Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Eliksir Wielosokowy

 

Zeszli z kamiennych ruchomych schodów i profesor McGonagall zakołatała w drzwi. Otworzyły się cicho i weszli do środka. Profesor McGonagall poleciła Harry’emu zaczekać i zostawiła go samego.

Harry rozejrzał się. Jednego był pewien: ze wszystkich gabinetów profesorskich, które widział, ten wydał mu się najbardziej interesujący. Gdyby go nie dręczyło okropne przeczucie, że za chwilę zostanie wyrzucony ze szkoły, byłby szczerze uradowany, mogąc go obejrzeć.

Był to wielki i piękny okrągły pokój, pełen dziwnych cichych odgłosów. Na stołach o cienkich, wrzecionowatych nogach stały rozmaite srebrne urządzenia, warczące, wiru­jące i wypuszczające obłoczki dymu. Ściany były obwieszone portretami byłych dyrektorów i dyrektorek, które drzemały sobie spokojnie w ramach. Było również olbrzymie biurko z nogami w kształcie szponów, a za nim, na półce, rozsiadła się wyświechtana, postrzępiona Tiara Przydziału.

Harry zawahał się. Przyjrzał się uważnie śpiącym czaro­dziejom na ścianach. A gdyby tak jeszcze raz nałożyć na głowę Tiarę Przydziału? To chyba nic złego... tylko żeby sprawdzić... żeby się upewnić, czy Tiara przydzieliła go do właściwego domu.

Obszedł na palcach biurko, zdjął tiarę z półki i powoli opuścił ją na głowę. Była o wiele za duża i natychmiast opadła mu na oczy, tak jak za pierwszym razem. Pogrążony w ciemności wnętrza tiary, czekał. Wreszcie usłyszał cichy głosik:

- Masz bzika, Harry Potterze?

- Ee... chyba tak - wyjąkał Harry. - Ee... prze­praszam, że zawracam ci... no właśnie... głowę... chciałem tylko zapytać...

- Jesteś ciekaw, czy umieściłam cię we właściwym domu - przerwał mu głos. - Tak... ciebie było wyjąt­kowo trudno przydzielić, to prawda. Ale podtrzymuję to, co już ci powiedziałam - Harry’emu zabiło serce - że pasowałbyś do Slytherinu.

Harry poczuł niemiły skurcz w żołądku. Chwycił za koniec tiary i ściągnął ją z głowy. Zwisła mu w ręku, brudna i wypłowiała. Odłożył ją szybko na półkę, czując, że robi mu się niedobrze.

- Mylisz się - powiedział na głos do nieruchomej i cichej tiary.

Nie drgnęła. Harry cofnął się, nie spuszczając jej z oczu. Nagle za plecami usłyszał dziwne gęganie, więc obrócił się szybko na pięcie.



A jednak nie był sam w gabinecie. Na złotej żerdzi obok drzwi siedział jakiś wyliniały ptak, przypominający niedo­kładnie oskubanego indyka. Harry wpatrywał się w niego z ciekawością, a ptak najwyraźniej odwzajemniał to zain­teresowanie, bo utkwił w Harrym smętne spojrzenie i znowu zagęgał. Wyglądał na bardzo chorego. Oczy miał męt­ne, a kiedy tak patrzył żałośnie, z ogona wypadło mu kilka piór.

Harry właśnie pomyślał, że jeszcze tego tylko brakuje, żeby ulubiony ptak Dumbledore’a wyzionął ducha, będąc z nim sam na sam w gabinecie, kiedy ptak nagle stanął w płomieniach.

Harry krzyknął ze strachu i cofnął się gwałtownie, wpa­dając na biurko. Rozejrzał się gorączkowo w poszukiwaniu jakiegoś dzbanka z wodą lub wazonu, ale nic takiego nie spostrzegł. Tymczasem ptak zamienił się w kulę ognia, zaskrzeczał przeraźliwie i po chwili zniknął z żerdzi, a na podłodze pojawiła się kupka popiołu.

Drzwi gabinetu otworzyły się. Wkroczył Dumbledore, a minę miał niezbyt wesołą.

- Panie profesorze - wyjąkał Harry - pana ptak... nie mogłem nic na to poradzić... on się właśnie spalił... Ku jego zdumieniu Dumbledore uśmiechnął się.

- Najwyższy czas - powiedział. - Już od wielu dni wyglądał okropnie, powtarzałem mu, żeby coś ze sobą zrobił.

Na widok miny Harry’ego zachichotał.

- Fawkes jest feniksem. Kiedy nadchodzi czas ich śmierci, feniksy spalają się i odradzają z własnych popiołów.

Popatrz...

Harry spojrzał na podłogę i zobaczył maleńką, pomarsz­czoną główkę wyłaniającą się z kupki popiołu. Była równie brzydka, jak ta poprzednia.

- Przykro mi, że musiałeś go zobaczyć akurat w Dniu Spalenia - powiedział Dumbledore, siadając za biurkiem. - Przez większość swojego życia jest naprawdę pięknym ptakiem, ma wspaniałe czerwono-złote upierzenie. To fa­scynujące stworzenia. Mogą przenosić największe ciężary, ich łzy mają uzdrawiającą moc i są bardzo wiernymi towa­rzyszami.

Harry był tak wstrząśnięty sceną, której był świadkiem, że zdążył już zapomnieć, dlaczego tu się znalazł. Teraz, kiedy Dumbledore zasiadł za biurkiem w fotelu o wysokim oparciu i utkwił w nim badawcze spojrzenie swoich blado-niebieskich oczu, przypomniał sobie wszystko.

Zanim jednak przemówił, drzwi gabinetu otworzyły się z hukiem i wpadł Hagrid z dzikim wyrazem twarzy, w ko­miniarce sterczącej na czubku kędzierzawej głowy i z mar­twym kogutem w dłoni.

- To nie Harry, panie psorze! -- zawołał od progu. - Rozmawiałem z nim parę sekund przed tym, jak to się stało, naprawdę, nie miał czasu, żeby...

Dumbledore próbował coś powiedzieć, ale Hagrid nie dał się uciszyć, wymachując rękami i rozsiewając pióra po całym gabinecie.

- ...to nie mógł być on... przysięgnę przed całym Mi­nisterstwem Magii...

- Hagridzie, ja...

- ...złapał pan nie tego chłopaka, panie psorze... Ja wiem, że Harry nigdy...

- Hagridzie! - krzyknął Dumbledore. - Wcale nie myślę, że to Harry zaatakował tych ludzi.

- Och - wysapał Hagrid, a kogut wypadł mu z ręki i pacnął cicho o podłogę. - No to dobra. Więc... tego... poczekam na zewnątrz, panie psorze.

I wyszedł, wyraźnie zakłopotany.

- Nie myśli pan, że to ja? - powtórzył Harry z na­dzieją, gdy Dumbledore strzepywał z biurka kogucie pierze.

- Nie, Harry, nie myślę - odrzekł Dumbledore, ale minę miał znowu posępną. - Chcę jednak z tobą poroz­mawiać.

Harry czekał w napięciu, a dyrektor przyglądał mu się w milczeniu, zetknąwszy końce swoich długich palców.

- Muszę cię zapytać, Harry, czy jest coś, o czym chciał­byś mi powiedzieć - wyrzekł w końcu. - Cokolwiek by to było.

Harry nie wiedział, co powiedzieć. Pomyślał o okrzyku Malfoya („Ty będziesz następna, szlamo!”) i o Eliksirze Wielosokowym, bulgocącym w toalecie Jęczącej Marty. Potem pomyślał o głosie, który usłyszał dwukrotnie, i przy­pomniał sobie, co powiedział Ron: Słyszenie głosów, których nikt inny nie słyszy, nie jest dobrą oznaką, nawet w świecie czarodziejów. Pomyślał też o tym, co mówi o nim cała szkoła, i o narastającym lęku, że naprawdę może go coś łączyć z Salazarem Slytherinem...

- Nie, panie profesorze - odpowiedział.

 

Podwójny atak na Justyna i Prawie Bezgłowego Nicka sprawił, że to, co dotąd było niepokojem, zamieniło się w prawdziwą panikę. To dziwne, ale najbardziej przerażał wszystkich los Prawie Bezgłowego Nicka. Co zaatakowało ducha? Cóż za straszliwa potęga mogła skrzywdzić kogoś, kto już był martwy? Wszyscy gorączkowo rezerwowali so­bie miejsca w ekspresie Hogwart-Londyn, pragnąc wrócić do domu na Boże Narodzenie.

- Wygląda na to, że tylko my zostajemy - powie­dział Ron do Harry’ego i Hermiony. - My, Malfoy, Crabbe i Goyle. Szykują się wesołe ferie, nie ma co!

Crabbe i Goyle, którzy zawsze robili to samo co Malfoy, również wpisali się na listę pozostających w zamku. Harry cieszył się jednak z tego, że prawie wszyscy wyjeżdżają. Miał już dość ludzi obchodzących go wielkim łukiem, jakby się bali, że pokaże im kły albo opluje jadem; miał już dość szeptów, syków i pokazywania palcami.

Dla Freda i George’a był to jeszcze jeden powód do wygłupów. Zdarzało się, że szli przed Harrym korytarzami, wołając:

- Przejście dla dziedzica Slytherina, potężnego czarno­księżnika!

Percy był wyraźnie zgorszony takim zachowaniem.

- To wcale nie jest powód do śmiechu - skarcił ich za którymś razem.

- Zjeżdża], Percy - odpowiedział Fred. - Harry się spieszy.

- Tak, zasuwa do Komnaty Tajemnic na filiżankę her­baty ze swoim jadowitym sługą - dodał George, chichocąc. Ginny też nie widziała w tym nic zabawnego.

- Och, przestańcie! - jęczała za każdym razem, kie­dy Fred pytał głośno Harry’ego, kto ma być jego następną ofiarą, albo gdy George udawał, że przed każdym spotka­niem z Harrym musi zjeść wielką główkę czosnku.

Harry’emu to nie przeszkadzało; czuł się nawet lepiej, widząc, że uznawanie go za dziedzica Slytherina wydaje się śmieszne przynajmniej Fredowi i George’owi. Natomiast ich wygłupy wyraźnie złościły Dracona Malfoya, jeśli był ich świadkiem.

- A wiecie dlaczego? Bo aż go rozsadza, żeby oznajmić, że to on jest prawdziwym dziedzicem Slytherina - po­wiedział Ron tonem znawcy. - Wiecie, jak nie znosi, kiedy ktoś go w czymś wyprzedza, a Harry skupia na sobie całą uwagę.

- Już niedługo - powiedziała Hermiona z mściwą satysfakcją. - Eliksir Wielosokowy jest już prawie goto­wy. Za dzień lub dwa wyciągniemy z niego całą prawdę.

 

W końcu nadszedł koniec semestru i zamek ogarnęła cisza głęboka jak śnieg na otaczających go łąkach. Harry’emu nie wydawała się wcale ponura; odnajdywał w niej spokój i cie­szył się, że teraz on, Weasleyowie i Hermiona mają całą wie­żę Gryffindoru dla siebie, co oznaczało, że mogą grać w Eks­plodującego Durnia, nie przeszkadzając nikomu, i ćwiczyć pojedynki. Fred, George i Ginny woleli zostać w zamku niż jechać z rodzicami do Egiptu, żeby odwiedzić Billa. Percy krzywił się na ich zachowanie, które uważał za dziecinne, i nie spędzał wiele czasu w salonie Gryffindoru. Oświadczył im pompatycznie, że on zostaje na ferie bożonarodzeniowe tylko dlatego, że jest jego obowiązkiem jako prefekta wspie­ranie profesorów w tak trudnym okresie.

Nadszedł ranek Bożego Narodzenia, zimny i mokry. Harry’ego i Rona wcześnie obudziła Hermiona, która wpad­ła do dormitorium już kompletnie ubrana, przynosząc im prezenty.

- Pobudka! - krzyknęła, rozsuwając zasłony na oknie.

- Hermiono... nie powinnaś wchodzić do sypialni dla chłopców - powiedział Ron, zasłaniając sobie oczy przed światłem.

- Wesołych świąt! - zawołała Hermiona, rzucając w niego prezentem. - Jestem już na nogach od godziny, dodałam do eliksiru trochę much siatkoskrzydłych. Jest gotowy.

Harry usiadł gwałtownie, całkowicie rozbudzony.

- Jesteś pewna?

- Absolutnie - oznajmiła Hermiona, podnosząc szczura Parszywka, żeby móc usiąść w nogach łóżka. - Jeśli mamy to zrobić, to możemy dziś wieczorem.

W tym momencie do pokoju wleciała Hedwiga, niosąc w dziobie bardzo małą paczuszkę.

- Cześć! - powitał ją uradowany Harry, kiedy wy­lądowała na łóżku. - Już nie jesteś na mnie obrażona?

Uszczypnęła go pieszczotliwie w ucho, co było o wiele milszym prezentem niż to, co mu przyniosła, a był to prezent od Dursleyów. Przysłali mu wykałaczkę i krótki liścik, w którym zapytywali, czy uda mu się pozostać w Hogwarcie również przez całe lato.

Pozostałe prezenty były o wiele przyjemniejsze. Hagrid przysłał mu dużą puszkę karmelowej krajanki, którą Harry postanowił zmiękczyć przez podgrzanie. Ron dał mu książ­kę pod tytułem W powietrzu z Armatami, pełną bardzo ciekawych faktów o jego ulubionej drużynie quidditcha, a Hermiona kupiła mu luksusowe orle pióro. W ostatniej paczce znalazł nowy, ręcznie robiony sweter i wielki placek ze śliwkami od pani Weasley. Kiedy wziął do ręki jej kartkę, przeszyło go poczucie winy, bo pomyślał o samochodzie pana Weasleya, którego nikt nie widział od czasu pamiętnej kraksy, i o punktach regulaminu szkolnego, które on i Ron właśnie zamierzali złamać.

 

Nikt, nawet ci, którzy planowali wypicie Eliksiru Wielosokowego, nie mogli nie cieszyć się na bożonarodzeniowy obiad w Hogwarcie.

Wielka Sala wyglądała naprawdę wspaniale. Pod ściana­mi stało kilkanaście okrytych śnieżnym puchem choinek, z sufitu zwieszały się grube festony ostrokrzewu i jemioły, padał zaczarowany śnieg, suchy i ciepły. Dumbledore od­śpiewał z nimi kilka swoich ulubionych kolęd, a Hagrid promieniał coraz bardziej (i głośniej) z każdym pucharem gorącego wina z korzeniami i koglem-moglem. Percy, który nie zauważył, że Fred zaczarował mu odznakę, tak że teraz zamiast słowa „Prefekt” widniał na niej napis: „Pierdek”, wciąż ich pytał, co tym razem knują. Harry nie zwracał uwagi nawet na Malfoya, który robił głośne i obraźliwe uwagi na temat jego nowego swetra. Wiedział, że przy odrobinie szczęścia za parę godzin dowiedzą się o Malfoyu wszystkiego.

Ledwo Harry i Ron pochłonęli trzecią dokładkę bożo­narodzeniowego puddingu, Hermiona dała im znak, żeby za nią wyszli.

- Musimy jeszcze zdobyć odrobinę tych, w których się zamienicie - powiedziała rzeczowym tonem, jakby wy­syłała ich do sklepu po proszek do prania. - Chyba jest oczywiste, że chodzi o Crabbe’a i Goyle’a, to jego najlepsi przyjaciele i im powie wszystko. Musicie zdobyć parę ich włosów. No i musimy być pewni, że prawdziwi Crabbe i Goyle nie wpadną na nas, kiedy będziemy wypytywać Malfoya.

- Wszystko już obmyśliłam - dodała, nie zwracając uwagi na ich ogłupiałe miny. Pokazała im dwa nieco roz­miękłe ciasteczka czekoladowe. - Nasyciłam je Eliksi­rem Słodkiego Snu. Musicie tylko zadbać, żeby Crabbe i Goyle gdzieś się na nie natknęli. Wiecie, jacy są łakomi, zjedzą je na pewno. A kiedy zasną, wyrwiecie im po parę włosów, a ich samych ukryjecie w komórce na miotły.

Harry i Ron spojrzeli na siebie wytrzeszczonymi oczami.

- Hermiono, nie sądzę...

- To się nie uda...

Ale w oczach Hermiony dostrzegli stalowy błysk, bardzo przypominający spojrzenie profesor McGonagall, kiedy ktoś próbował się jej sprzeciwić.

- Bez włosów Crabbe’a i Goyle’a eliksir będzie bezuży­teczny - oświadczyła stanowczo. - Chcecie wypytać Malfoya, czy nie chcecie?

- No dobra już, dobra - powiedział Harry. - A ty? Komu wyrwiesz włos?

- Ja już swój mam! - zawołała beztrosko Hermiona, wyciągając z kieszeni małą szklaną fiolkę i pokazując im zamknięty w niej włos. - Pamiętacie tę Milicentę Bulstrode, która walczyła ze mną na pierwszym zebraniu klubu pojedynków? Zostawiła go na mojej szacie, kiedy próbowała rozłożyć mnie na łopatki! I pojechała do domu... więc muszę tylko powiedzieć Ślizgonom, że postanowiłam wrócić.

Hermiona pobiegła, by po raz ostatni sprawdzić Eliksir Wielosokowy, a kiedy Ron odwrócił się do Harry’ego, na jego twarzy malowało się przeczucie klęski.

- Słyszałeś kiedy o planie, w którym aż tyle rzeczy może nie wyjść? - zapytał złowieszczo.

 

Ku głębokiemu zdumieniu Rona i Harry’ego, pierwsza faza operacji przebiegła tak gładko, jak to przewidziała Hermio­na. Po świątecznym podwieczorku zaczaili się w sali wejścio­wej, czekając na Crabbe’a i Goyle’a, którzy zostali sami przy stole Ślizgonów, nałożywszy sobie czwartą porcję biszkop­towego ciasta z owocami i kremem. Harry położył czekola­dowe ciasteczka na końcu szerokiej poręczy marmurowych schodów. Kiedy zauważyli, że Crabbe i Goyle wychodzą z Wielkiej Sali, schowali się szybko za zbroją tuż obok frontowych drzwi.

- Myślisz, że można być jeszcze głupszym? - szep­nął uradowany Ron, kiedy Crabbe pokazał Goyle'owi cia­steczka. Obaj porwali je i bez wahania wepchnęli sobie do wielkich ust. Przez chwilę żuli je smakowicie, z wyrazem błogości na pulchnych gębach, a potem, nie zmieniając wyrazu twarzy, padli na posadzkę jak dwa worki tłuczonych ziemniaków.

Najtrudniejsze okazało się zaciągnięcie ich do komórki na narzędzia. Kiedy już złożyli ich uśpione ciała między wiadrami i mopami, Harry wyrwał parę włosów ze szczeciny pokrywającej czoło Goyle’a, a Ron zrobił to samo z Crabbe’em. Zabrali im też buty, bo ich własne były o wiele za małe, by pomieścić stopy Crabbe’a i Goyle’a. A potem, trochę oszołomieni tym, co właśnie zrobili, pobiegli na górę do toalety Jęczącej Marty.

Wewnątrz było aż gęsto od czarnego dymu buchającego z kabiny, w której Hermiona warzyła swój eliksir. Zasłonili sobie twarze skrajem szat i zapukali cicho do drzwi.

- Hermiono!

Zgrzytnął zamek i pojawiła się Hermiona, spocona i z obłędem w oczach. Zza jej pleców dobiegał donośny bulgot, jakby ktoś warzył melasę. Na umywalce stały przy­gotowane trzy szklane kubki.

- Macie? - zapytała bez tchu Hermiona. Harry pokazał jej włosy Goyle’a.

- Dobra. A ja zwinęłam z pralni zapasowe ciuchy. - Wskazała na mały tobołek. - Będą wam potrzebne więk­sze, skoro macie być tymi gorylami.

Wszyscy troje zajrzeli do kociołka. Z bliska wywar wy­glądał jak gęsty szlam, bulgocący leniwie.

- Jestem pewna, że wszystko zrobiłam jak należy - powiedziała Hermiona, zerkając nerwowo na pomiętą stronicę Najsilniejszych eliksirów. - I wygląda tak, jak tutaj piszą... Kiedy wypijemy, będziemy mieć dokładnie godzinę, zanim z powrotem zamienimy się w siebie.

- Co teraz? - szepnął Ron.

- Porozlewamy go do trzech kubków i dodamy włosy.

Hermiona nalała gęstego płynu do kubków, a potem lekko drżącą ręką wytrząsnęła włos Milicenty Bulstrode do pierwszego kubka.

Napój zasyczał, zabulgotał i spienił się gwałtownie, a po chwili przybrał jadowicie żółtą barwę.

- Uhhh... esencja Milicenty Bulstrode - skrzywił się Ron, przyglądając się płynowi z odrazą. - Założę się, że smakuje jeszcze gorzej.

- Wrzućcie swoje włosy - powiedziała Hermiona.

Harry wrzucił szczecinę Goyle’a do środkowego, a Ron włosy Crabbe’a do ostatniego kubka. W obu płyn zasyczał i spienił się wściekle; esencja Goyle’a zrobiła się zgniłozielona, a Crabbe’a ciemnobrązowa.

- Poczekajcie - powiedział Harry, kiedy Ron i Her­miona sięgnęli po swoje kubki. - Lepiej nie pijmy tego świństwa razem, bo jak się zamienimy w Crabbe’a i Goyle’a, już stąd nie wyjdziemy. Milicenta też nie jest skrza­tem.

- Racja - rzekł Ron, otwierając drzwi. - Zajmie­my osobne kabiny.

Uważając, by nie wylać ani kropli Eliksiru Wielosokowego, Harry wśliznął się do środkowej kabiny.

- Gotowi? - zawołał.

- Gotowi - usłyszał głosy Rona i Hermiony.

- Raz... dwa... trzy...

Harry zatkał sobie nos i wypił eliksir dwoma wielkimi łykami. Smakował jak rozgotowana kapusta.

Nagle wnętrzności skręciły mu się, jakby połknął żywe węże. Zgiął się wpół, oczekując ataku mdłości, ale zamiast nich poczuł przebiegającą od żołądka po czubki palców rąk i nóg falę ostrego, piekącego bólu. Zaraz potem coś strasz­nego powaliło go na kolana... jakby skóra na całym ciele roztopiła się jak gorący wosk... i oto na jego oczach ręce zaczęły mu rosnąć, palce grubieć, paznokcie poszerzać się, a knykcie puchnąć i twardnieć. Ramiona rozciągnęły mu się boleśnie, a po mrowieniu na czole poznał, że włosy sięgają mu teraz brwi; jego szata pękła z trzaskiem na piersiach, które wydęły się jak beczka; poczuł potworny ból w stopach, które tkwiły w butach o cztery numery za małych...

I tak nagle, jak się zaczęło, wszystko ustało. Harry leżał na zimnej kamiennej posadzce, słysząc żałosne pojękiwania Marty w końcu łazienki. Nie bez trudności ściągnął buty i wstał. A więc tak się człowiek czuje, kiedy jest Goyle'em... Drżącymi łapami ściągnął swoje stare szaty, wciągnął nowe i nałożył wielkie jak kajaki buty Goyle’a. Sięgnął odruchowo ręką, by odgarnąć sobie włosy z oczu, ale wyczuł tylko krótką i sztywną szczecinę zarastającą mu całe czoło. Potem zdał sobie sprawę, że widzi jak przez mgłę, i zrozumiał, że Goyle nie nosi okularów, bo ich nie potrzebuje. Zdjął je i zawołał:

- No jak, w porządku?

Wzdrygnął się na dźwięk swojego głosu: było to ochryp­łe warknięcie.

- Taaa - usłyszał równie gruby i ordynarny głos z kabiny po prawej stronie.

Harry otworzył drzwi i podszedł do popękanego lustra. Goyle spojrzał na niego swoimi głupawymi, głęboko osadzo­nymi oczkami. Harry podrapał się w ucho. Goyle uczynił to samo.

Otworzyły się drzwi od kabiny Rona. Wytrzeszczyli na siebie oczy. Ron był blady i wstrząśnięty, ale nie można go było odróżnić od Crabbe’a - od podgolonego łba po dłu­gie ramiona małpy.

- To jest zupełnie niewiarygodne - powiedział Ron, pochodząc do lustra i gładząc się po płaskim nosie Crabbe’a.

- Niewiarygodne.

- Lepiej się stąd zmywajmy - rzekł Harry, poluzowując sobie zegarek, który werżnął się głęboko w tłusty przegub. - Musimy jeszcze znaleźć salon Ślizgonów, przecież nigdy tam nie byliśmy... Może ktoś tam będzie szedł, to my za nim...

Ron wpatrywał się w niego ze zdumieniem.

- Nie masz pojęcia, jakie to dziwne uczucie... widzieć Goyle’a myślącego. - Zastukał do drzwi kabiny Hermiony. - Wyłaź, musimy już iść...

- Ja... ja chyba jednak z wami nie pójdę - rozległ się piskliwy głos. - Idźcie beze mnie.

- Hermiono, przecież wiemy, że Milicenta Bulstrode jest brzydka, nikt nie będzie wiedział, że to ty.

- Nie... naprawdę... chyba nie pójdę. Wy lećcie, traci­cie tylko czas.

Harry spojrzał na Rona w osłupieniu.

- To mi wygląda bardziej na Goyle’a - wyjąkał Ron.

- Tak się zachowuje za każdym razem, kiedy nauczyciel zada mu jakieś pytanie.

- Hermiono, nic ci nie jest? - zapytał Harry przez drzwi.

- Nie, w porządku... Idźcie...

Harry spojrzał na zegarek. Minęło już pięć albo sześć cennych minut.

- Spotkamy się tutaj, dobra? - powiedział i ruszyli do drzwi.

Otworzyli je ostrożnie, sprawdzili, czy nikogo nie ma, i ruszyli korytarzem.

- Nie machaj tak tymi łapami - mruknął Harry do Rona.

- Co?

- Crabbe trzyma je tak jakoś sztywno...

- Może tak?

- Tak, teraz lepiej.

Zeszli po marmurowych schodach. Teraz musieli znaleźć jakiegoś Ślizgona, za którym mogliby pójść. W pobliżu nie było jednak nikogo.

- Masz jakiś pomysł? - mruknął Harry.

- Ślizgoni zawsze wychodzą na śniadanie stąd. - Ron wskazał na wejście do lochów.

Zaledwie skończył, kiedy w wejściu pojawiła się dziew­czyna z długimi kręconymi włosami.

- Przepraszam - powiedział Ron, podbiegając do niej - zapomnieliśmy, gdzie jest nasz pokój wspólny.

- Słucham? - odrzekła wyniośle. - Nasz pokój wspólny? Ja jestem z Ravenclawu.

I odeszła, oglądając się na nich podejrzliwie.

Harry i Ron zeszli po kamiennych schodach, dudniąc wielkimi buciorami. Czuli, że nie będzie tak łatwo, jak mieli nadzieję.

Mroczny labirynt był opustoszały. Zagłębiali się coraz bardziej w podziemia, wciąż zerkając na zegarki, żeby spraw­dzić, ile im zostało czasu. Po kwadransie, kiedy już zaczęła ogarniać ich rozpacz, usłyszeli przed sobą czyjeś kroki.

- Dobra! - szepnął podniecony Ron. - Jest jeden z nich!

Z bocznej komnaty wyszła jakaś postać. Podeszli bliżej i serca im zamarły. To nie był żaden Ślizgon. To był Percy.

- Co ty tutaj robisz? - zapytał zaskoczony Ron. Percy zrobił obrażoną minę.

- Nie twój interes - odpowiedział sucho. - Crabbe, tak?

- Jaki... och, tak - wyjąkał Ron ochrypłym głosem.

- No to zjeżdżajcie do swoich sypialni - oświadczył Percy przemądrzałym tonem. - Dobrze wiecie, że ostat­nio nie jest bezpiecznie włóczyć się po korytarzach.

- A ty to co? - zapytał wojowniczo Ron.

- Ja - odpowiedział Percy, wypinając pierś z odzna­ką - jestem prefektem. Mnie nic nie zaatakuje.

Nagle za plecami Harry’ego i Rona odbił się echem czyjś głos. Obejrzeli się i zobaczyli Dracona Malfoya. Po raz pierwszy w życiu Harry ucieszył się na jego widok.

- A, tu jesteście - powiedział, patrząc na nich. - Nażarliście się wreszcie? Szukałem was, mam wam do po­kazania coś naprawdę super.

Obrzucił Percy’ego pogardliwym spojrzeniem.

- A co ty tutaj robisz, Weasley? - zapytał drwią­cym tonem.

Percy zrobił obrażoną minę.

- Trochę szacunku dla prefekta! - powiedział. - Nie podoba mi się twoje zachowanie!

Malfoy parsknął śmiechem i skinął na Harry’ego i Rona, żeby za nim poszli. Harry już chciał Percy’emu powiedzieć coś na swoje usprawiedliwienie, ale w ostatniej chwili ugryzł się w język. Ruszyli za Malfoyem, który skręcił w boczny korytarz.

- Ten Peter Weasley... - zaczął Malfoy.

- Percy - poprawił go automatycznie Ron.

- A niech mu tam będzie Percy. Ostatnio za bardzo węszy. Założę się, że wiem, czego szuka. Myśli, że sam złapie dziedzica Slytherina.

Zaśmiał się drwiąco. Harry i Ron wymienili spojrzenia.

Malfoy zatrzymał się przed nagą, wilgotną ścianą.

- Jakie jest to nowe hasło? - zapytał Harry’ego.

- Eee...

- Och, tak... Czysta krew\ - zawołał Malfoy, nie zwracając na Harry’ego uwagi.

W ścianie otworzyły się kamienne drzwi. Weszli przez nie za Malfoyem.

Pokój wspólny Ślizgonów był długim, nisko sklepionym lochem o kamiennych ścianach. Z sufitu zwieszały się na łańcuchach zielonkawe lampy. Wewnątrz bogato zdobio­nego kominka płonął ogień, a w rzeźbionych krzesłach z poręczami siedziało kilku Ślizgonów.

- Poczekajcie tu - rozkazał Malfoy Harry’emu i Ronowi, wskazując im parę pustych krzeseł koło kominka. - Zaraz to przyniosę... ojciec właśnie mi przysłał...

Harry i Ron usiedli, usiłując sprawiać wrażenie, że czują się jak u siebie w domu, ciekawi, co im Malfoy chce po­kazać.

Wrócił minutę później, trzymając coś, co wyglądało jak wycinek z gazety. Podsunął to Ronowi pod nos.

- Skonasz ze śmiechu!

Harry zobaczył, jak Ronowi rozszerzają się oczy. Prze­czytał szybko wycinek, parsknął wymuszonym śmiechem i wręczył go Harry’emu.

Była to informacja z „Proroka Codziennego”.

 


Date: 2015-12-11; view: 776


<== previous page | next page ==>
Klub pojedynków | DOCHODZENIE W MINISTERSTWIE MAGII
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.026 sec.)