Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






I AM LORD VOLDEMORT

 

- Widzisz? - wyszeptał. - Tego nazwiska używa­łem już w Hogwarcie, oczywiście wobec moich najbardziej zaufanych przyjaciół. Myślisz, że będę wiecznie używać na­zwiska mojego ojca, nędznego mugola? Ja, w którego żyłach płynie krew samego Salazara Slytherina poprzez linię mojej matki? Ja mam nosić nazwisko zwykłego plugawego mu­gola, który porzucił mnie, zanim się narodziłem, bo się dowiedział, że jego żona jest czarownicą? Nie, Harry. Za­projektowałem sobie nowe nazwisko i wiedziałem, że będą się je bali wymawiać wszyscy czarodzieje, kiedy stanę się największym czarownikiem na świecie!

Harry czuł się tak, jakby mózg zamienił mu się w mro­żoną galaretkę. Wpatrywał się tępo w Riddle’a, chłopca z sierocińca, który dorósł, by zamordować rodziców Harry’ego i tylu innych... W końcu przełamał niemoc i powie­dział z nienawiścią:

- Nie jesteś.

- Czym nie jestem? - prychnął Riddle.

- Nie jesteś największym czarownikiem na świecie - rzekł Harry, oddychając szybko. - Przykro mi, że muszę cię rozczarować, ale największym czarodziejem na świecie jest Albus Dumbledore. Każdy ci to powie. Nawet kiedy byłeś silny, nie próbowałeś opanować Hogwartu. Dumble­dore przejrzał cię, kiedy byłeś w szkole i nadal go się boisz, gdziekolwiek się dzisiaj ukrywasz.

Uśmiech spełzł z twarzy Riddle’a, ustępując plugawej wściekłości.

- Wystarczyło moje wspomnienie, żeby Dumbledore został usunięty z zamku - syknął.

- Nie odszedł na zawsze, jak ci się wydaje! - krzyk­nął Harry.

Chciał zranić Riddle’a, chciał mu dopiec do żywego, choć sam już nie wierzył w to, co mówi.

Riddle otworzył usta, lecz nagle zamarł.

Skądś napłynęła muzyka. Riddle obrócił się błyskawicz­nie, by spojrzeć na pustą komnatę. Muzyka rozbrzmiewała coraz głośniej. Była to dziwna, budząca dreszcze, nieziem­ska muzyka; Harry’emu włosy zjeżyły się na głowie, serce mu nabrzmiało, tłukąc się w piersi. I kiedy muzyka osiąg­nęła taką moc, że czuł ją pod żebrami, na szczycie najbliż­szego filaru buchnęły płomienie.

Pojawił się szkarłatny ptak wielkości łabędzia - to on wyśpiewywał tę dziwną melodię ku pogrążonemu w mroku sklepieniu. Miał połyskujący złoty ogon, długi jak ogon pawia, i złote szpony, w których trzymał jakiś łachman.



W chwilę później ptak poszybował prosto ku Harry’emu. Upuścił szmatę u jego stóp, a potem usiadł ciężko na je­go ramieniu. Kiedy złożył swoje wielkie skrzydła, Harry zerknął w górę i zobaczył, że ptak ma długi, ostry, złoty dziób i oczy jak czarne paciorki.

Ptak przestał śpiewać. Siedział cicho, wpatrując się w Riddle’a. Harry czuł jego ciepło na policzku.

- To jest feniks... - powiedział Riddle, przyglądając mu się bystro.

- Fawkes? - szepnął Harry i poczuł, jak złote pazu­ry ptaka zaciskają się delikatnie na jego ramieniu.

- A to... - rzekł Riddle, patrząc teraz na szmatę, którą Fawkes upuścił - to jest stara szkolna Tiara Przydziału.

Tak było. Połatana, postrzępiona i wyświechtana, leżała u stóp Harry’ego.

Riddle wybuchnął śmiechem. Śmiał się tak głośno, że cała komnata dźwięczała tym śmiechem, jakby śmiało się z dziesięciu Riddle’ów naraz.

- A więc to Dumbledore przysyła swojemu obrońcy! Śpiewającego ptaka i stary kapelusz! Czujesz się dzielniej­szy, Harry Potterze? Czujesz się teraz bezpieczniejszy?

Harry nie odpowiedział. Nie miał pojęcia, jaki może być pożytek z Fawkesa czy Tiary Przydziału, ale nie był już sam i z rosnącą otuchą w sercu czekał, aż Riddle przestanie się śmiać.

- Do rzeczy, Harry - powiedział Riddle, wciąż uśmiechnięty. - Spotkaliśmy się dwukrotnie: w twojej przeszłości, w mojej przyszłości. I dwukrotnie nie udało mi się ciebie zabić. W jaki sposób przeżyłeś? Powiedz mi wszy­stko. Im dłużej rozmawiamy - dodał łagodnie - tym dłużej żyjesz.

Harry myślał gorączkowo, obliczając szansę. Riddle miał różdżkę. On, Harry, miał Fawkesa i Tiarę Przydziału. W pojedynku niewiele mogli mu pomóc. Jego sytuacja nie przedstawiała się najlepiej. Im dłużej jednak Riddle mówił, tym więcej życia uchodziło z Ginny... a... sam Riddle... tak, Harry nagle to dostrzegł... kontury jego postaci robiły się coraz wyraźniejsze, coraz bardziej realne. Jeśli ma dojść do walki, lepiej żeby doszło do niej jak najprędzej.

- Nikt nie wie, dlaczego utraciłeś swą moc, kiedy mnie zaatakowałeś - powiedział. - Ja sam też tego nie wiem. Wiem jednak, dlaczego nie mogłeś mnie zabić. A nie mo­głeś mnie zabić, bo moja matka oddała za mnie życie. Moja zwykła, urodzona w mugolskiej rodzinie matka - dodał, dygocąc z wściekłości. - To ona powstrzymała cię od odebrania mi życia. A ja widziałem prawdziwego ciebie, zobaczyłem cię w ubiegłym roku. Jesteś wrakiem. Jesteś prawie trupem. Ukrywasz się w cudzej skórze. Jesteś szpet­ny, plugawy!

Twarz Riddle’a wykrzywił ohydny grymas, lecz po chwili zmusił się do strasznego uśmiechu.

- A więc to tak. Twoja matka umarła, aby cię ocalić. Tak, to jest potężne przeciwzaklęcie. Teraz rozumiem... W tobie nie ma nic szczególnego, Harry. Długo się nad tym zastanawiałem. Bo... widzisz, Harry, między nami jest dziwne podobieństwo. Nawet ty musiałeś to zauważyć. Obaj jesteśmy półkrwi czarodziejami, sierotami wychowa­nymi przez mugoli. Obaj znamy mowę wężów, chyba jako jedyni w dziejach Hogwartu od czasów samego wielkiego Slytherina. Nawet wyglądamy trochę podobnie... I oto oka­zuje się, że uratował cię tylko szczęśliwy przypadek. To wszystko, co chciałem wiedzieć.

Harry stał, cały napięty, czekając, aż Riddle uniesie róż­dżkę. Ale Riddle znowu uśmiechnął się szeroko.

- A teraz, Harry, udzielę ci małej lekcji. Niech zmierzy się moc Lorda Voldemorta, Dziedzica Salazara Slytherina, z mocą Harry’ego Pottera, wyposażonego w najlepszy oręż, na jaki było stać starego Dumbledore’a.

Rzucił rozbawione spojrzenie na Fawkesa i Tiarę Przy­działu, po czym odszedł. Harry, czując strach paraliżujący mu nogi, patrzył, jak Riddle zatrzymuje się między wysoki­mi kolumnami i spogląda w kamienną twarz Slytherina, piętrzącą się nad nim w półmroku. Otworzył szeroko usta i zasyczał - lecz Harry zrozumiał, co mówi.

- Przemów do mnie, Slytherinie, największy z Czwórki Hogwartu.

Harry obrócił się, żeby spojrzeć na posąg; Fawkes zakołysał się na jego ramieniu.

Kamienna twarz posągu drgnęła. Usta otwierały się co­raz szerzej i szerzej, tworząc olbrzymią dziurę.

Coś się kłębiło wewnątrz tych ust. Coś wyślizgiwało się z czarnej czeluści.

Harry cofał się powoli, aż uderzył plecami w ścianę Komnaty, a kiedy zacisnął powieki, poczuł, że skrzydło Fawkesa muska mu policzek, jakby ptak zamierzał odlecieć. Miał ochotę zawołać: „Nie zostawiaj mnie!”... ale cóż za szansę ma feniks w walce z królem wężów?

Coś wielkiego spadło na kamienną posadzkę: Harry po­czuł, jak zadrżała. Wiedział, co się dzieje, wyczuwał to, prawie widział olbrzymiego gada wysuwającego się z ust Slytherina. A potem usłyszał syk Riddle’a:

- Zabij go.

Bazyliszek zbliżał się powoli. Harry słyszał złowrogi sze­lest łusek na zakurzonej posadzce. Zaczął uciekać na oślep, nie otwierając oczu, wyciągając przed siebie ręce jak ślepiec, macając nimi bezradnie. Riddle śmiał się przeraźliwie...

Harry potknął się. Upadł na kamienną posadzkę i poczuł smak krwi. Wąż był już blisko, słyszał go, czuł.

Gdzieś w górze, nieco na prawo od niego, rozległo się nagle donośne plaśnięcie i coś ciężkiego ugodziło Harry’ego z taką siłą, że rzuciło go na ścianę. Czekając na kły, które zatopią się w jego ciele, usłyszał rozwścieczony syk i głuchy łoskot cielska walącego raz po raz w kamienne filary.

Nie mógł już dłużej wytrzymać. Rozchylił powieki na tyle, by rzucić okiem na to, co się dzieje.

Olbrzymi, jadowicie zielony wąż, gruby jak pień dębu, sprężył pionowo górną część cielska, tak że jego wielki łeb kołysał się między kolumnami. Drżąc ze strachu, gotów natychmiast zacisnąć powieki, Harry dostrzegł wreszcie, co odciągnęło uwagę węża od niego.

Nad potwornym łbem krążył Fawkes, a bazyliszek ata­kował go wściekle, usiłując dosięgnąć kłami długimi i ostry­mi jak szable.

Fawkes zanurkował. Jego długi złoty dziób nagle znik­nął, a po chwili na podłogę lunął strumień czarnej krwi. Ogon gada przeleciał ze świstem tuż obok Harry’ego, ude­rzając w posadzkę. Zanim zdążył zamknąć oczy, potwór zwrócił ku niemu łeb. Harry ujrzał, że wypukłe żółte oczy bazyliszka są przekłute przez feniksa; krew tryskała z nich na posadzkę, a wąż pluł jadem w bezsilnej wściekłości.

- Nie! - krzyknął Riddle. - Zostaw ptaka! Zostaw ptaka! Za tobą jest chłopiec! Możesz go wyczuć węchem! Zabij go!

Oślepiony wąż zakołysał się, wciąż śmiertelnie groźny. Fawkes krążył nad jego łbem, wyśpiewując swoją dziwną pieśń i raz za razem zadając mu potężne ciosy złotym dzio­bem.

- Pomocy, pomocy - bełkotał Harry nieprzytom­nie. - Niech mi ktoś pomoże... ktokolwiek!

Ogon węża ponownie omiótł posadzkę. Harry zrobił unik. Coś miękkiego uderzyło go w twarz.

Bazyliszek zagarnął ogonem Tiarę Przydziału i przypad­kowo cisnął ją w ramiona Harry’ego. Harry złapał ją. To wszystko, co mu pozostało, jego ostatnia szansa. Włożył ją na głowę i rozpłaszczył się na podłodze, kiedy bazyliszek ponownie machnął ogonem.

Pomóż mi...pomóż mi... błagał w myślach Harry, zaciskając powieki wewnątrz tiary. Pomóż mi!

Nie usłyszał odpowiedzi, ale nagle tiara skurczyła się gwałtownie, jakby jakaś niewidzialna ręka ścisnęła ją z całej siły.

Coś bardzo twardego i ciężkiego ugodziło go w głowę, prawie zwalając z nóg. Widząc gwiazdy przed oczami, zła­pał koniec tiary, żeby ją ściągnąć z głowy, i wyczuł pod nią coś długiego i twardego.

Spod tiary wyłonił się błyszczący srebrny miecz, z ręko­jeścią wysadzaną rubinami wielkości kurzych jajek.

- Zabij chłopca! Zostaw ptaka! Chłopiec jest za tobą! Węsz... wyczuj go węchem!

Harry stał już na rozkraczonych nogach, gotów do walki. Łeb bazyliszka opadał powoli, a potworne cielsko zwijało się w sploty. Widział olbrzymie, krwawiące oczodoły, widział rozwarty szeroko pysk, dość szeroki, by go połknąć w cało­ści, widział rząd kłów długich jak jego miecz, cienkich, połyskujących, jadowitych...

Łeb wystrzelił ku niemu na oślep. Harry cofnął się i ude­rzył plecami w ścianę. Bazyliszek zaatakował po raz drugi, a rozwidlony język chlasnął Harry’ego w bok. Zacisnął mocno obie dłonie na rękojeści miecza i wzniósł go nad głowę.

Łeb bazyliszka opadł ponownie i tym razem wycelował dobrze, lecz gdy paszcza rozwarła się tuż nad Harrym, ten wbił miecz po rękojeść w czarne podniebienie gada.

Ciepła posoka zalała mu ramiona. Poczuł ostry ból tuż nad łokciem. Jeden długi, jadowity kieł ugodził go w ramię i zagłębiał się w nie coraz bardziej, aż w końcu pękł, gdy bazyliszek szarpnął łbem i padł w drgawkach na kamienną posadzkę

Harry osunął się po ścianie. Chwycił kieł, który sączył w niego jad, i wyrwał go z ramienia. Wiedział jednak, że jest już za późno. Po jego ciele rozchodził się powoli ostry, piekący ból. Upuścił kieł i patrzył, jak krew nasącza jego szaty, lecz widział wszystko jakby przez mgłę. Komnata rozpływała się w wirze mętnych barw.

Zobaczył śmigającą koło siebie plamę czerwieni.

- Fawkes - powiedział ochrypłym szeptem. - Byłeś wspaniały. Fawkes...

Poczuł, że ptak przyciska swoją cudowną głowę do miej­sca, w które ugodził go wąż.

Usłyszał odgłos szybkich kroków i zobaczył przed sobą jakiś cień.

- Jesteś już martwy, Harry Porterze - rozległ się nad nim głos Riddle’a. - Martwy. Wie o tym nawet ptak Dumbledore’a. Wiesz, co on robi, Potter? Płacze.

Harry zamrugał powiekami. Głowa feniksa pojawiała się i znikała z pola widzenia. Po jedwabistych piórach toczyły się perłowe łzy.

- Będę tu siedział i patrzył na twoją śmierć, Harry. Mamy czas. Nigdzie się nie spieszę.

Harry’ego ogarnęła senność. Wszystko wokoło zdawało się wirować.

- I tak kończy słynny Harry Potter - usłyszał odległy głos Riddle’a. - Samotny w Komnacie Tajemnic, zapom­niany przez przyjaciół, zwyciężony w końcu przez Czarnego Pana, którego tak nierozważnie wyzwał na pojedynek.

Wkrótce wrócisz do swojej szlamowatej matki, Harry... Kupiła ci dwanaście lat pożyczonego życia... ale Lord Voldemort w końcu cię dopadł. Przecież wiedziałeś, że tak się musi stać.

Jeśli to jest umieranie, pomyślał Harry, to wcale nie jest takie straszne. Nawet ból był już coraz słabszy...

Ale czy to była śmierć? Komnata wcale nie rozpłynęła się w czerni, przeciwnie, widział ją coraz wyraźniej. Potrząs­nął lekko głową i zobaczył Fawkesa, wciąż tulącego głowę do jego ramienia. Wokół rany jaśniała plama perłowych łez... tyle że... nie było żadnej rany...

- Uciekaj, ptaku! - rozległ się nagle głos Riddle’a. - Zostaw go! Powiedziałem, uciekaj!

Harry podniósł głowę. Riddle celował różdżką w Fawke­sa; huknęło, jakby ktoś wystrzelił, i feniks wzleciał w powie­trze jak złoto-szkarłatny wir.

- Łzy feniksa... - powiedział cicho Riddle, wpatru­jąc się w ramię Harry’ego. - Oczywiście... uzdrawiająca moc... zapomniałem... - Spojrzał Harry’emu w oczy. - Ale to niczego nie zmienia, Harry. Właściwie... może nawet lepiej. Tylko ty i ja, Harry Porterze... ty i ja...

Uniósł różdżkę.

I znowu załopotały skrzydła feniksa i coś upadło Harry’emu na podołek. Dziennik.

Przez ułamek sekundy obaj, Harry i Riddle, wpatrywali się w czarną książeczkę. Różdżka wciąż była wycelowana w Harry’ego. Potem, bez namysłu, bez wahania, jakby za­mierzał to zrobić od dawna, Harry chwycił leżący obok niego kieł bazyliszka, uniósł rękę i z całej siły wbił go w czarny notes.

Rozległ się długi, straszny, przeszywający krzyk. Z dzien­nika chlusnęły strumienie atramentu, zalewając Harry’emu dłonie, ściekając na podłogę. Riddle skręcał się, zwijał i mio­tał, wrzeszcząc przeraźliwie... i nagle...

Zniknął. Różdżka Harry’ego upadła z trzaskiem na po­sadzkę i zapadła cisza, przerywana tylko równomiernym kapaniem atramentu wciąż ściekającego z dziennika. Jad bazyliszka wypalił w nim skwierczącą dziurę.

Dygocąc na całym ciele, Harry dźwignął się na nogi. W głowie mu wirowało, jakby odbył właśnie długą podróż po użyciu proszku Fiuu. Powoli sięgnął po swoją różdżkę i Tiarę Przydziału, a potem chwycił za rękojeść miecza i szarpnął mocno, wyciągając błyszczącą klingę z czarnego podniebienia bazyliszka.

Wtedy usłyszał słaby jęk dochodzący z końca Komnaty. Ginny poruszyła się. Harry podbiegł do niej, a ona usiadła. Otworzyła szeroko oczy i spojrzała na martwego bazyliszka, na Harry’ego w zakrwawionej szacie, potem na dziennik, który trzymał w ręku. Westchnęła głęboko i łzy zaczęły spływać jej po policzkach.

- Harry... och, Harry... próbowałam ci powiedzieć na ś-śniadaniu, ale n-nie mogłam tego zrobić przy Percym. Tak, to ja, Harry... ale... p-przysięgam, ja tego nie chcia­łam... to R-Riddle mnie do tego z-zmusił, on mnie opętał... i... jak ci się udało zabić to... to coś? G-gdzie jest Riddle? Ostatnie, co p-pamiętam, to jak wychodził z dziennika i...

- Uspokój się, już po wszystkim - powiedział Har­ry, podnosząc dziennik i pokazując jej dziurę. - Nie ma już Riddle’a. Popatrz! Jego i bazyliszka. Chodź, Ginny, musimy się stąd wydostać...

- Na pewno mnie wyrzucą! - zaszlochała Ginny, kiedy Harry pomógł jej stanąć na nogach. - Tak marzy­łam o Hogwarcie, odkąd wrócił z niego B-Bill, a t-teraz mnie wyrzucą i... c-co powiedzą rodzice?

Fawkes czekał na nich w wejściu do Komnaty. Przeszli koło martwych splotów bazyliszka, między dwoma rzędami wężowych kolumn i wrócili do mrocznego tunelu. Kamien­ne drzwi zasunęły się za nimi z cichym sykiem.

Po kilku minutach wędrówki ciemnym tunelem Harry usłyszał odległy chrobot kamieni.

- Ron! - zawołał, przyspieszając kroku. - Ginny żyje! Mam ją tutaj!

Dobiegł go przytłumiony okrzyk radości Rona, a kiedy minęli następny zakręt korytarza, zobaczyli jego rozrado­waną twarz wyglądającą przez dziurę, którą udało mu się wygrzebać w gruzowisku.

- Ginny! - Ron wyciągnął ręce przez dziurę, żeby wciągnąć ją pierwszą. - Żyjesz! Nie mogę w to uwierzyć! Co się stało?

Chciał ją przytulić, ale Ginny odepchnęła go lekko, łka­jąc.

- No, ale żyjesz i jesteś zdrowa - powiedział Ron, uśmiechając się do niej. - Już po wszystkim, już... A skąd się wziął ten ptak?

Przez dziurę przeleciał Fawkes.

- To ptak Dumbledore’a - powiedział Harry, prze­łażąc do nich.

- I skąd masz ten miecz? - zdumiał się Ron, gapiąc się na błyszczący oręż w ręku Harry’ego.

- Wyjaśnię ci, kiedy stąd wyjdziemy - odrzekł Harry, zerkając z ukosa na Ginny.

- Ale...

- Później - uciął Harry. W obecności Ginny nie bardzo chciał mówić, kto otworzył Komnatę. - Gdzie jest Lockhart?

- Tam, z tyłu - rzekł Ron, szczerząc zęby i wskazując głową w kierunku, z którego tu przyszli. - Nie jest w najlepszym stanie. Zresztą sam zobaczysz.

Prowadzeni przez feniksa, którego szerokie szkarłatne skrzydła promieniowały złotą poświatą, wrócili do wylotu rury. Siedział tam Gilderoy Lockhart, nucąc coś pod nosem.

- Stracił pamięć - wyjaśnił Ron. - Jego Zaklęcie Zapomnienia zadziałało do tyłu. No, wiesz, korzystał z mo­jej różdżki... Walnęło w niego, zamiast w nas. Nie ma pojęcia, kim jest, gdzie jest i kim my jesteśmy. Powiedzia­łem mu, żeby tutaj poczekał. Może sobie zrobić krzywdę.

Lockhart spojrzał na nich dobrodusznie.

- Witajcie - powiedział. - To dziwne miejsce, prawda? Mieszkacie tutaj?

- Nie - odrzekł Ron, patrząc na Harry’ego i podno­sząc brwi.

Harry pochylił się i zajrzał w czeluść rury.

- Zastanawiałeś się, w jaki sposób wrócimy na górę? - zapytał Rona.

Ron pokręcił głową, ale feniks Fawkes przemknął obok Harry’ego i unosił się teraz przed nimi; jego paciorkowate oczy migotały w ciemności. Nastroszył długie złote pióra w ogonie. Harry przyglądał mu się niepewnie.

- Sprawia wrażenie, jakby chciał, żebyś go schwycił za ogon... - powiedział Ron z zakłopotaną miną. - Ale przecież jesteś za ciężki, żeby taki ptak cię uciągnął.

- Fawkes - rzekł Harry - nie jest zwykłym pta­kiem. - Odwrócił się szybko do pozostałych. - Każdy niech złapie mocno drugiego. Ginny, złap Rona za rękę. Profesorze Lockhart...

- Mówi do ciebie - powiedział ostro Ron do Lockharta.

- Proszę chwycić drugą rękę Ginny.

Harry włożył za pas miecz i Tiarę Przydziału, Ron uchwycił się jego szaty na plecach, a Harry wyciągnął rękę i zacisnął dłoń na dziwnie gorących piórach tworzących ogon feniksa.

Nagle poczuł się dziwnie lekki, a w następnej sekundzie świsnęło i wszyscy czworo pomknęli w górę czarnym tune­lem rury. Harry słyszał gdzieś pod sobą stłumione okrzyki Lockharta: „Zdumiewające! Po prostu jak czary!” Zimne powietrze targało mu włosy i zanim zdążył nacieszyć się tą niesamowitą jazdą, już się skończyła - wszyscy czworo powypadali na mokrą podłogę łazienki Jęczącej Marty, a kiedy Lockhart prostował swoją tiarę, umywalka ukrywa­jąca wylot rury zasuwała się już na swoje miejsce.

Marta zachichotała na ich widok.

- Żyjesz - bąknęła do Harry’ego.

- Nie widzę powodu do rozczarowania - odpowie­dział ponuro, wycierając plamy krwi i śluzu z okularów.

- Och... Ja tylko... tak sobie myślałam... że jeśli um­rzesz, to... będziesz mile widziany w mojej toalecie - powiedziała Marta, rumieniąc się na srebrno.

- Uau! - ucieszył się Ron, kiedy opuścili łazienkę i znaleźli się w ciemnym, opustoszałym korytarzu. - Harry! Coś mi się wydaje, że Marta się w tobie zakochała! Ginny, masz rywalkę!

Ale po policzkach Ginny wciąż spływały strumienie łez.

- Gdzie teraz? - zapytał Ron, patrząc z niepokojem na Harry’ego.

Harry wskazał ręką.

Fawkes ich prowadził, rozjaśniając korytarz złotym bla­skiem. Poszli za nim, a w chwilę później znaleźli się przed gabinetem profesor McGonagall.

Harry zapukał i otworzył drzwi.



Date: 2015-12-11; view: 820


<== previous page | next page ==>
Dziedzic Slytherina | ROZDZIAŁ OSIEMNASTY
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.017 sec.)