Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






ROZDZIAŁ PIĘTNASTY

Aragog

 

Na otaczające zamek łąki wpełzało lato: niebo i jezioro przybrało kolor kwiatów barwinka, a w cieplarniach wystrzeliły wielkie jak kapusty kwiaty. Bez Hagrida, krążącego po łąkach z Kłem przy nodze, zielona sceneria, na którą Harry patrzył z okien zamku, wydawała mu się jed­nak dziwnie nieprzyjemna i jakby niepełna. Nie lepiej było zresztą i wewnątrz zamku, gdzie coraz trudniej było wy­trzymać.

Harry i Ron spróbowali odwiedzić Hermionę, ale teraz wszelkie odwiedziny w skrzydle szpitalnym zostały zaka­zane.

- Nie chcemy ryzykować - powiedziała pani Pomfrey przez szparę w szpitalnych drzwiach. - Nie, bar­dzo mi przykro, ale istnieje możliwość, że napastnik wróci, żeby wykończyć tych biedaków...

Po odejściu Dumbledore’a lęk ogarnął wszystkich. Go­tyckie podwójne okna zamku zdawały się nie przepuszczać słońca ogrzewającego mury. Trudno było napotkać nie za­sępioną twarz, a przypadkowy śmiech na korytarzu brzmiał nienaturalnie i natychmiast cichł, zduszony zalegającą wszę­dzie ponurością.

Harry wciąż powtarzał sobie w duchu ostatnie słowa Dumbledore’a. Naprawdę opuszczę szkołę tylko wtedy, kiedy już nikt w całym Hogwarcie nie pozostanie mi wierny... Ci, którzy o pomoc poproszą, zawsze ją otrzymają. Co z tego wynika? Kto ma poprosić o pomoc, skoro wszyscy są tak przerażeni i rozbici?

O wiele łatwiej było zrozumieć uwagę Hagrida o pają­kach, tyle że teraz nigdzie nie było ani śladu tych pożytecz­nych stworzeń. Harry rozglądał się za nimi uważnie wszę­dzie, gdzie szedł, wspomagany (raczej niechętnie) przez Rona. Oczywiście, trudniej im było szukać, bo nie mogli chodzić po zamku samotnie, tylko w dużej grupie wszyst­kich Gryfonów. Większość ich kolegów wydawała się zadowolona z tego, że nauczyciele prowadzili ich od klasy do klasy, ale Harry’ego strasznie to denerwowało.

Był jednak ktoś, kto wyraźnie cieszył się z gęstej atmo­sfery podejrzeń i lęków. Draco Malfoy chodził po szkole dumny jak paw, jakby go właśnie mianowano naczelnym prefektem. Harry nie zdawał sobie sprawy, co go tak cieszy, aż do pewnej lekcji eliksirów, jakieś dwa tygodnie po odejściu Dumbledore’a i Hagrida, kiedy siedząc tuż za Malfoyem, podsłuchał, jak się chwali przed Crabbe'em i Goyle'em.

- Zawsze uważałem, że tylko mój ojciec może wyku­rzyć starego Dumbledore’a - powiedział, nie starając się nawet ściszyć głosu. - Mówiłem wam, że uważa Dumbledore’a za najgorszego dyrektora, jakiego szkoła kiedykol­wiek miała. Może teraz dostaniemy wreszcie kogoś z klasą. Kogoś, kto dopilnuje, żeby nie zamknięto Komnaty Taje­mnic. McGonagall też już długo nie pociągnie, zresztą tylko odwala papierkową robotę...



Obok Harry’ego przeszedł Snape, powstrzymując się od uwagi na temat pustego miejsca i kociołka Hermiony.

- Panie profesorze - powiedział głośno Malfoy. - Panie profesorze, dlaczego pan nie kandyduje na stanowisko dyrektora?

- No, no, Malfoy - odrzekł Snape, ale nie mógł powstrzymać bladego uśmiechu. - Profesor Dumbledore został jedynie zawieszony przez radę nadzorczą. Mam nadzieję, że wkrótce do nas wróci.

- Taaak, na pewno - powiedział Malfoy, chichocąc.

- Ale gdyby pan kandydował, to według mnie mógłby pan liczyć na głos mojego ojca. Powiem ojcu, że pan jest najlepszym nauczycielem, panie profesorze...

Snape również zachichotał, krążąc po lochu. Na szczęście nie zauważył Seamusa Finnigana, który udawał, że wymio­tuje do kociołka.

- Dziwię się, że szlamy nie spakowały już swoich ku­frów - ciągnął Malfoy. - Założę się o pięć galeonów, że wkrótce ktoś wykorkuje. Szkoda, że nie Granger...

Rozległ się dzwonek, co było szczęśliwym zbiegiem oko­liczności, bo po ostatnich słowach Malfoya Ron zerwał się z taboretu, więc w ogólnym rozgardiaszu jego próba rzuce­nia się na Malfoya została niezauważona.

- Puśćcie mnie, muszę mu dołożyć - warczał, kiedy Harry i Dean uwiesili się na jego ramionach. - Mam wszystko gdzieś, nie potrzebuję różdżki, zabiję go gołymi rękami...

- Pospieszcie się, zaraz was zaprowadzę na zielarstwo!

- pokrzykiwał Snape nad głowami uczniów.

Wyszli długim rzędem (Ron nazywał ten szyk „kroko­dylim”), z Harrym, Ronem i Deanem w ogonie. Ron wciąż usiłował się wyrwać z ich uścisków. Puścili go dopiero wtedy, gdy Snape wyprowadził ich z zamku i szli ścieżką wio­dącą między grządkami warzyw w kierunku cieplarni.

Na zielarstwie wydarzenia ostatnich miesięcy najbardziej dawały o sobie znać: brakowało Justyna i Hermiony.

Profesor Sprout kazała im przycinać abisyńskie figi. W pewnym momencie Harry podszedł z naręczem łodyg do kupy kompostu i spotkał przy niej Erniego Macmillana. Ernie wziął głęboki oddech i powiedział bardzo formalnym tonem:

- Chcę ci tylko powiedzieć, Harry, że bardzo mi przy­kro, że podejrzewałem ciebie. Wiem, że nigdy byś nie napadł na Hermionę Granger i przepraszam za wszystkie świństwa, jakie o tobie powiedziałem. Jedziemy teraz na jednym wózku, więc...

Wyciągnął pulchną dłoń, a Harry ją uścisnął.

Ernie i jego przyjaciółka Hanna znaleźli się przy tej samej fidze, co Harry i Ron.

- Ten Draco Malfoy to niezłe ziółko - powiedział Ernie, odłamując martwe gałązki. - Zdaje się, że to wszy­stko bardzo go rajcuje, prawda? Wiecie co, według mnie to on jest dziedzicem Slytherina.

- Ale z ciebie mądrala - mruknął Ron, który nie zaakceptował Erniego tak szybko, jak Harry.

- A ty, Harry, myślisz, że to może być on? - zapytał Ernie.

- Nie - odpowiedział Harry tak stanowczo, że Ernie i Hanna wlepili w niego oczy.

Chwilę później Harry zobaczył coś, co sprawiło, że ude­rzył Rona sekatorem w rękę.

- Auuu! Co ty...

Harry wskazał na ziemię, kilka stóp od nich. Maszero­wało po niej kilkanaście wielkich pająków.

- Ach, taaak - powiedział Ron, daremnie starając się zrobić ucieszoną minę. - Ale teraz nie możemy za nimi iść...

Ernie i Hanna słuchali tego z najwyższym zainteresowaniem.

Harry patrzył, jak pająki oddalają się coraz bardziej.

- Wygląda na to, że zmierzają do Zakazanego Lasu...

Ron zrobił jeszcze bardziej nieszczęśliwą minę.

Po zielarstwie profesor Snape odprowadził ich na obronę przed czarną magią. Harry i Ron zostali w tyle, żeby spo­kojnie porozmawiać.

- Będziemy musieli znowu użyć peleryny-niewidki - powiedział Harry. - Możemy zabrać ze sobą Kła. Zawsze chodził po lesie z Hagridem, może okazać się pomocny.

- Dobra - odpowiedział Ron, wyczyniając jakieś dziwne rzeczy ze swoją różdżką. A kiedy zajęli swoje zwykłe miejsca w klasie Lockharta, dodał: - Ee... czy tam... no... czy w tym lesie nie ma wilkołaków?

Harry wolał pominąć to pytanie, więc powiedział:

- Niektóre leśne stworzenia są zupełnie w porządku. Na przykład centaury... jednorożce...

Ron jeszcze nigdy nie był w Zakazanym Lesie. Harry był tam tylko raz i wówczas miał głęboką nadzieję, że już nigdy do niego nie wróci.

Wkroczył Lockhart i wszystkie oczy zwróciły się na nie­go. Wszyscy inni nauczyciele mieli miny bardziej ponure niż zwykle, ale on wydawał się nie tracić pogody ducha.

- No, co jest, młodzieży? - zawołał, szczerząc zęby. - Co to za ponure miny?

Uczniowie spojrzeli po sobie ze złością, ale milczeli.

- Co, jeszcze do was nie dotarło - powiedział bardzo powoli, jakby miał do czynienia z gromadą półgłówków - że niebezpieczeństwo już minęło? Głównego winowajcy już tu nie ma!

- To znaczy kogo? - zapytał głośno Dean Thomas.

- Drogi młodzieńcze, minister magii nie zabrałby stąd Hagrida, gdyby nie był na sto procent pewny, że to on - odpowiedział Lockhart takim tonem, jakby wyjaśniał Deanowi, że jeden plus jeden to dwa.

- Wcale nie był pewny - powiedział Ron, jeszcze głośniej niż Dean.

- Pochlebiam sobie, że wiem troszkę więcej o areszto­waniu Hagrida niż pan, panie Weasley - rzekł Lockhart, wyraźnie zachwycony sobą.

Ron już zaczynał odpowiadać, że jest akurat odwrotnie, ale urwał, kiedy Harry kopnął go z całej siły pod ławką.

- Nie było nas tam, zapomniałeś? - warknął pół­gębkiem Harry.

Ale obrzydliwa wesołkowatość Lockharta, jego aluzje, że od dawna wiedział, kto jest winowajcą, jego zarozumiała pewność, że wszystko się skończyło, rozwścieczyła Harry’ego tak, że sam powstrzymał się z trudem, by nie cisnąć Włóczęg z ghulami prosto w jego głupkowatą twarz. Zado­wolił się wyskrobaniem krótkiej notki do Rona: „Zrobimy to dzisiaj wieczorem”.

Ron przeczytał, przełknął ślinę i zerknął na puste miejsce, zwykle zajęte przez Hermionę. Ten widok musiał dodać mu odwagi, bo skinął głową.

 

W tych dniach pokój wspólny Gryfonów był zawsze pełny, bo po szóstej nie wolno im było opuszczać wieży i nie mieli co ze sobą zrobić. Było zresztą tyle spraw do omówienia, że w pokoju wspólnym robiło się pusto dopiero po północy.

Zaraz po kolacji Harry wyjął z kufra pelerynę-niewidkę i spędził cały wieczór, siedząc na niej i czekając, aż wszyscy pójdą spać. Fred i George wyzwali Harry’ego i Rona na kilka partii Eksplodującego Durnia, a Ginny przyglądała się grze, siedząc w fotelu zwykle zajmowanym przez Hermionę. Harry i Ron specjalnie przegrywali, starając się jak najszyb­ciej skończyć grę, ale i tak minęła już północ, kiedy Fred i George w końcu poszli spać.

Harry i Ron nasłuchiwali, aż po raz ostatni trzasną drzwi obu dormitoriów, a wówczas chwycili pelerynę, narzucili ją na siebie i przeleźli przez dziurę w portrecie.

Czekała ich kolejna trudna wędrówka po zamku i omi­janie wszystkich stojących na straży profesorów. W końcu dotarli do sali wejściowej, odsunęli zasuwę na drzwiach frontowych i prześliznęli się przez nie, starając się nie robić najmniejszego hałasu. Odetchnęli dopiero na zalanych światłem księżyca błoniach.

- Oczywiście trzeba przyjąć i taką możliwość - po­wiedział nagle Ron, kiedy szli przez czarną traw? – że w lesie nie znajdziemy żadnych śladów. Te pająki mogły tam wcale nie dojść. Wiem, że wyglądały, jakby szły w tam­tym kierunku, ale...

Zawiesił głos, jakby miał wielką nadzieję, że w rzeczywi­stości wcale tam nie polazły.

Doszli do chatki Hagrida, sprawiającej bardzo smutne wrażenie z nieoświetlonymi oknami. Kiedy Harry otworzył drzwi, Kieł zwariował z radości na ich widok. Obawiając się, że obudzi cały zamek swoim głuchym, donośnym ujada­niem, nakarmili go pospiesznie krajanką z melasy, która skleiła mu szczęki.

Harry zostawił pelerynę-niewidkę na stole Hagrida. I tak nie będzie im potrzebna w ciemnym lesie.

- No, Kieł, idziemy na spacer - powiedział, klepiąc się po udzie, a rozradowany brytan wyskoczył za nimi z chatki, pomknął na skraj lasu i uniósł tylną nogę przy pniu wielkiej sykomory.

Harry wyjął różdżkę, mruknął: Lumos! i na jej końcu zapłonęło światełko, w sam raz, by widzieli ścieżkę, wypa­trując na niej śladów pająków.

- Dobry pomysł - powiedział Ron. - Zapaliłbym i swoją, ale sam wiesz... mogłaby wybuchnąć albo coś w tym rodzaju...

Harry trącił Rona w ramię, wskazując na trawę. Dwa samotne pająki uciekały przed światłem w cień drzew.

- W porządku - westchnął Ron, godząc się z losem. - Jestem gotowy. Idziemy.

Tak więc weszli do lasu, a Kieł biegał wokół nich, obwą­chując korzenie drzew i zeschłe liście. W świetle różdżki Harry’ego widzieli sznurek pająków posuwających się po ścieżce. Szli za nimi przez blisko dwadzieścia minut, nasłu­chując w milczeniu jakichkolwiek innych odgłosów poza trzaskiem łamanych gałązek i szelestem liści. A potem, kiedy drzewa zgęstniały tak, że nad głowami nie było już widać gwiazd, a różdżka Harry’ego rzucała krąg bladego światła w oceanie ciemności, zobaczyli, że pająki schodzą ze ścieżki.

Harry zatrzymał się, żeby zobaczyć, dokąd pająki zmie­rzają, ale poza kręgiem światła roztaczała się nieprzeniknio­na ciemność. Poprzednim razem nie zawędrował tak daleko. Pamiętał, że Hagrid go ostrzegał, żeby nigdy nie zbaczał ze ścieżki. Ale teraz Hagrid był setki, a może tysiące mil stąd, najprawdopodobniej w jednej z cel Azkabanu, a przed ode­jściem wyraźnie im powiedział, żeby poszli za pająkami.

Coś mokrego dotknęło jego dłoni, i odskoczył, miażdżąc Ronowi stopę, ale był to tylko nos Kła.

- Co robimy? - zapytał szeptem Rona, widząc tyl­ko jego oczy, w których odbijało się światełko różdżki.

- Zaszliśmy tak daleko... - odpowiedział Ron.

Weszli więc między drzewa za szybko poruszającymi się cieniami pająków. Teraz musieli zwolnić kroku, bo drogę zagradzały im korzenie drzew i spróchniałe pniaki, ledwo widoczne w ciemności. Harry czuł oddech Kła na swojej dłoni. Co jakiś czas przystawali, a Harry pochylał się, by odnaleźć pająki w bladym świetle różdżki.

Przedzierali się tak przez las z pół godziny, strzępiąc szaty na nisko zwieszających się gałęziach i sękach. Po chwili poczuli, że teren opada, choć drzewa nadal rosły tak samo gęsto jak uprzednio.

Nagle Kieł zaszczekał głośno, tak że podskoczyli ze strachu, a szczekanie odbiło się dalekim echem.

- Co jest? - wydyszał Ron, rozglądając się nerwowo i ściskając Harry’ego za łokieć.

- Tam się coś rusza - odpowiedział Harry zduszo­nym szeptem. - Posłuchaj... Chyba coś dużego.

Nasłuchiwali. Gdzieś na prawo coś wielkiego łamało gałęzie, przedzierając się przez las.

- O nieee - jęknął Ron. - O nie, nie, nie...

- Zamknij się - warknął Harry. - Usłyszy cię.

- Usłyszy mnie? - zapytał Ron nienaturalnie wyso­kim głosem. - Już usłyszało. Cicho, Kieł!

Ciemność zdawała się wciskać im gałki oczu do wnętrza czaszek, kiedy tak stali, zmartwiali z przerażenia. Coś dziw­nie zadudniło i zrobiło się cicho.

- Jak myślisz, co ono teraz robi? - zapytał Harry.

- Myślę, że przygotowuje się do skoku - odpowie­dział Ron.

Nasłuchiwali, nie śmiejąc się poruszyć.

- M-myślisz, że sobie poszło? - szepnął Harry.

- Nie wiem...

A potem z prawej strony buchnęło białe światło, tak przeraźliwie jaskrawe w tej ciemności, że obaj zasłonili oczy rękami. Kieł zaskomlał i rzucił się do ucieczki, ale uwiązł w jakimś kolczastym krzaku i skomlał jeszcze głośniej.

- Harry! - krzyknął Ron, a głos załamał mu się nagłą ulgą. - Harry, to nasz samochód!

- Co?

- Chodź!

Harry poszedł za nim ku światłu, potykając się i prze­wracając, i w chwilę później wyszli z lasu na polanę.

Auto pana Weasleya stało pośrodku polanki, tak małej, że gęste gałęzie drzew tworzyły nad nim dach. Reflektory tryskały światłem, a w środku nie było nikogo, lecz nagle auto ruszyło samo ku Ronowi, jak wielki, turkusowy pies witający swojego pana.

- Było tutaj przez cały czas! - zawołał uradowany Ron, obchodząc samochód. - Popatrz. Zupełnie zdzicza­ło w tym lesie...

Skrzydła bagażnika były podrapane i umazane błotem: najwidoczniej samochód sam próbował wydostać się z pu­szczy. Kieł nie był zachwycony nowym towarzystwem, trzy­mał się tuż przy Harrym, który czuł, jak pies drży ze strachu. Harry powoli odzyskał oddech i schował różdżkę do kieszeni szaty.

- A myśmy się bali, że się na nas rzuci! - zawołał Ron, pochylając się nad maską i klepiąc ją pieszczotliwie. - Nieraz sobie myślałem, co z nim się stało!

Harry rozglądał się po jasno oświetlonej ziemi w poszu­kiwaniu pająków, ale wszystkie pouciekały przed blaskiem reflektorów.

- Straciliśmy ślad - powiedział. - Chodź, musi­my je odnaleźć.

Ron milczał. Nie poruszał się. Oczy miał utkwione w ja­kiś punkt znajdujący się z dziesięć stóp nad ziemią, tuż za Harrym. Na jego twarzy zastygł wyraz przerażenia.

Harry nie zdążył nawet się obrócić. Rozległ się dziwny klekot i nagle poczuł, że coś długiego i włochatego chwyta go za pas i unosi, tak że zawisł głową w dół. Zaczął się wyrywać i wierzgać, ogarnięty śmiertelnym strachem, zno­wu usłyszał złowieszcze klikanie i zobaczył, jak nogi Rona również odrywają się od ziemi. W następnej chwili coś pociągnęło go w ciemność między drzewami. Kieł zaskom­lał i zaszczekał rozpaczliwie.

Wisząc głową w dół, Harry spostrzegł, że to, co go wlokło w mroczny gąszcz, posuwało się na sześciu niezwykle długich, włochatych nogach, z których dwie przednie trzy­mały go mocno pod parą lśniących czarnych szczypców. Za sobą słyszał przedzierające się przez krzaki podobne stwo­rzenie, niewątpliwie taszczące Rona. Potwory kierowały się ku samemu sercu lasu. Harry słyszał Kła, który usiłował się uwolnić z uścisku trzeciego potwora, warcząc i skamląc, ale sam nie był w stanie nawet pisnąć, bo wszystko wskazywało, że głos zostawił przy samochodzie na polance.

Nie miał pojęcia, jak długo znajdował się w uścisku włochatych odnóży. Wiedział tylko, że nagle ciemność nie­co zbladła i że zasłane zeschłymi liśćmi podłoże lasu roi się od pająków. Wyciągając szyję to tu, to tam, zobaczył, że są na skraju olbrzymiej zapadliny wolnej od drzew. Wkrótce gwiazdy oświetliły najstraszniejszą scenę, jaką kiedykolwiek widział w życiu.

Pająki. Nie małe pajączki, jak te, które mrowiły się po liściach. Pająki wielkości koni pociągowych, z ośmioma ślepiami, ośmioma nogami, czarne, włochate, gigantyczne. Ten, który go niósł, wlazł do jaru i pomknął w dół zbocza, ku połyskującej mglisto tulei utkanej z pajęczyny. Zewsząd zbiegały się inne potwory, klekocąc szczypcami na widok jego zdobyczy.

Pająk puścił go i Harry wylądował na czworakach. Ron i Kieł upadli koło niego. Kieł już nie skamlał, skulił się tam, gdzie upadł. Ron wyglądał dokładnie tak, jak Harry się czuł. Usta miał otwarte, jakby krzyczał, a oczy wyłaziły mu z orbit.

Harry zdał sobie nagle sprawę, że pająk, który go tu przyniósł, coś mówi. Trudno go było zrozumieć, bo po każdym słowie klekotał szczypcami.

- Aragog! - zawołał. - Aragog!

Z tulejowatej mglistej sieci wyłonił się powoli pająk wielkości młodego słonia. Włosy na tułowiu i nogach przy­prószone miał siwizną, a oczy mlecznobiałe. Był ślepy.

- Co to jest? - zapytał, klikając szybko szczypcami.

- Ludzie - odklekotał pająk, który przy wlókł Harry’ego.

- Czy to Hagrid? - zapytał Aragog, zbliżając się i przewracając mlecznymi oczami.

- Obcy - odklikał pająk, który przyniósł Rona.

- Zabijcie ich - powiedział Aragog, wyraźnie roz­drażniony. - Spałem...

- Jesteśmy przyjaciółmi Hagrida! - krzyknął Har­ry. Serce uwięzło mu w gardle i tłukło się tam, jakby chciało odzyskać wolność.

Klik, klik, klik, zaklekotały szczypce pająków zgroma­dzonych na dnie dziury.

- Hagrid nigdy nie przysyłał nam tu ludzi - powie­dział wolno Aragog.

- Hagrid ma kłopoty - rzekł Harry, z trudem ła­piąc oddech. - Właśnie dlatego przyszliśmy.

- Kłopoty? - powtórzył sędziwy pająk i Harry do­słyszał troskę w klekocie jego szczypców. - Ale dlaczego przysłał was?

Harry pomyślał, że dobrze byłoby wstać, ale uznał, że le­piej nie próbować, bo nogi mogą odmówić mu posłuszeń­stwa. Przemówił więc z ziemi, tak spokojnie, jak potrafił:

- Tam, w szkole, myślą, że Hagrid wypuścił... e... e... coś na uczniów. Zabrali go do Azkabanu.

Aragog zaklikał wściekle szczypcami, co podchwyciły wszystkie pająki zgromadzone na dnie jamy; zabrzmiało to jak aplauz, tyle że aplauz zwykle nie sprawiał, że Harry’emu robiło się niedobrze ze strachu.

- Ale to było przed wieloma laty - powiedział Ara­gog. - Wiele lat temu. Dobrze to pamiętam. Dlatego wyrzucili go ze szkoły. Myśleli, że to ja jestem potworem mieszkającym w lochu, który nazywają Komnatą Tajemnic. Myśleli, że Hagrid otworzył Komnatę i uwolnił mnie.

- A ty... ty nie wyszedłeś z Komnaty Tajemnic? - zapytał Harry, który czuł, jak pot ścieka mu powoli po czole.

- Ja?! - zaklikał ze złością Aragog. - Ja nie uro­dziłem się w zamku. Pochodzę z dalekiego kraju. Pewien podróżnik dał mnie Hagridowi, kiedy byłem jajkiem. Ha­grid był wtedy jeszcze chłopcem, ale dbał o mnie, ukrył mnie w komórce w zamku, żywił resztkami ze stołu. Hagrid to mój dobry przyjaciel, to dobry człowiek. Kiedy dowiedziano się o moim istnieniu i oskarżono o zabicie tej dziew­czynki, Hagrid mnie ocalił. Odtąd zamieszkałem tutaj, w lesie, a Hagrid wciąż mnie odwiedza. Znalazł mi nawet żonę, Mosag, i sam widzisz, jak rozrosła się nasza rodzina... Dzięki dobroci Hagrida...

Harry zebrał w sobie resztki odwagi.

- Więc nigdy... nigdy nikogo nie zaatakowałeś?

- Nigdy. Byłoby to zgodne z moim instynktem, ale z szacunku do Hagrida nigdy nie zrobiłem krzywdy czło­wiekowi. Ciało tej dziewczynki znaleziono w łazience, a ja nigdy nie opuściłem komórki, w której wyrosłem. My, pająki, lubimy ciemność i spokój...

- Ale... Wiesz, kto zabił tę dziewczynkę? - zapytał Harry. - Bo cokolwiek to było, wróciło i znowu napada na ludzi...

Jego słowa utonęły w złowrogim klekocie mnóstwa nóg. Otoczyły go podniecone czarne kształty.

- To jest coś, co mieszka w zamku - rzekł Aragog. - Prastara istota, której my, pająki, boimy się najbardziej. Dobrze pamiętam, jak błagałem Hagrida, żeby pozwolił mi odejść, kiedy wyczułem obecność tej bestii w szkole.

- Co to jest?

Znowu rozległo się podniecone klekotanie i chrzęst chitynowych odnóży; pająki zbliżały się do Harry’ego coraz bardziej.

- My o tym nie mówimy! - krzyknął Aragog. - Nie nazywamy tego! Nawet Hagridowi nigdy nie wyjawiłem imienia tej strasznej istoty, choć prosił mnie o to wiele razy.

Harry nie chciał przeciągać struny, zwłaszcza wobec tłumu pająków otaczających go ze wszystkich stron. Aragog sprawiał wrażenie, jakby go zmęczyła ta rozmowa. Wyco­fywał się powoli w głąb sieci, natomiast jego krewniacy wciąż przysuwali się do Harry’ego i Rona.

- No to my już sobie pójdziemy! - zawołał Harry rozpaczliwie do Aragoga, słysząc za sobą szelest liści.

- Pójdziemy? - powtórzył powoli Aragog. - Nie sądzę...

- Ale... ale...

- Moi synowie i moje córki nigdy nie skrzywdzą Ha­grida, bo taka jest moja wola. Nie mogę jednak zakazać im świeżego mięsa, kiedy samo włazi do naszej nory. Zegnajcie, przyjaciele Hagrida!

Harry odwrócił się gwałtownie. Tuż przed nim piętrzyła się zwarta ściana pająków, klekocących zawzięcie i błyska­jących ślepiami osadzonymi w obrzydliwych czarnych gło­wach...

Harry sięgnął po różdżkę, ale wiedział już, że to ich nie uratuje. Pająków było za dużo. Postanowił jednak powstać i umrzeć, walcząc. A kiedy to uczynił, rozległ się głośny warkot i jaskrawe światło omiotło skraj jamy.

Samochód pana Weasleya zjeżdżał na dno zapadliny, rycząc, dudniąc, wyjąc klaksonem i błyskając reflektorami, a przede wszystkim roztrącając pająki jak suche krzaki. Niektóre przewróciły się na grzbiety i leżały, wymachując długimi nogami w powietrzu. Samochód zatrzymał się przed Harrym i Ronem. Drzwi otworzyły się z rozmachem.

- Bierz Kła! - ryknął Harry, dając nurka na przed­nie siedzenie.

Ron złapał brytana wpół i wrzucił go, skamlącego, na tylne siedzenie. Drzwi zatrzasnęły się. Ron nawet nie do­tknął pedału gazu, bo samochód wcale tego nie potrzebo­wał: silnik zaryczał i ruszyli pod górę, roztrącając jeszcze więcej pająków. Wyjechali z zapadliny i wkrótce zaczęli się przedzierać przez gęsty las. Gałęzie łomotały w szyby, koła podskakiwały na korzeniach, kiedy samochód sprytnie omi­jał najgorsze wyrwy i najgrubsze pnie, posuwając się po szlaku, który najwidoczniej znał.

Harry zerknął z boku na Rona. Ron miał wciąż otwarte usta, ale oczy nie wyłaziły mu już orbit.

- Nic ci nie jest?

Ron wpatrywał się przed siebie, nie mogąc wykrztusić słowa.

Auto przedzierało się dzielnie przez poszycie, miażdżąc gałązki z głośnym trzaskiem, Kieł wył na tylnym siedzeniu, a Harry zobaczył, jak odpada boczne lusterko, kiedy o cen­tymetry minęli gruby pień dębu. Po kilkunastu minutach hałaśliwej jazdy po dzikich wertepach i chaszczach las przerzedził się i znowu pojawiły się gwiazdy.

Samochód zatrzymał się tak raptownie, że mało brako­wało, a wylecieliby przez przednią szybę. Znajdowali się na skraju lasu. Kieł rzucił się na okno, pragnąc za wszelką cenę uwolnić się z tego straszliwego pudła, a kiedy Harry otwo­rzył drzwi, wyskoczył i z podkulonym ogonem pomknął prosto do chatki Hagrida. Harry również wysiadł, a po minucie albo dwóch Ron też odzyskał czucie w nogach i wytoczył się na zewnątrz. Harry poklepał pieszczotliwie karoserię, a auto cofnęło się do lasu i znikło im z oczu.

Harry wrócił do chatki Hagrida po pelerynę-niewidkę. Kieł wlazł do swojego koszyka i schował się pod koc, wciąż dygocąc ze strachu. Kiedy Harry wyszedł, znalazł Rona nękanego gwałtownymi mdłościami na grządce dyni.

- Idźcie za pająkami - wybełkotał Ron, ocierając usta rękawem. - Nigdy tego Hagridowi nie przebaczę. Mamy szczęście, że jeszcze żyjemy.

- Na pewno myślał, że Aragog nie zrobi krzywdy jego przyjaciołom - powiedział Harry.

- I to jest właśnie problem z tym Hagridem! - krzyknął Ron, bębniąc pięściami w ścianę chatki. - Za­wsze mu się wydaje, że potwory nie są tak złe, jak wyglądają! I dokąd go to zaprowadziło? Do celi w Azkabanie! - Teraz dygotał już na całym ciele. - I po co nas wysłał do tego lasu? Czego się tam dowiedzieliśmy?

- Że Hagrid nigdy nie otworzył Komnaty Tajemnic - powiedział Harry, zarzucając pelerynę na Rona i ciągnąc go za rękę. - Jest niewinny.

Ron prychnął głośno. Trzymanie Aragoga w komórce najwyraźniej nie mieściło się w jego rozumieniu niewinności.

Zbliżali się do zamku i Harry obciągnął pelerynę, żeby nie wystawały im spod niej stopy, a potem pchnął skrzypią­ce dębowe drzwi. Przeszli ostrożnie przez salę wejściową i wspięli się po marmurowych schodach, wstrzymując od­dech, kiedy mijali korytarze, po których spacerowali czuwa­jący w nocy wartownicy. W końcu znaleźli się w bezpiecz­nym pokoju wspólnym Gryffindoru, gdzie na kominku wciąż żarzył się ogień. Zdjęli pelerynę i krętymi schodami wspięli się do swojego dormitorium.

Ron padł na łóżko, nawet się nie rozbierając. Harry nie był jednak śpiący. Usiadł na skraju łóżka, rozmyślając nad tym, co powiedział mu Aragog.

W zamku nadal ukrywa się gdzieś potwór... potwór straszliwy jak sam Voldemort, skoro inne potwory nie chciały nawet wymówić jego imienia. Po tych wszystkich okropnych przygodach on i Ron nie zbliżyli się wcale do odkrycia, co to za potwór, gdzie mieszka i w jaki sposób petryfikuje swoje ofiary. Nawet Hagrid nigdy się nie dowie­dział, kto mieszka w Komnacie Tajemnic.

Harry wyciągnął się na łóżku i oparł na poduszkach, obserwując księżyc, patrzący na niego przez wąskie okno wieży.

Nie miał pojęcia, co jeszcze mogą zrobić. Po raz kolejny znaleźli się w ślepym zaułku. Riddle schwytał niewłaściwą osobę, dziedzic Slytherina przyczaił się i nikt nie wiedział, czy to on, czy ktoś inny otworzył Komnatę tym razem. Nie było już kogo zapytać. Harry leżał, wciąż rozmyślając nad tym, co powiedział mu Aragog.

Ogarniała go już senność, kiedy nagle zaświtało mu w głowie coś, co wydało mu się ich ostatnią nadzieją. Usiadł gwałtownie na łóżku.

- Ron - syknął w ciemności. - Ron! Ron zaskomlał zupełnie jak Kieł, otworzył oczy, rozejrzał się nieprzytomnie i zobaczył Harry’ego.

- Ron... ta dziewczyna, która zginęła. Aragog powie­dział, że znaleziono ją w łazience - szeptał gorączkowo, nie zważając na niecierpliwe posapywanie Neville’a w kącie sypialni. - A jeśli ona nigdy nie opuściła łazienki? Może nadal tam jest?

Ron przetarł oczy, marszcząc czoło w świetle księżyca. I nagle do niego dotarło.

- Chyba nie myślisz, że... że to Jęcząca Marta?



Date: 2015-12-11; view: 700


<== previous page | next page ==>
ROZDZIAŁ CZTERNASTY | ROZDZIAŁ SZESNASTY
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.018 sec.)