili szeptem.

- Gdzie ona jest? - zapytał Ron. Z cienistego kąta popłynął ku nim cichy, tajemniczy glos:

- Witajcie. Jak miło zobaczyć was wreszcie w świecie materialnym.

Profesor Trelawney wkroczyła w krąg światła przy ko­minku. Przypominała wielkiego, błyszczącego owada. Była bardzo chuda; grube okulary powiększały jej oczy kilka­krotnie, a całą postać spowijał połyskliwy muślinowy szal. Z długiej szyi zwieszały się niezliczone łańcuszki i koraliki, a ramiona i dłonie ozdobione były mnóstwem bransolet i pierścionków.

- Siadajcie, moje dzieci, siadajcie - zaprosiła ich aksamitnym głosem, więc nieśmiało pozajmowali fotele i pufy. Harry, Ron i Hermiona usiedli razem przy okrągłym stoliku.

- Witajcie na pierwszej lekcji wróżbiarstwa - oz­najmiła profesor Trelawney, która sama zasiadła w wysokim fotelu przed kominkiem. - Nazywam się Sybilla Trelaw­ney. Zapewne widzicie mnie po raz pierwszy. Zbyt częste zstępowanie w zgiełk i zamieszanie szkoły zaciemnia moje wewnętrzne oko.

Nikt nic nie powiedział na to dość niezwykłe stwierdzenie. Profesor Trelawney delikatnie poprawiła sobie szal i mówiła dalej:

- A więc wybraliście studiowanie wróżbiarstwa, naj­trudniejszej ze wszystkich sztuk magicznych. Już na samym wstępie muszę was ostrzec, że jeśli nie macie daru jasnowi­dzenia, wiele się ode mnie nie nauczycie. Książki też daleko was nie zaprowadzą...

Na te słowa Harry i Ron parsknęli śmiechem i zerknęli na Hermionę, która sprawiała wrażenie wytrąconej z rów­nowagi stwierdzeniem, że w nauce tego przedmiotu książki jej nie pomogą.

- Wiele czarownic i wielu czarodziejów, choć są mi­strzami w zakresie donośnych huków, oszałamiających za­pachów i nagłych zniknięć, nie potrafi przeniknąć mglistych tajemnic przyszłości - ciągnęła profesor Trelawney, a jej olbrzymie, błyszczące oczy przenosiły się z jednej twarzy na drugą. - To dar będący udziałem wybranych. Chłopcze... - zwróciła się nagle do Neville’a, który o mało nie spadł ze swojego pufa. - Czy twoja babka dobrze się czuje?

- Myślę, że tak - odrzekł Neville roztrzęsionym głosem.

- Na twoim miejscu nie byłabym taka pewna - po­wiedziała profesor Trelawney, a blask ognia zaigrał na jej długich szmaragdowych kolczykach. Neville przełknął głośno ślinę, a profesor Trelawney ciągnęła łagodnie: - W tym roku będziemy poznawać podstawowe techniki wróżbiarskie. Pierwszy semestr poświęcimy wróżeniu z her­bacianych fusów. W następnym zgłębimy wróżenie z dłoni. A ty, moja kochana - zwróciła się nagle do Parvati Patil - strzeż się rudego mężczyzny.

Parvati spojrzała ze strachem na Rona, który siedział obok niej, i odsunęła nieco swój fotel.

- W drugim semestrze - mówiła spokojnie profe­sor Trelawney - przejdziemy do kryształowej kuli... jak tylko poznamy wróżenie z płomieni. Niestety, w lutym będziemy musieli przerwać lekcje z powodu epidemii grypy. Ja sama stracę głos. A gdzieś około Wielkanocy jedno z was opuści nas na zawsze.

Zapadła głucha cisza, w której wyczuwało się narastające napięcie, ale profesor Trelawney nie zwracała na to uwagi.

- Moja droga - zwróciła się do siedzącej najbliżej Lavender Brown, która wcisnęła się w oparcie fotela - czy mogłabyś mi podać największy srebrny dzbanek do herbaty?

Lavender odetchnęła z ulgą, wstała, wzięła z półki ol­brzymi dzbanek i postawiła na stoliku przed profesor Tre­lawney.

- Dziękuję ci, moja droga. A przy okazji... to, czego tak się boisz... zdarzy się w piątek, szesnastego października. Lavender wzdrygnęła się.

- A teraz podzielcie się na pary. Weźcie sobie filiżanki z półki i podejdźcie do mnie, żebym mogła je napełnić. Usiądźcie i wypijcie herbatę, tak żeby zostały same fusy, a następnie lewą ręką trzykrotnie zakręćcie filiżanką, po­stawcie ją na spodeczku dnem do góry, tak żeby wyciekła resztka płynu, po czym dajcie filiżankę swojemu partnero­wi, aby zinterpretował układ fusów, posługując się stroną piątą i szóstą Demaskowania przyszłości. Ja będę chodziła między wami, pomagając wam i udzielając wskazówek. Ach, a ty, mój kochany - złapała za ramię Neville’a, który zamierzał wstać - kiedy stłuczesz pierwszą filiżan­kę, bądź taki dobry i weź jedną z tych z niebieskim wzor­kiem, dobrze? Do różowych jestem bardzo przywiązana.

Neville sięgnął do półki z filiżankami i prawie natychmiast rozległ się brzęk tłuczonej porcelany. Profesor Trelawney podeszła do niego z miotełką i szufelką i powiedziała:

- Bądź tak łaskaw i weź jedną z tych niebieskich, mój drogi... dziękuję...

Kiedy napełniła filiżanki Harry’ego i Rona, wrócili do swojego stolika i szybko wypili gorącą herbatę. Zakołysali filiżankami trzykrotnie, osuszyli je i zajrzeli do środka.

- No dobra - powiedział Ron, otwierając książkę na stronach piątej i szóstej. - Co widzisz w mojej?

- Rozmokłe brązowe fusy - mruknął Harry, które­go odurzający, wonny dym wprawił w stan senności i otę­pienia.

- Otwórzcie swoje wewnętrzne oczy, moi drodzy, i przeniknijcie to, co doczesne! - zawołała profesor Trelawney poprzez opary.

Harry westchnął i spróbował wziąć się w garść.

- No dobrze... masz coś w rodzaju koślawego krzyża....

- Zajrzał do Demaskowania przyszłości. - To znaczy, że czekają cię „próby i cierpienia"... bardzo mi przykro... Ale tu jest coś takiego, co przypomina słońce... a to oznacza „wielkie szczęście"... więc pocierpisz, ale będziesz bardzo szczęśliwy...

- Chyba musisz iść do okulisty, żeby ci skontrolował wewnętrzny wzrok - powiedział Ron i obaj z trudem powstrzymali się od śmiechu, bo profesor Trelawney spoj­rzała w ich stronę.

- Teraz moja kolej. - Ron zajrzał do filiżanki Harry’ego i zmarszczył czoło. - To mi trochę przypomina melonik, może będziesz pracować dla Ministerstwa Magii...

- Obrócił filiżankę. - Ale z tej strony wygląda bardziej jak żołądź... Co to znaczy? - Sięgnął po swoją książkę.

- „Niespodziewany przypływ większej gotówki". Wspaniale, będziesz mógł mi pożyczyć... No, a tutaj jest coś jakby... - znowu obrócił filiżankę - jakby jakieś zwierzę... tak, jeśli to jest głowa, to... to wygląda jak hipo... nie, jak baran...

Harry parsknął śmiechem, a profesor Trelawney okręciła się jak fryga i podeszła do nich.

- Zobaczmy, co tutaj mamy - powiedziała do Rona, pochylając się i zabierając mu filiżankę Harry’ego. Zapadła cisza, wszyscy wlepili oczy w profesor Trelawney.

- Jastrząb... Mój drogi, masz śmiertelnego wroga.

- Ale o tym wiedzą wszyscy - powiedziała Hermiona głośnym szeptem.

Profesor Trelawney zwróciła na nią wzrok.

- No tak... wiedzą - powtórzyła Hermiona. - Każ­dy wie o Harrym i o Sami-Wiecie-Kim.

Harry i Ron gapili się na nią z mieszaniną zdumienia i podziwu. Jeszcze nigdy się nie zdarzyło, żeby Hermiona odezwała się w taki sposób do nauczyciela. Profesor Trelaw­ney uznała za stosowne nie odpowiadać na takie prowoka­cje. Ponownie zajrzała do filiżanki Harry’ego i obróciła ją w palcach.

- Pałka... a więc atak. Ach, mój kochany, to nie jest szczęśliwa filiżanka...

- Myślałem, że to melonik - mruknął Ron.

- Czaszka... niebezpieczeństwo na twojej drodze...

Teraz wszyscy wlepili w nią oczy. Profesor Trelawney obróciła filiżankę po raz ostatni, wzięła głęboki oddech i krzyknęła.

Ponownie rozległ się brzęk tłuczonej porcelany. Neville rozbił drugą filiżankę. Profesor Trelawney opadła na wolny fotel; oczy miała zamknięte, a połyskującą klejnotami dłoń przyciskała do piersi w okolicach serca.

- Mój drogi chłopcze... mój biedny, kochany chłop­cze... nie... nie powinnam tego mówić... nie... nie proście mnie...

- Co tam jest, pani profesor? - zapytał natychmiast Dean Thomas.

Wszyscy wstali i powoli okrążyli stolik Harry’ego i Rona, napierając na fotel profesor Trelawney, żeby zajrzeć do filiżanki.

- Mój drogi - olbrzymie oczy profesor Trelawney otworzyły się szeroko – masz ponuraka.

- Co? - zapytał Harry.

Nie był jedynym, który nic z tego nie zrozumiał. Dean Thomas wzruszył ramionami, a Lavender Brown zrobiła zdumioną minę, ale prawie wszyscy pozostali zatkali sobie usta rękami, żeby nie krzyknąć ze strachu.

- Ponurak, mój drogi, ponurak! - zawołała profe­sor Trelawney, wyraźnie wstrząśnięta tym, że Harry nie zrozumiał. - Olbrzymi, widmowy pies, który nawiedza cmentarze! Mój drogi chłopcze, to zły omen... to najgorszy omen... omen śmierci!

Harry’emu coś przewróciło się w żołądku. Ten pies na okładce Omenu śmierci w Esach i Floresach... ten pies w cieniu domu przy Magnoliowym Łuku...

Teraz nawet Lavender Brown zakryła sobie dłonią usta. Wszyscy wpatrywali się w Harry ego - wszyscy prócz Hermiony, która stanęła za fotelem profesor Trelawney.

- Mnie to wcale nie wygląda na ponuraka - oświad­czyła spokojnie.

Profesor Trelawney spojrzała na nią z politowaniem.

- Wybacz mi, moja droga, ale muszę ci powiedzieć, że masz wokół siebie bardzo nikłą aurę. Twoja wrażliwość na rezonanse przyszłości bliska jest zera.

Seamus Finnigan przekrzywiał głowę to w jedną, to w drugą stronę.

- Wygląda na ponuraka, jeśli zrobi się tak - zmru­żył oczy - ale z tej strony bardziej przypomina osła - dodał, przechylając się w lewo.

- Jak już ustalicie, czy umrę, czy może nie umrę, to mi powiedzcie! - wybuchnął Harry tak gwałtownie, że na­wet jego to zaskoczyło.

Teraz już prawie wszyscy bali się na niego spojrzeć.

- Myślę, że na tym zakończymy dzisiaj lekcję - oznajmiła profesor Trelawney swoim cichym, jakby mgli­stym głosem. - Tak... pozbierajcie swoje rzeczy...

Wszyscy w milczeniu odnieśli filiżanki, pozbierali książ­ki i pozamykali torby. Nawet Ron unikał spojrzenia Harry’ego.

- Oby wam los sprzyjał do naszego następnego spot­kania - powiedziała profesor Trelawney omdlewającym tonem. - Och... a ty, mój drogi - dodała nieco głoś­niej, wskazując na Neville’a - spóźnisz się na naszą na­stępną lekcję, więc przyłóż się w domu do nauki, żeby to nadrobić.

Harry, Ron i Hermiona w milczeniu zeszli po drabinie, a później po krętych schodach i udali się na lekcję transmutacji. Odnalezienie drogi do klasy profesor McGonagall zajęło im sporo czasu, więc mimo że wróżbiarstwo skończyło się trochę wcześniej, dotarli tam tuż przed rozpoczęciem lekcji.

Harry usiadł na samym końcu, czując się tak, jakby siedział w blasku reflektorów, bo reszta klasy nieustannie zerkała na niego ukradkiem, jakby miał za chwilę wyzionąć ducha. Prawie do niego nie docierało, co profesor McGona­gall opowiadała im o animagach (czarodziejach, którzy potrafią przemieniać się w zwierzęta), i nawet nie zauważył, jak sama zamieniła się w burą kotkę z ciemnymi obwódkami wokół oczu, przypominającymi okulary.

- Może mi powiecie, co w was dzisiaj wstąpiło? - zapytała, i powróciwszy do własnej postaci z lekkim pyknięciem, rozejrzała się po klasie. - Nie mówię, że mi na tym zależy, ale po raz pierwszy moja transmutacja nie wywołała oklasków.

Wszystkie głowy zwróciły się w stronę Harry’ego, ale nikt się nie odezwał. A potem podniosła rękę Hermiona.

- Chodzi o to, pani profesor, że właśnie mieliśmy pierw­szą lekcję wróżbiarstwa i odczytywaliśmy przyszłość z fusów, i...

- Ach, już rozumiem - powiedziała profesor McGonagall, marszcząc czoło. - Nie musisz nic więcej mówić, Granger. To kto ma umrzeć w tym roku?

Wszyscy spojrzeli na nią ze zdumieniem.

- Ja - wyznał w końcu Harry.

- Rozumiem. - Profesor McGonagall utkwiła w nim swoje paciorkowate oczy. - Powinieneś więc wiedzieć, Potter, że Sybilla Trelawney co roku przepowiada śmierć któregoś z uczniów. Jak dotąd żaden jeszcze nie umarł. Straszenie omenem śmierci to jej ulubiony sposób witania się z nową klasą. Gdyby nie to, że nigdy nie wyrażam się źle o moich kolegach...

Urwała, a nozdrza jej pobielały.

- Wróżbiarstwo jest jedną z najmniej ścisłych dziedzin magii - powiedziała po chwili, już bardziej spokojnym tonem. - Nie będę przed wami ukrywała, że do wróżenia z fusów odnoszę się dość sceptycznie. Prawdziwi jasnowidze rzadko się zdarzają, a profesor Trelawney...

Znowu urwała, po czym dodała rzeczowym tonem:

- Wyglądasz bardzo zdrowo, Potter, więc wybacz mi, ale nie zwolnię cię z obowiązku odrobienia pracy domowej. Chyba żebyś umarł, wtedy możesz śmiało czuć się zwol­niony.

Hermiona wybuchnęła śmiechem. Harry poczuł się tro­chę lepiej. Z dala od czerwonego światła i odurzających zapachów klasy pani Trelawney trudno było się lękać gar­stki herbacianych fusów. Słowa profesor McGonagall nie wszystkich jednak przekonały. Ron nadal zerkał na niego z niepokojem, a Lavender szepnęła:

- A filiżanka Neville’a?

Po transmutacji znaleźli się w tłumie uczniów zmierza­jących do Wielkiej Sali na drugie śniadanie.

- Ron, nie miej takiej ponurej miny - powiedziała Hermiona, podsuwając mu miskę z gulaszem. - Przecież słyszałeś, co mówiła McGonagall.

Ron nałożył sobie gulaszu i wziął widelec do ręki, ale nie zaczął jeść.

- Harry - powiedział cichym, poważnym głosem - ale chyba nie widziałeś ostatnio żadnego wielkiego czar­nego psa, prawda?

- Widziałem... Tej nocy, kiedy uciekłem od Dursleyów.

Widelec Rona z brzękiem upadł na talerz.

- Pewno jakiś przybłęda - powiedziała spokojnie Hermiona.

Ron spojrzał na nią jak na wariatkę.

- Hermiono, jeśli Harry zobaczył ponuraka, to... to bardzo źle. Mój... mój wujek Bilius zobaczył jednego i... i po dwudziestu czterech godzinach już był martwy!

- Zbieg okoliczności - mruknęła Hermiona, nale­wając sobie soku z dyni.

- Nie masz zielonego pojęcia, o czym mówisz! - zdenerwował się Ron. - Większość czarodziejów panicz­nie boi się ponuraków!

- No właśnie - oświadczyła Hermiona przemądrza­łym tonem. - Jak zobaczą ponuraka, umierają ze stra­chu. Ponurak to nie zły omen, tylko przyczyna śmierci! A Harry wciąż żyje, bo nie jest taki głupi, żeby sobie mówić: „Zobaczyłem ponuraka, więc muszę wykorkować!"

Ron wybałuszył oczy na Hermionę, która otworzyła tor­bę, wyjęła swój nowy podręcznik numerologii, otworzyła go i oparła o dzbanek z sokiem.

- Uważam, że to całe wróżbiarstwo jest bardzo mętne - powiedziała, przerzucając kartki. - Mnóstwo zgady­wania i przywidzeń...

- I ponurak na dnie filiżanki też był przywidzeniem, tak? - zaperzył się Ron.

- Nie byłeś taki pewny, kiedy powiedziałeś Harry’emu, że to baran - odparła chłodno Hermiona.

- Profesor Trelawney powiedziała, że nie masz właści­wej aury! Wiesz co? Ty po prostu nie możesz ścierpieć, jak nie jesteś w czymś najlepsza!

Dotknął ją do żywego. Hermiona trzasnęła numerologią w stół z taką siłą, że opryskała wszystkich kawałkami mięsa i marchewki.

- Jeśli być dobrym we wróżbiarstwie oznacza, że widzi się omen śmierci w kupce herbacianych fusów, to chyba przestanę się tego uczyć! Ta pierwsza lekcja to kompletne bzdury w porównaniu z moją numerologią!

Chwyciła torbę i ruszyła do wyjścia.

Ron zmarszczył czoło.

- O czym ona mówi? Przecież jeszcze nie miała nume­rologii.

 

Po drugim śniadaniu Harry z przyjemnością wyszedł z zaniku. Niebo było bladoszare, ale deszcz już nie padał. Wilgotna trawa uginała się sprężyście pod nogami, kiedy szli na pierwszą lekcję opieki nad magicznymi stworzeniami.

Ron i Hermiona nie odzywali się do siebie. Harry szedł za nimi w milczeniu po trawiastym zboczu do chatki Hagrida na skraju Zakazanego Lasu. Dopiero kiedy w oddali zobaczył trzy aż zbyt dobrze znane sylwetki, zdał sobie sprawę, że te lekcje będą mieli razem ze Ślizgonami. Malfoy gestykulował żywo, opowiadając coś Crabbe’owi i Goyle’owi, którzy rechotali na całe gardło. Harry był całkowicie pewny, że wie, o czym rozmawiają.

Hagrid czekał już na nich w drzwiach swojej chatki. Miał na sobie płaszcz z krecich skórek, a jego brytan, Kieł, siedział u jego stóp.

- Ruszać się, młodziaki! - zawołał na ich widok. - Mam dla was dzisiaj coś super! Zaraz wywalicie gały, niech skonam! Są już wszyscy? No to dobra, idziemy!

Harry’emu dreszcz przebiegł po plecach, bo pomyślał, że Hagrid prowadzi ich do Zakazanego Lasu, a przeżył już tam takie okropności, że wolałby do niego nigdy więcej nie wchodzić. Hagrid okrążył jednak skraj lasu i pięć minut później znaleźli się przed czymś w rodzaju padoku dla koni.

- Stawać mi przy płocie! - krzyknął. - Zęby każ­dy dobrze widział... No... najpierw to pootwirajcie swoje książki na...

- Jak? - rozległ się chłodny, drwiący głos Dracona Malfoya.

- Co jak? - zapytał Hagrid.

- Jak mamy otworzyć książki?

Malfoy wyjął swój egzemplarz Potwornej księgi potworów, którą obwiązał grubym sznurkiem. Reszta też powyjmowała swoje; niektórzy, jak Harry, spięli je paskami, inni we­pchnęli je do ciasnych toreb albo ścisnęli wielkimi spina­czami.

- I co... nikt z was nie potrafi otworzyć swojej książki? - zapytał Hagrid, wyraźnie zbity z tropu. Wszyscy pokręcili głowami.

- Musicie je pogłaskać - powiedział Hagrid, jakby to była najzwyklejsza rzecz pod słońcem. - Patrzcie...

Wziął książkę Hermiony i zdarł magiczną taśmę, którą była oklejona. Książka próbowała go ugryźć, ale gdy tylko pogładził ją po grzbiecie swoim olbrzymim paluchem, za­drżała, otworzyła się i znieruchomiała w jego dłoni.

- Och, jakie z nas głupki! - zadrwił Malfoy. - Trzeba je pogłaskać. Przecież to takie proste!

- Cholibka... myślałem... no, tego... że one są takie śmiszne - powiedział Hagrid do Hermiony niepewnym głosem.

- Strasznie śmieszne? - zawołał Malfoy. - To na­prawdę wspaniały dowcip, zalecać książki, które chcą nam poodgryzać ręce!

- Zamknij się, Malfoy - wycedził Harry przez zęby.

Hagrid był już naprawdę przygnębiony, a Harry bardzo chciał, żeby jego pierwsza lekcja okazała się prawdziwym sukcesem.

- No więc... - wybąkał Hagrid, który teraz całko­wicie stracił wątek - więc... tego... macie już książki pootwirane... i... tego... no... to teraz potrzebujemy magicznych stworzeń. Taak. No więc... to ja je zaraz przyprowadzę. Chwileczkę...

I odszedł w stronę lasu, a po chwili zniknął między drzewami.

- No nie, ta szkoła zupełnie schodzi na psy - powiedział głośno Malfoy. – Taki przygłup prowadzi lekcje... Mój ojciec się wścieknie, jak mu o tym powiem...

- Zamknij się, Malfoy - powtórzył Harry.

- Uważaj, Potter, dementor stoi za tobą...

- Oooooooch! - wrzasnęła Lavender Brown, wska­zując na przeciwległą stronę padoku.

Kłusowało ku nim z tuzin najdziwniejszych stworzeń, jakie Harry widział w życiu. Miały tułowie, tylne nogi i ogony koni, ale przednie nogi, skrzydła i głowy olbrzymich orłów, z zakrzywionymi dziobami o stalowej barwie i wiel­kimi, błyszczącymi, pomarańczowymi oczami. Pazury przednich nóg mierzyły z pół stopy i wyglądały naprawdę groźnie. Każda z bestii miała na szyi grubą skórzaną obrożę z przymocowanym do niej długim łańcuchem, a końce wszystkich łańcuchów trzymał w wielkich łapach Hagrid, który wbiegł na padok za swoimi podopiecznymi.

- Hetta, wio! - ryknął, potrząsając łańcuchami i kie­rując stadko ku ogrodzeniu, za którym stała cała klasa.

Wszyscy cofnęli się o krok, kiedy Hagrid dobiegł do płotu i przywiązał do niego dziwne stworzenia.

- Hipogryfy! - zawołał uradowany, machając do nich ręką. - Piękne, co?

Harry przyjrzał się im uważnie i zrozumiał, co Hagrid miał na myśli. Kiedy już przeżyło się pierwszy wstrząs na widok czegoś, co było pół koniem, a pół ptakiem, zaczynało się doceniać lśniące futra hipogryfów, przechodzące łagodnie od piór do sierści, a każdy miał inne ubarwienie: ciemnosza­re, brązowe, różowawe, kasztanowe i kruczoczarne.

- A teraz - rzekł Hagrid, zacierając dłonie i spoglą­dając na nich z dumą - podejdźcie trochę bliżej...

Nikt jakoś się do tego nie kwapił, dopiero po chwili Harry, Ron i Hermiona ostrożnie zbliżyli się do ogrodzenia.

- No więc tak... Pierwsze, co powinniście wiedzieć o hipogryfach, to to, że są strasznie honorne. Łatwo je ob­razić, to fakt. Nigdy nie obrażajcie hipogryfa, bo może to być ostatnia rzecz, jaką zrobicie w życiu.

Malfoy, Crabbe i Goyle nie słuchali go; rozmawiali pół­głosem, a Harry miał niemiłe przeczucie, że namawiają się, jak zakłócić lekcję.

- Zawsze poczekajcie, aż hipogryf zrobi pierwszy ruch - ciągnął Hagrid. - Z szaconkiem do nich, rozumie­cie? Idziecie do hipogryfa, grzecznie się kłaniacie i czekacie. Jak się odkłoni, można go dotknąć. Jak się nie odkłoni, trzeba zwiewać, i to szybko, bo te szpony są bardzo ostre. No dobra. Kto chce pierwszy?

Większość klasy cofnęła się jeszcze dalej. Nawet Harry, Ron i Hermiona mieli złe przeczucia. Hipogryfy potrząsały dziko głowami i wymachiwały potężnymi skrzydłami; wy­glądało na to, że bardzo nie lubią być uwiązane.

- Nikt? - zapytał Hagrid, patrząc na nich bła­galnie.

- Ja - powiedział Harry.

Za plecami usłyszał zduszone okrzyki strachu. Lavender i Parvati szeptały gorączkowo:

- Oooch, nie, Harry, zapomniałeś o swoich fusach? Harry zignorował je i przełazi przez ogrodzenie.

- Jesteś prawdziwy gość, Harry! - ryknął Hagrid.

- No dobra... zobaczymy, jak sobie dasz radę z Hardodziobem.

Odwiązał łańcuch, odciągnął jednego hipogryfa od re­szty stadka i zdjął mu skórzaną obrożę. Wszyscy wstrzymali oddech. Malfoy zmrużył złośliwie oczy.

- Teraz spokojnie, Harry - powiedział cicho Ha­grid. - Popatrz mu w oczy i staraj się nie mrugać...

Hipogryfy nie mają zaufania do kogoś, kto za bardzo mruga...

Harry’emu natychmiast łzy napłynęły do oczu, ale ich nie zamknął. Hardodziob odwrócił swoją wielką głowę i pa­trzył na niego groźnie jednym pomarańczowym okiem.

- Dobra, Harry - powiedział Hagrid. - Dobra... a teraz się ukłoń...

Harry nie miał wielkiej ochoty nadstawiać karku, ale zrobił, jak mu powiedziano. Ukłonił się krótko i podniósł głowę.

Hipogryf wciąż patrzył na niego wyniośle. Nie poru­szał się.

- Cholibka - mruknął Hagrid, jakby trochę zanie­pokojony. - No... to się cofnij, Harry... tylko spokój nie...

Ale w tym momencie, ku zdumieniu Harry’ego, hipogryf nagle ugiął przed nim pokryte łuską kolana. Trudno było wątpić, że to ukłon.

- Dobra robota, Harry! - pochwalił go Hagrid, za­chwycony. - Dobra... a teraz możesz go dotknąć! Poklep go po dziobie, śmiało!

Czując, że lepszą nagrodą za odwagę byłoby wycofanie się, Harry zbliżył się powoli do hipogryfa i wyciągnął do niego rękę. Poklepał go kilka razy po dziobie, a hipogryf przymknął leniwie oczy, jakby mu to sprawiało przyje­mność.

Wszyscy zaczęli klaskać - wszyscy prócz Malfoya, Crabbe’a i Goyle’a, którzy mieli bardzo zawiedzione miny.

- No dobra, Harry - powiedział Hagrid. - Chy­ba pozwoli, żebyś go dosiadł!

Na tę sugestię Harry’ego trochę zatkało. Przyzwyczajony był do latającej miotły, ale miał wątpliwości, czy jazda na hipogryfie to to samo.

- Właz na niego, Harry, o tu, zaraz za tym miejscem, gdzie mu wyrastają skrzydła - powiedział Hagrid. - Tylko nie wyrywaj mu piór, bardzo tego nie lubi...

Harty postawił stopę na skrzydle hipogryfa i podciągnął się na jego grzbiet. Hardodziob wyprostował kolana. Harry nie wiedział, za co się złapać; przed sobą widział same pióra.

- Wio! - ryknął Hagrid, uderzając zwierzę dłonią w zad.

Harry ledwo zdążył złapać hipogryfa za szyję, bo ten nagle rozprostował olbrzymie skrzydła i bez żadnego ostrze­żenia wzbił się w powietrze. Nie przypominało to wcale szybowania na miotle i Harry nie miał wątpliwości, który rodzaj lotu woli. Skrzydła chłostały go po żebrach i podry­wały mu uda, więc bał się, że za chwilę spadnie, gładkie, połyskliwe pióra wyślizgiwały mu się spod palców, a nie śmiał uchwycić ich mocniej. Nimbus Dwa Tysiące szybował gładko i pewnie, a hipogryf przy każdym machnięciu skrzydłami podnosił i opuszczał zad, co sprawiało, że Harry kołysał się gwałtownie do przodu i do tyłu.

Hardodziob obleciał padok i poszybował ku ziemi. Tego właśnie Harry obawiał się najbardziej, bo teraz gładka, upierzona szyja znalazła się o wiele niżej od niego. Odchylił się mocno do tyłu, czując, że za chwilę ześliźnie się po szyi i dziobie w dół, lecz w tym momencie poczuł gwałtowny wstrząs, kiedy cztery dobrze umięśnione nogi uderzyły w ziemię. Ledwo mu się udało utrzymać na grzbiecie i wy­prostować.

- Nieźle, Harry! - krzyknął Hagrid, a wszyscy, prócz Malfoya, Crabbe’a i Goyle’a zaczęli gromko klaskać. - No dobra, kto jeszcze chce się przelecieć?

Ośmielona sukcesem Harry’ego reszta klasy przelazła ostrożnie przez ogrodzenie. Hagrid odwiązał po kolei hipogryfy i wkrótce w padoku pełno było kłaniających się ner­wowo uczniów. Neville raz po raz uciekał od swojego, bo ten jakoś nie chciał ugiąć przed nim kolan. Ron i Hermiona ćwiczyli na kasztanku, a Harry przyglądał się, jak im idzie. Malfoy, Crabbe i Goyle stanęli przed Hardodziobem. Hipogryf ukląkł przed Malfoyem, który poklepał go po dziobie z lekceważącą miną.

- To bardzo łatwe - wycedził, na tyle głośno, by Harry go usłyszał. - Wiedziałem, że musi być łatwe, skoro udało się Potterowi... Założę się, że tak naprawdę jesteś łagodny jak baranek, prawda? - zwrócił się do hipogryfa. - Jesteś wielkie, potulne i bardzo brzydkie byd­lę, prawda?

To stało się w ułamku sekundy. Błysnęły stalowe szpony, rozległ się piskliwy wrzask Malfoya i w następnej chwili Hagrid mocował się z rozwścieczonym hipogryfem, usiłując ponownie założyć mu obrożę i odciągnąć od Malfoya, który leżał skulony w trawie, z szatą poplamioną krwią.

- Umieram! - wrzeszczał Malfoy, a cała klasa wpad­ła w prawdziwą panikę. - Ja umieram! Ta bestia mnie zabiła!

- Wcale nie umierasz! - krzyknął Hagrid, który zbladł jak kreda. - Niech mi ktoś pomoże... musimy go stąd wyciągnąć...

Hermiona pobiegła otworzyć bramę padoku, a Hagrid bez wysiłku podniósł chłopca i wyniósł na zewnątrz. Harry dostrzegł długie rozdarcie na ramieniu Malfoya; krew kapała na trawę. Hagrid pobiegł z nim w górę zbocza ku zamkowi.

Klasa ruszyła za nim, wstrząśnięta tym, co się wydarzyło. Ślizgoni głośno pomstowali na Hagrida.

- Powinni go od razu wywalić! - powiedziała przez łzy Pansy Parkinson.

- To była wina Malfoya! - warknął Dean Thomas. Crabbe i Goyle groźnie naprężyli mięśnie. Wspięli się po kamiennych schodach i wpadli do opusto­szałej sali wejściowej.

- Idę zobaczyć, co z nim jest - oznajmiła Pansy i wszyscy patrzyli, jak wchodzi po marmurowych scho­dach.

Ślizgoni ruszyli w kierunku swojego pokoju wspólnego w podziemiach, wciąż urągając Hagridowi, a Harry, Ron i Hermiona zaczęli się wspinać po schodach do wieży Gryffindoru.

- Myślicie, że nic mu nie będzie? - zapytała z nie­pokojem Hermiona.

- No jasne - odpowiedział Harry, który przeżył już o wiele gorsze zranienia i skorzystał z czarodziejskich metod szkolnej pielęgniarki. - Pani Pomfrey potrafi w sekundę wyleczyć każdą ranę.

- To okropne, że Hagridowi musiało się to przytrafić podczas pierwszej lekcji, prawda? - powiedział Ron z niepokojem. - Zęby tak zaufać Malfoyowi... przecież od początku było wiadomo, że będzie chciał wykręcić mu jakiś numer...

W porze obiadowej wcześnie przyszli do Wielkiej Sali, mając nadzieję spotkać się z Hagridem, lecz go tam nie było.

- Ale chyba go nie wywalą, co? - zapytała z lękiem Hermiona, która jakoś nie mogła się zabrać do puddingu z polędwicy i cynaderek.

- Mam nadzieję, że nie - odpowiedział Ron, który również stracił apetyt.

Harry obserwował stół Slytherinu. Zebrała się tam duża grupa Ślizgonów, z Crabbe’em i Goyle’em, rozmawiających o czymś półgłosem. Harry był pewny, że uzgadniają swoją wersję okoliczności, w jakich doszło do wypadku.

- No ale musicie przyznać, że na brak atrakcji w pierw­szym dniu szkoły nie możemy narzekać - stwierdził po­nuro Ron.

Po obiedzie poszli do zatłoczonego pokoju wspólnego Gryffindoru i próbowali zająć się pracą domową, którą im zadała profesor McGonagall, ale wszyscy troje raz po raz odrywali się od książek i wyglądali przez okno wieży.

- W chatce Hagrida pali się światło - powiedział nagle Harry.

Ron zerknął na zegarek.

- Jak się pospieszymy, zdążymy go odwiedzić, jeszcze jest dość wcześnie...

- No... nie wiem - powiedziała z namysłem Hermiona, a Harry spostrzegł, że rzuciła szybkie spojrzenie w jego stronę.

- Przecież wolno mi przejść się po szkolnych błoniach - oświadczył z naciskiem. - Syriusz Black jeszcze się nie przedarł przez warty dementorów, prawda?

Zebrali więc swoje podręczniki i pergaminy, przeleźli przez dziurę pod portretem i ruszyli ku drzwiom fronto­wym. Na szczęście nie spotkali po drodze nikogo, bo wcale nie byli pewni, czy wolno im wychodzić z zamku.

Trawa była wciąż mokra i w zapadającym zmierzchu wydawała się prawie czarna. Doszli do chatki Hagrida i za­pukali.

- Właźcie - odezwał się chrapliwy głos.

Hagrid siedział w samej koszuli przy wyszorowanym do szarości drewnianym stole; jego brytan, Kieł, oparł łeb na jego kolanach. Wystarczyło jedno spojrzenie, aby stwier­dzić, że Hagrid musiał sporo wypić: stał przed nim cynowy dzban wielkości wiaderka, a on sam sprawiał wrażenie, jakby miał trudności ze skupieniem na nich wzroku.

- Cholibka, to chyba rekord - mruknął. - Jesz­cze nie mieli takiego nauczyciela, co by go wylali po jednym dniu.

- Hagridzie, przecież cię nie wyrzucili! - żachnęła się Hermiona.

- Jeszcze nie - powiedział smętnie Hagrid i wypił potężny łyk czegoś, co było w cynowym dzbanie. - Ale to tylko sprawa czasu... Po tym, jak ten Malfoy...

- Co z nim? - zapytał Ron, kiedy wszyscy usiedli. - To nic poważnego, prawda?

- Pani Pomfrey zrobiła, co należy - odpowiedział ponuro Hagrid - ale on wciąż mówi, że kona... rękę ma całą w bandażach... jęczy...

- Tylko udaje - przerwał mu ostro Harry. - Pa­ni Pomfrey może wyleczyć każdą ranę. W zeszłym roku sprawiła, że odrosły mi wszystkie kości, pamiętacie? A Mal­foy chce z tego wyciągnąć, co się da.

- Oczywiście dyrekcja już wie o wszystkim - mruk­nął Hagrid. - Uważają, że zacząłem za ostro. Trzeba mi było zostawić te hipogryfy na później... zacząć od gumochłonów, wiem... Ale ja chciałem, żeby ta pierwsza lekcja była naprawdę fajna... to moja wina...

- Hagridzie, przecież to wszystko przez Malfoya! - krzyknęła Hermiona.

- Byliśmy świadkami - powiedział Harry. - Po­wiedziałeś wyraźnie, że hipogryfy mogą zaatakować, jak się je obrazi. A to, że Malfoy nie słuchał, to już jego sprawa. Opowiemy Dumbledore’owi, jak to naprawdę było.

- Tak, nie martw się, Hagridzie, staniemy za tobą murem - dodał Ron.

Z pomarszczonych kącików czarnych jak żuki oczu Hagrida pociekły łzy. Złapał Harry’ego i Rona i przytulił do piersi, prawie łamiąc im kości.

- Chyba już dosyć wypiłeś, Hagridzie - oświadczy­ła stanowczo Hermiona, zabrała ze stołu cynowy dzban i wyszła z chaty.

- Ach, ta mała chyba ma rację, nie ma co - rzekł Hagrid, wypuszczając Harry’ego i Rona z uścisku.

Obaj cofnęli się chwiejnie, rozcierając sobie żebra. Ha­grid dźwignął się z krzesła i krocząc niepewnie, wyszedł z chaty. Po chwili usłyszeli głośny plusk.

- Co on zrobił? - zapytał z lękiem Harry, kiedy wróciła Hermiona.

- Wsadził głowę do beczki z wodą - odpowiedziała Hermiona, odstawiając pusty dzbanek.

Hagrid wrócił z mokrymi włosami i brodą, ocierając sobie oczy.

- Już mi lepiej - rzekł, wstrząsając głową jak pies i opryskując ich wszystkich wodą. - Słuchajcie, jesteście fajni... że przyszliście, żeby mnie odwiedzić... naprawdę... ja...

I urwał, wpatrując się w Harry’ego, jakby go dopiero teraz zobaczył.

- CO TY SOBIE WYOBRAŻASZ?! - ryknął na­gle, tak że podskoczyli o stopę nad podłogę. - TOBIE NIE WOLNO WAŁĘSAĆ SIĘ PO ZMROKU, HARRY! A WY DWOJE POZWALACIE MU NA TO!

Podszedł do Harry’ego, złapał go za ramię i pociągnął do drzwi.

- Idziemy! - krzyknął ze złością. - Zaraz was wszystkich zaprowadzę do zamku i żebyście mi tu więcej nie przyłazili po zmierzchu. Nie zasługuję na to!



Date: 2015-12-11; view: 748


<== previous page | next page ==>
ROZDZIAŁ CZWARTY | Upiór w szafie
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.046 sec.)