Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Złośliwy tłuczek

 

Od czasu katastrofalnego incydentu z chochlikami pro­fesor Lockhart unikał przynoszenia do klasy żywych stworzeń. Zamiast tego czytał im na głos urywki ze swoich książek, a czasami inscenizował bardziej dramatyczne wy­darzenia. Do tych rekonstrukcji wydarzeń wybierał zwykle Harry’ego; jak dotąd zmusił go do odegrania prostego wieś­niaka z Transylwanii, którego wyleczył z Uroku Poplątania Języka, yeti z przemarzniętą głową i wampira, który po spotkaniu z Lockhartem zaczął jeść wyłącznie sałatę.

W trakcie ostatniej lekcji obrony przed czarną magią Harry został wyciągnięty przed całą klasę i zmuszony do odgrywania wilkołaka. Gdyby nie miał szczególnego powo­du, by nie denerwować Lockharta, na pewno by się na to nie zgodził.

- Wspaniałe wycie, Harry... o to właśnie chodzi... no i... uwierzcie mi na słowo, wówczas go rąbnąłem... o, tak... przydusiłem do podłogi... tak... jedną ręką... a drugą przyłożyłem mu różdżkę do gardła... a później wytężyłem resztkę sił i rzuciłem na niego bardzo złożone zaklęcie homomorficzne... wydał żałosny jęk... no, proszę, Harry... trochę wyżej... dobrze... i futro znikło... kły zmalały... i zamienił się z powrotem w człowieka. Proste, ale sku­teczne... i oto jeszcze jedna wioska zapamięta mnie na zawsze jako bohatera, który uwolnił ją od straszliwych napaści wilkołaka.

Zabrzmiał dzwonek i Lockhart zerwał się na równe nogi.

- Praca domowa: napisać poemat o moim zwycięstwie nad wilkołakiem z Wagga Wagga! Autor najlepszego utworu otrzyma egzemplarz Mojego magicznego ja z moim własnoręcznym podpisem!

Klasa pustoszała. Harry wrócił w najdalszy kąt, gdzie czekali na niego Ron i Hermiona.

- Poczekajcie, aż wszyscy wyjdą - szepnęła nerwo­wo Hermiona. - No dobra...

Zbliżyła się do biurka Lockharta, ściskając w ręku kartkę. Harry i Ron podeszli tuż za nią.

- Ee... panie profesorze... - wyjąkała Hermiona.

- Chciałam... no... wypożyczyć tę książkę z biblioteki. Lektura uzupełniająca. - Wyciągnęła kartkę nieco drżą­cą ręką. - Tylko że ona jest w dziale Książek Zakazanych, więc muszę mieć pozwolenie któregoś z profesorów... Jestem pewna, że pomoże mi lepiej zrozumieć to, co pan napisał w książce Jak zaprzyjaźnić się z ghulami o wolno działających truciznach...



- Ach, Jak zaprzyjaźnić się z ghulami!- rozpromie­nił się Lockhart, biorąc od Hermiony kartkę i uśmiechając się do niej szeroko. - To chyba moja ulubiona książka. Podobała ci się?

- Och, tak... - odpowiedziała gorliwie Hermiona.

- Zwłaszcza to, jak pan uwięził jednego ghula w czajni­czku do herbaty... Niesamowicie sprytne...

- No cóż, jestem pewny, że nikt nie będzie miał do mnie pretensji, jeśli troszkę pomogę najlepszej uczennicy w mojej klasie - powiedział Lockhart ciepło i wyciągnął swoje olbrzymie pawie pióro. - Ładne, prawda? - dodał, źle zrozumiawszy minę Rona. - Zwykle podpisuję nim książki.

Złożył na kartce olbrzymi podpis z wielkim zawijasem i wręczył ją Hermionie.

- No więc, Harry - powiedział Lockhart, kiedy Hermiona złożyła kartkę drżącymi palcami i wsunęła ją do torby - jutro mamy pierwszy w tym sezonie mecz quidditcha, prawda? Gryffindor przeciwko Slytherinowi, tak? Słyszałem, że jesteś niezłym graczem. Ja też byłem kiedyś szukającym. Zaproponowali mi udział w drużynie narodo­wej, ale wołałem poświęcić się walce z ciemnymi siłami. Gdybyś jednak chciał, żebym z tobą trochę potrenował, nie wahaj się poprosić. Zawsze chętnie dzielę się moim doświad­czeniem z mniej wyrobionymi graczami...

Harry mruknął coś niezrozumiałego i szybko wyszedł za Ronem i Hermiona.

- Nie mogę w to uwierzyć - powiedział, kiedy wszyscy troje przyglądali się podpisowi na kartce. - Na­wet nie spojrzał, jaką książkę chcesz wypożyczyć!

- Bo on jest kompletnie odmóżdżony - stwierdził krótko Ron. - Grunt, że mamy to, o co nam chodziło.

- Wcale nie jest kompletnie odmóżdżony - rzuciła ostro Hermiona, kiedy pędzili do biblioteki.

- Bo powiedział, że jesteś najlepszą uczennicą w jego klasie, tak?

Ucichli, wchodząc do przesyconej senną atmosferą bib­lioteki. Pani Pince, bibliotekarka, była chudą, drażliwą ko­bietą przypominającą niedożywionego sępa.

- Najsilniejsze eliksiry? - powtórzyła podejrzliwie, próbując wziąć kartkę od Hermiony, która nie chciała jej puścić.

- Zastanawiałam się, czy nie mogłabym jej sobie za­trzymać - wypaliła, wstrzymując oddech.

- Och, daj spokój - powiedział Ron, wyrywając jej kartkę i podając pani Pince. - Zdobędziemy ci nowy autograf. Lockhart podpisze wszystko, o co go poprosisz!

Pani Pince przyjrzała się kartce uważnie, jakby chciała wykryć jakieś oszustwo, ale oględziny wypadły pomyślnie. Zniknęła między wysokimi półkami i kilka minut później wróciła, niosąc wielki, omszały tom. Hermiona włożyła go ostrożnie do torby i opuścili bibliotekę, starając się nie iść za szybko, aby nie wyglądać zbyt podejrzanie.

Pięć minut później zabarykadowali się w nieczynnej to­alecie Jęczącej Marty. Ron nie był zachwycony wyborem miejsca, ale Hermiona dowodziła, że nikt tu na pewno nie wejdzie, więc będą mogli spokojnie przejrzeć książkę. Jęczą­ca Marta zawodziła hałaśliwie w swojej kabinie, ale nie zwracali na nią uwagi, a ona na nich.

Hermiona otworzyła Najsilniejsze eliksiry i wszyscy troje pochylili się nad poplamionymi od wilgoci kartami. Trudno się było dziwić, że były w dziale Książek Zakazanych, bo natychmiast natrafili na recepty eliksirów o skutkach tak makabrycznych, że dreszcz przechodził po plecach, natknęli się też od razu na kilka bardzo nieprzyjemnych ilustracji, w tym jedną, która przestawiała człowieka wywróconego na lewą stronę, i drugą, na której była wiedźma z kilkoma parami rąk wyrastającymi z głowy.

- Jest! - krzyknęła Hermiona, kiedy znalazła stro­nę z wytłuszczoną nazwą Eliksiru Wielosokowego.

Ilustracje ukazywały ludzi w trakcie zmieniania się w inne osoby. Harry miał nadzieję, że przerażające grymasy bólu na ich twarzach są jedynie wymysłem autora.

- To najbardziej skomplikowany eliksir, o jakim kie­dykolwiek słyszałam - powiedziała Hermiona, kiedy za­poznała się z receptą. - Muchy siatkoskrzydłe, pijawki, ślaz, rdest ptasi... - mruczała, przesuwając palec wzdłuż listy ingrediencji. - No, ale nie będzie trudności, to wszyst­ko jest w naszym kredensie, możemy sami wziąć. Oooch, zobaczcie, sproszkowany róg dwurożca... Nie mam pojęcia, skąd to weźmiemy... Skórka boomslanga... to taki jadowity wąż afrykański... to też będzie problem... No i oczywiście odrobinę tego kogoś, w kogo się chcemy zmienić.

- Ze co? - żachnął się Ron. - Co rozumiesz przez odrobinę kogoś, w kogo się chcemy zmienić? Nie wypiję niczego, w czym będą paznokcie Crabbe’a...

Hermiona mówiła dalej, jakby go w ogóle nie usłyszała.

- Na razie nie musimy się tym martwić, bo ten skład­nik dodaje się na samym końcu...

Ron odwrócił się w milczeniu do Harry’ego, ale on miał inne wątpliwości.

- Hermiono, zdajesz sobie sprawę, ile rzeczy będziemy musieli gdzieś ukraść? Skórki tego boomslanga na pewno nie znajdziemy w naszej szafie. Co zrobimy? Włamiemy się do gabinetu Snape’a i skorzystamy z jego prywatnych zapa­sów? Nie wiem, czy to najlepszy pomysł...

Hermiona zatrzasnęła księgę.

- No cóż, jeśli wy dwaj pękacie, to dajmy sobie spokój. - Na policzki wystąpiły jej różowe plamy, a oczy były jaśniejsze niż zwykle. - Znacie mnie, ja nie lubię łamać szkolnego regulaminu, ale uważam, że grożenie tym spo­śród nas, którzy mieli nieszczęście urodzić się w rodzinie mugoli, jest o wiele gorsze niż uwarzenie jakiegoś skomplikowanego napoju. Ale jeśli nie chcecie się dowiedzieć, czy to Malfoy, to pójdę prosto do pani Pince i oddam jej tę książkę...

- Nigdy bym nie pomyślał, że dożyję dnia, w którym będziesz nas namawiać do łamania regulaminu - powie­dział Ron. - Dobra, zrobimy to. Ale bez paznokci, dobrze?

- Ile na to potrzeba czasu? - zapytał Harry, kiedy Hermiona, wyraźnie szczęśliwsza niż przed chwilą, ponow­nie otworzyła księgę.

- No więc... ślaz trzeba zrywać w pełnię księżyca, a te muchy siatkoskrzydłe muszą się warzyć przez dwadzieścia jeden dni... Jeśli uda nam się zebrać wszystkie składniki, to może potrwać około miesiąca.

- Miesiąca? - skrzywił się Ron. - Do tego czasu Malfoy może zaatakować połowę mugolaków w szkole! - Hermiona zmrużyła niebezpiecznie oczy, więc szybko do­dał: - No tak, ale to najlepszy plan, jaki mamy, więc do dzieła, moi drodzy, do dzieła!

Lecz kiedy Hermiona wychyliła głowę z toalety, spraw­dzając, czy mogą wyjść, mruknął do Harry’ego:

- Byłoby o wiele mniej kłopotów, gdyby ci się jutro udało zrzucić Malfoya z miotły.

 

W sobotę rano Harry obudził się wcześnie i leżał, rozmyśla­jąc o zbliżającym się meczu quidditcha. Trochę się dener­wował, głównie z powodu tego, co powie Wood, jeśli Gryfoni przegrają, ale i z powodu wizji przeciwników śmigają­cych na najszybszych miotłach wyścigowych, jakie można kupić. Jeszcze nigdy tak nie pragnął zwyciężyć Ślizgonów. Pozwolił sobie na pół godziny takich niewesołych rozmy­ślań, a potem wstał, ubrał się i zszedł na wczesne śniadanie.

W Wielkiej Sali zastał już resztę drużyny Gryfonów siedzą­cych w małej grupce przy długim, pustym stole. Twarze mieli dość ponure i rzadko się do siebie odzywali.

Przed jedenastą cała szkoła zaczęła się gromadzić na stadionie. Był parny dzień, burza wisiała w powietrzu. Ron i Hermiona przybiegli, by życzyć Harry’emu szczęś­cia, kiedy wchodził do szatni. Drużyna włożyła szkarłatne szaty Gryfonów i usiadła, by wysłuchać ostatniej prze­mowy Wooda.

- Ślizgoni mają lepsze miotły - zaczął - i trudno temu zaprzeczyć. Ale my mamy lepszych ludzi na naszych miotłach. Trenowaliśmy ostrzej, lataliśmy w każdą pogodę

- („Nie da się ukryć”, mruknął George Weasley. „Od sierpnia nie udało mi się porządnie wyschnąć”) - i spra­wimy, że pożałują dnia, w którym ten wstrętny smark Malfoy wkupił się do ich drużyny.

Odetchnął ciężko i zwrócił się do Harry’ego.

- Harry, musisz pokazać, że nie wystarczy mieć boga­tego ojca, żeby być najlepszym szukającym. Musisz za wszelką cenę złapać znicza przed Malfoyem, bo ten mecz musimy wygrać. Złap go albo zgiń, próbując złapać.

- Więc bez szaleństw, Harry - mruknął Fred, pu­szczając do niego oko.

Kiedy wyszli na boisko, powitał ich wrzask entuzjazmu, bo Krukoni i Puchoni też pragnęli porażki Ślizgonów, ale wśród wiwatów dały się również słyszeć gwizdy i buczenie tych ostatnich. Pani Hooch, nauczycielka quidditcha, po­prosiła Flinta i Wooda, aby sobie uścisnęli dłonie, co zrobili, łypiąc na siebie groźnie i ściskając jeden drugiemu rękę o wiele mocniej niż to było konieczne.

- Na mój gwizdek... - powiedziała pani Hooch.

- Trzy... dwa... jeden...

Widownia ryknęła, przynaglając ich do startu, i czterna­stu zawodników wzbiło się ku ołowianemu niebu. Harry poszybował wyżej od innych, rozglądając się za zniczem.

- Jak tam, Bliznowaty? - zawył Malfoy, przemyka­jąc tuż pod nim, jakby chciał zademonstrować szybkość swojej miotły.

Harry nie zdążył odpowiedzieć. W tym samym momen­cie ujrzał czarny tłuczek nadlatujący ku niemu z groźnym furkotem; zrobił błyskawiczny unik, ale ciężka piłka mus­nęła mu włosy.

- Mam go, Harry! - krzyknął George, przelatując koło niego z pałką w ręku, gotów odbić tłuczka w stronę Ślizgonów.

Harry zobaczył, jak George uderza z całej siły czarną piłkę, która śmignęła w stronę Adriana Puceya, ale nagle zmieniła kierunek i pomknęła z powrotem prosto w Harry’ego.

Opadł błyskawicznie, aby uniknąć trafienia, a George’owi udało się odbić ją w stronę Malfoya. I znowu tłuczek zatoczył ostry łuk, i jak bumerang pomknął ku Harry’emu.

Harry nabrał szybkości i poszybował ku drugiemu koń­cowi boiska, słysząc za sobą złowrogi świst ścigającej go piłki. Co się dzieje? Tłuczki nigdy nie prześladowały jednego gracza, przeciwnie, ich zadaniem było ugodzenie jak najwię­kszej liczby zawodników...

Na drugim końcu boiska czekał na tłuczka Fred Weas­ley. Harry zanurkował, a Fred odbił piłkę z całej siły.

- Masz spokój! - ryknął uradowany Fred.

Mylił się. Tłuczek, jakby przyciągany do Harry’ego jakąś magnetyczną mocą, ponownie zatoczył łuk i ruszył ku nie­mu, nabierając szybkości. Nie pozostawało mu nic innego, jak ratować się błyskawiczną ucieczką.

Zaczęło padać. Harry poczuł ciężkie krople na twarzy rozbijające się o jego okulary. Nie miał pojęcia, co się dzieje na boisku, póki nie usłyszał Lee Jordana komentującego grę, który oznajmił, że Ślizgoni prowadzą sześćdziesięcioma punktami.

Wspaniałe miotły Ślizgonów najwyraźniej pokazywały, co potrafią, a zwariowany tłuczek wyłączył Harry’ego z gry. Fred i George lecieli teraz tuż przy nim, tak blisko, że widział tylko ich młócące powietrze ramiona. W tych wa­runkach nie miał szans, by wypatrzyć znicza, a co dopiero go złapać.

- Ktoś... manipuluje... tym... tłuczkiem... - wydyszał Fred, odbijając czarną piłkę, która ponowiła swój atak na Harry’ego.

Wood zorientował się, że coś jest nie tak. Rozległ się gwizdek pani Hooch i Harry, Fred i George dali nurka ku ziemi, przez cały czas opędzając się od ścigającego ich tłuczka.

- Co jest? - zapytał Wood, kiedy drużyna Gryfonów zgromadziła się wokół niego. - Robią z nas miazgę. Fred, George, gdzie byliście, kiedy tłuczek powstrzymał Angelinę tuż przed bramką?

- Byliśmy ze dwadzieścia stóp ponad nią, starając się zapobiec temu, by drugi tłuczek nie uśmiercił Harry’ego - odpowiedział George ze złością. - Ktoś zaczarował tę piłkę... nie daje Harry’emu spokoju... ściga tylko jego i to przez cały czas. Ślizgoni musieli coś zmajstrować.

- Przecież od naszego ostatniego treningu tłuczki były zamknięte w gabinecie pani Hooch, a wtedy wszystko było w porządku... - powiedział wyraźnie zaniepokojony Wood.

Zobaczyli, że zmierza ku nim pani Hooch. Ponad jej ramionami Harry dostrzegł drużynę Ślizgonów, ryczącą ze śmiechu i wskazującą w jego kierunku.

- Słuchajcie - powiedział, obserwując zbliżającą się panią Hooch - jeśli wy dwaj będziecie wciąż latać naoko­ło mnie, to mogę złapać znicza tylko wtedy, jeśli sam wpadnie mi do rękawa. Wracajcie do reszty drużyny, a ja sam się zajmę tą bezczelną piłką.

- Nie bądź głupi - powiedział Fred. - Roztrza­ska ci głowę.

Wood namyślał się, patrząc to na Harry’ego, to na Weasleyów.

- Oliverze, to czyste wariactwo - odezwała się Ali­cja Spinnet. - Nie możesz pozwolić Harry’emu, żeby sam z nim walczył. Zażądajmy śledztwa...

- Jak teraz przerwiemy grę, to stracimy mecz wal­kowerem! - zawołał Harry. - Nie przegramy meczu ze Ślizgonami z powodu jakiegoś zwariowanego tłuczka! Daj spokój, Oliverze, powiedz im, żeby mnie zostawili samego!

- To wszystko twoja wina - warknął George w stro­nę Wooda. - „Złap znicza albo zgiń, próbując złapać”. Co za głupota, mówić coś takiego szukającemu!

Podeszła do nich pani Hooch.

- Jesteście gotowi do dalszej gry? - zwróciła się do Wooda.

Wood spojrzał na Harry’ego.

- No, dobra - powiedział. - Fred, George, sły­szeliście, co powiedział Harry... zostawcie go, niech sobie sam radzi z tłuczkiem.

Deszcz rozpadał się na dobre. Na gwizdek pani Hooch Harry wzbił się w powietrze i natychmiast usłyszał za sobą złowieszczy furkot tłuczka. Poszybował wyżej. Wywijał pętle i spirale, nurkował i obracał się wokół osi miotły, starając się nie spuszczać wzroku z czarnej piłki. Grube krople deszczu rozmazywały mu się na okularach i wciskały do nosa, kiedy wisiał głową w dół, unikając kolejnego ataku złośliwej piłki. Słyszał śmiech widowni; wiedział, że musi wyglądać głupio, ale bezczelny tłuczek był ciężki i nie mógł zmieniać kierunku tak szybko jak on. Zaczął krążyć wokół stadionu, obracając się i wywijając koziołki jak wagonik diabelskiego młyna, zerkając przez srebrne strugi deszczu na słupki bramkowe Gryfonów, gdzie Adrian Pucey próbo­wał właśnie minąć Wooda...

Po świście tuż przy uchu poznał, że tłuczek znowu chybił o włos; zrobił zwrot i poszybował w przeciwnym kierunku.

- Trenujesz do baletu, Potter? - ryknął Malfoy, kiedy Harry został zmuszony do wywinięcia zwariowanego młyn­ka w powietrzu, żeby przechytrzyć tłuczka.

Piłka ścigała go, furkocąc kilka stóp za nim. Obejrzał się, zmierzył z nienawiścią Malfoya i zobaczył złotego znicza... Wisiał zaledwie parę cali nad lewym uchem Malfoya, który naśmiewając się z Harry’ego, nawet go nie zauważył.

Przez chwilę Harry zawisł nieruchomo w powietrzu, nie śmiać pomknąć ku Malfoyowi w obawie, by ten nie zobaczył znicza.

ŁUUP!

Wisiał w powietrzu nieruchomo o sekundę za długo. Tłuczek trafił go w końcu, uderzając w łokieć. Harry poczuł, że pęka mu kość. Oszołomiony straszliwym bólem, zachwiał się na swojej przemoczonej miotle, zahaczony na niej jed­nym kolanem, z prawą ręką zwisającą luźno przy boku. Tłuczek nadleciał znowu, tym razem godząc prosto w jego twarz. Harry zrobił unik, a w jego otępiałym mózgu koła­tała tylko jedna myśl: dotrzeć do Malfoya.

Ogarnięty bólem zanurkował poprzez mglistą zasłonę deszczu ku tej błyszczącej, drwiącej twarzy i zobaczył oczy rozszerzające się ze strachu: Malfoy pomyślał, że Harry go atakuje.

- Co ty... - wydyszał, usuwając się w bok.

Harry oderwał od miotły zdrową, lewą rękę i sięgnął nią rozpaczliwie ku złotej piłce. Poczuł jej chłód, zacisnął wokół niej palce, ale teraz ściskał miotłę tylko nogami. Widownia ryknęła głośno, kiedy zanurkował prosto ku ziemi, starając się nie spaść z miotły. Z głuchym łoskotem wylądował w błocie i stoczył się z miotły. Prawe ramię zwisało mu pod bardzo dziwnym kątem. Czuł fale porażającego bólu, słyszał - jakby z oddali - jakieś krzyki i gwizdy. Skupił się na zniczu, który ściskał w zdrowej ręce.

- Aha - powiedział, jakby w gorączce. - Zwy­ciężyliśmy.

I zemdlał.

Kiedy odzyskał przytomność, wciąż leżał na boisku, deszcz siekł go po twarzy. Ktoś się nad nim pochylał. Zobaczył błysk białych zębów.

- Och, nie... tylko nie to - jęknął.

- Nie wie, co mówi - powiedział głośno Lockhart do przerażonego tłumu Gryfonów, cisnących się wokół nich.

- Nie martw się, Harry. Zaraz ci nastawię ramię.

- Nie! - syknął Harry. - Nie trzeba, dzięki... Próbował usiąść, ale ból był trudny do wytrzymania. Usłyszał znajome kliknięcie.

- Nie chcę żadnego zdjęcia, Colin - powiedział głośno.

- Leż na plecach, Harry - uspokajał go Lockhart kojącym głosem. - To proste zaklęcie... używałem go wiele razy.

- Lepiej zanieście mnie od razu do szpitala - wyce­dził Harry przez zaciśnięte zęby.

- Tak, trzeba go zanieść do szpitala, panie profesorze - powiedział ubłocony Wood, uśmiechając się szeroko, mimo że jego szukający odniósł kontuzję. - Wspaniały chwyt, Harry, naprawdę bardzo widowiskowy, chyba twój najlepszy...

Przez gąszcz nóg Harry zobaczył Freda i George’a Weasleyów, mocujących się z tłuczkiem, który za nic nie chciał dać się zamknąć w skrzynce.

- Odsuńcie się - rozkazał Lockhart, podwijając rę­kawy ciemnozielonej szaty.

- Nie... nie chcę... - jęknął Harry, ale Lockhart już unosił różdżkę i w chwilę później wycelował ją prosto w jego ramię.

Poczuł dziwne i nieprzyjemne mrowienie, najpierw w ra­mieniu, potem coraz niżej, spływające aż do końców palców. W ślad za tym mrowieniem szła jakaś tępa niemoc i pustka, jakby całe ramię było pierwotnie napełnione powietrzem, które teraz z niego uszło. Bał się spojrzeć na swoją rękę, bał się zobaczyć, co z niej zostało. Zamknął oczy, odwrócił głowę w lewą stronę, ale jego najgorsze przeczucia zdały się sprawdzać, bo usłyszał zduszone okrzyki Gryfonów i szyb­kie klikanie aparatu Colina. Ramię już go nie bolało - w ogóle go nie czuł.

- Ach - westchnął Lockhart. - No tak. To się czasami zdarza. Ważne, że kości nie są już złamane. O tym trzeba pamiętać. Tak więc, Harry, możesz teraz iść do szpitala... Aha, panie Weasley, panno Granger... dobrze by było, gdybyście mu towarzyszyli... Nie martw się, Harry, pani Pomfrey na pewno zdoła... ee... doprowadzić cię do porządku.

Harry dźwignął się na nogi, stanął i poczuł się jakoś dziwnie krzywy. Wziął głęboki oddech i spojrzał na swój prawy bok. To, co zobaczył, prawie go zwaliło z nóg.

Z rękawa szaty zwisało coś, co przypominało grubą gu­mową rękawicę koloru ludzkiej skóry. Spróbował poruszyć palcami. Bezskutecznie.

Lockhart nie wyleczył mu złamanych kości. Po prostu je usunął. Pani Pomfrey nie była zachwycona tym, co zoba­czyła.

- Powinieneś od razu przyjść do mnie! - krzyknęła, podnosząc smętną, bezwładną pozostałość czegoś, co jeszcze pół godziny wcześniej było sprawną ręką. - Złamaną kość jestem w stanie wyleczyć w ciągu sekundy... ale spra­wić, żeby odrosła...

- Ale zrobi to pani, prawda? - zapytał zrozpaczony Harry.

- Zrobię, oczywiście, ale będzie trochę bolało - oświadczyła pani Pomfrey ponuro, rzucając mu piżamę. - Będziesz musiał zostać tu na noc...

Hermiona czekała za parawanami, którymi obstawiono łóżko Harry’ego, podczas gdy Ron pomagał mu włożyć piżamę. Długo trwało, zanim udało mu się wepchnąć do rękawa sflaczałą, pozbawioną kości rękę.

- No i co, Hermiono, nadal jesteś fanką Lockharta? - zawołał Ron zza parawanu, kiedy w końcu przeciągnął gumowe palce Harry’ego przez mankiet. - Gdyby Harry chciał, żeby go wydrylowano, to by sam poprosił.

- Każdy ma prawo do błędu - odpowiedziała Her­miona. - Ale już cię nie boli, Harry, prawda?

- Nie, nie boli. Coś, czego nie ma, nie może boleć. I opadł na łóżko, a jego ręka pacnęła bezwładnie na pościel.

Hermiona i pani Pomfrey weszły za parawan. Pani Pomfrey trzymała wielką butlę z nalepką, na której było na­pisane: „Szkiele-Wzro”.

- Poleżysz całą noc - oznajmiła, napełniając szklan­kę parującym płynem i wręczając Harry’emu. - Odtwa­rzanie kości to paskudna sprawa.

Paskudne okazało się samo zużycie Szkiele-Wzro. Płyn palił w usta i gardło, dusił i wywoływał kaszel. Pani Pom­frey, mrucząc coś pod nosem na temat niebezpiecznych sportów i niedouczonych konowałów, wyszła, prosząc Rona i Hermionę, by podali Harry’emu trochę wody, kiedy wy­pije już cały lek.

- No, ale zwyciężyliśmy - powiedział Ron, szcze­rząc zęby. - Ależ to był chwyt! Żebyś widział twarz Malfoya... Wyglądał, jakby chciał kogoś zabić!

- Chciałabym wiedzieć, jak mu się udało zaczarować tłuczka - wyznała ponuro Hermiona.

- Możemy to dodać do listy pytań, które mu zadamy po wypiciu Eliksiru Wielosokowego - powiedział Harry, opadając na poduszki. - Mam nadzieję, że będzie smako­wał trochę lepiej od tego świństwa...

- Po dodaniu odrobiny jakiegoś Ślizgona? Chyba żar­tujesz - prychnął Ron.

W tym momencie drzwi od skrzydła szpitalnego otwo­rzyły się z hukiem. Przybyła reszta drużyny Gryffindoru, brudna i mokra, żeby zobaczyć się z Harrym.

- Harry, to, co wyprawiałeś w powietrzu, było zupeł­nie niesamowite - powiedział George. - Właśnie wi­działem, jak Marcus Flint objeżdżał Malfoya. Wspominał coś o tępym bubku, który nie widzi znicza, mając go na głowie. W każdym razie Malfoy nie wyglądał na zadowolo­nego z życia.

Przynieśli ciastka, cukierki i butle soku z dyni. Zebrali się wokół łóżka Harry’ego i już mieli rozpocząć balangę, kiedy wpadła pani Pomfrey, grzmiąc:

- Ten chłopak potrzebuje spokoju, muszą mu odros­nąć trzydzieści trzy kości! Wynocha! WYNOCHA!

Harry został sam i nikt nie rozpraszał jego uwagi skupio­nej na rwącym bólu w bezwładnym ramieniu.

 

Wiele godzin później Harry obudził się nagle w gęstej ciemności i jęknął z bólu: teraz wydawało mu się, że cała ręka naszpikowana jest drzazgami. Przez chwilę myślał, że to go właśnie obudziło. Potem wzdrygnął się ze strachu, bo zdał sobie sprawę, że ktoś wyciera mu spocone czoło.

- Daj mi spokój! - powiedział głośno, a po chwili dodał: - Zgredek?!

Wyłupiaste oczy domowego skrzata wpatrywały się w niego z ciemności. Pojedyncza łza ściekała po długim, spiczastym nosie.

- Harry Potter wrócił do szkoły - wyszeptał żałos­nym tonem. - Zgredek ostrzegał i ostrzegał Harry’ego Pottera. Ach, sir, dlaczego Harry Potter nie posłuchał Zgredka? Dlaczego Harry Potter nie wrócił do domu, kiedy spóźnił się na pociąg!

Harry dźwignął się na poduszkach i odepchnął gąbkę, którą Zgredek wycierał mu czoło.

- Co ty tutaj robisz? I skąd wiesz, że spóźniłem się na pociąg?

Wargi Zgredka zadrżały i Harry poczuł chłód podejrzenia.

- Ach, to ty! - powiedział powoli. - Ty sprawi­łeś, że barierka nie chciała nas przepuścić.

- To prawda, sir - odrzekł Zgredek, kiwając gorli­wie głową, aż mu zafalowały uszy. - Zgredek ukrył się i śledził Harry’ego Pottera, zapieczętował przejście i musiał później za karę wyprasować sobie ręce gorącym żelazkiem - pokazał Harry’emu swoje długie, obandażowane palce - ale Zgredek wszystko zniósł, bo myślał, że Harry Potter jest bezpieczny i do głowy Zgredkowi nie przyszło, że Harry Potter dostanie się do szkoły w inny sposób!

Kiwał się do tyłu i do przodu, trzęsąc swoją brzydką głową.

- Zgredek był tak wstrząśnięty, kiedy usłyszał, że Har­ry Potter wrócił do Hogwartu! Pozwolił, żeby przypalił się obiad jego pana! O, takiej chłosty Zgredek jeszcze nigdy w życiu nie dostał, sir...

Harry opadł z powrotem na poduszki.

- Przez ciebie o mało nas nie wylali, mnie i Rona - warknął gniewnie. - Lepiej zmywaj się stąd, zanim od­rosną mi kości, bo mogę cię udusić.

Zgredek uśmiechnął się smętnie.

- Zgredek jest przyzwyczajony do takich gróźb, sir. W domu grożą mu śmiercią pięć razy dziennie.

Wydmuchał nos w róg brudnej poszewki, w którą był ubrany, a wyglądał tak żałośnie, że Harry poczuł, jak mu mija gniew.

- Dlaczego chodzisz w takim łachu? - zapytał.

- W tym, sir? - zapytał Zgredek, mnąc róg poszew­ki. - To jest oznaka mojego zniewolenia. Zgredek może odzyskać wolność tylko wtedy, gdy jego pan obdaruje go jakimś przyzwoitym odzieniem, sir. A ta rodzina nie da mi nigdy nawet skarpetki, bo wówczas byłbym wolny i już nigdy nie wróciłbym do ich domu.

Otarł swoje wyłupiaste oczy i nagle powiedział:

- Harry Potter musi wrócić do domu! Zgredek myślał, że jego tłuczek wystarczy, żeby...

- Twój tłuczek? - krzyknął Harry zduszonym gło­sem, czując, że znowu wzbiera w nim wściekłość. - Co chcesz przez to powiedzieć? To ty sprawiłeś, że tłuczek chciał mnie zabić?

- Nie zabić, sir, co to, to nie! - żachnął się Zgredek, wyraźnie wstrząśnięty samą myślą. - Zgredek chce ura­tować Harry’emu Potterowi życie! Lepiej wrócić do domu ciężko poranionym, niż tutaj zostać, sir! Zgredek chciał tylko, żeby Harry Potter został odesłany do domu, nic poza tym!

- Tak? Nic poza tym? - powiedział Harry ze zło­ścią. - To może mi powiesz, dlaczego miałem zostać ode­słany do domu w kawałkach, co?

- Ach, gdyby Harry Potter wiedział! - jęknął Zgre­dek i na poszarpaną poszewkę pociekły łzy. - Gdyby wiedział, co to znaczy dla nas, nędznych, zniewolonych mętów czarodziejskiego świata! Zgredek dobrze pamięta, jak to było, kiedy Ten, Którego Imienia Nie Wolno Wy­mawiać był u szczytu potęgi! Nas, domowe skrzaty, trak­towano jak robaki! To prawda, Zgredek jest nadal tak traktowany, sir - dodał, ocierając twarz poszewką - ale ogólnie rzecz biorąc, nasze życie uległo znacznej popra­wie, odkąd Harry Potter zatriumfował nad Tym, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać. Harry Potter przeżył, a moc Czarnego Pana została zdruzgotana. To był brzask nowego dnia, sir, a Harry Potter jaśniał jak latarnia nadziei dla tych z nas, którzy już myśleli, że epoka ciemności nigdy się nie zakończy... A teraz w Hogwarcie ma dojść do stra­szliwych wydarzeń, być może już do nich dochodzi, i Zgre­dek nie może pozwolić, by Harry Potter tu pozostał... Nie, sir, nie teraz, kiedy historia ma zatoczyć koło, kiedy Komna­ta Tajemnic została ponownie otwarta...

Zgredek zamarł, przerażony, a potem chwycił dzbanek z wodą stojący na stoliku przy łóżku i uderzył się nim w głowę, znikając na chwilę, lecz po paru sekundach wczoł­gał się na łóżko, jęcząc:

- Zły Zgredek, bardzo niedobry Zgredek...

- A więc Komnata Tajemnic naprawdę istnieje? - wyszeptał Harry. - I... mówiłeś, że już wcześniej była otwarta? Powiedz mi, Zgredku!

Złapał kościsty przegub skrzata, gdy ten już sięgał po dzban.

- Przecież moi rodzice nie byli mugolami... Dlaczego ta Komnata może mi grozić?

- Ach, sir, nie pytaj o nic więcej, nie pytaj biednego Zgredka - zawodził skrzat, a jego wielkie oczy płonęły w ciemności. - Ma tu dojść do strasznych wydarzeń, ale Harry’ego Pottera nie może tu być, kiedy to się stanie. Wracaj do domu, Harry Potterze. Wracaj. Harry Potter nie może być w to zamieszany, to zbyt niebezpieczne, sir...

- Kto to jest, Zgredku? - zapytał Harry, trzymając go mocno za przegub. - Kto po raz pierwszy otworzył Komnatę? Kto ją teraz otworzył?

- Zgredek nie może, Zgredek nie może, Zgredkowi nie wolno! - zaskomlał skrzat. - Wracaj do domu, Harry Potterze, wracaj do domu!

- Nigdzie się stąd nie ruszę! - krzyknął Harry. - Moja najlepsza przyjaciółka urodziła się w rodzinie mugoli, będzie pierwszym celem, jeśli Komnata Tajemnic naprawdę zostanie otworzona...

- Harry Potter naraża własne życie dla swoich przy­jaciół! - jęknął Zgredek ogarnięty czymś w rodzaju żałosnej ekstazy. - Cóż za szlachetność! Cóż za odwaga! Lecz Harry Potter musi ratować siebie, musi, nie wolno mu...

Zgredek nagle zamilkł i zamarł, nastawiając swoje uszy nietoperza. Harry też coś usłyszał. Z korytarza dochodził odgłos czyichś kroków.

- Zgredek musi znikać! - krzyknął skrzat zduszo­nym głosem; rozległ się trzask i dłoń Harry’ego nagle zacis­nęła się w powietrzu. Wcisnął się w poduszkę, ze wzrokiem utkwionym w ciemnym wejściu do skrzydła szpitalnego. Kroki były coraz bliższe.

W mroku sypialni pojawiła się postać w długiej pelerynie i w szlafmycy na głowie. Był to Dumbledore. Dźwigał coś, co przypominało głowę posągu. Tuż za nim weszła profesor McGonagall, podtrzymując nogi posągu. Razem złożyli go na sąsiednim łóżku.

- Sprowadź panią Pomfrey - szepnął Dumbledore i profesor McGonagall znikła w ciemności.

Po chwili rozległy się przyciszone głosy i profesor McGo­nagall pojawiła się ponownie, tym razem z panią Pomfrey, która pospiesznie naciągała sweter na nocną koszulę. Harry usłyszał chrapliwy oddech.

- Co się stało? - zapytała szeptem pani Pomfrey, pochylając się nad posągiem na łóżku.

- Kolejna napaść - odrzekł Dumbledore. - Minerwa znalazła go na schodach.

- Obok leżała kiść winogron - dodała profesor McGonagall. - Sądzimy, że chciał się tu wśliznąć, żeby odwiedzić Pottera.

Coś przewróciło się Harry’emu w żołądku. Powoli i ostrożnie uniósł się o parę cali, żeby spojrzeć na figurę na łóżku. Smuga księżycowego światła padała na jej twarz.

Był to Colin Creevey. Oczy miał szeroko otwarte, a ręce lekko uniesione; trzymał w nich aparat fotograficzny.

- Spetryfikowany? - wyszeptała pani Pomfrey.

- Tak - odpowiedziała profesor McGonagall. - Ale aż mnie ciarki przechodzą, kiedy pomyślę... Gdyby Albus nie zszedł na dół po kubek gorącej czekolady, kto wie, co by się stało...

Przez chwilę wszyscy troje przyglądali się Colinowi w milczeniu. Potem Dumbledore pochylił się i wyłuskał aparat z jego zaciśniętych dłoni.

- Chyba nie myślisz, że udało mu się zrobić zdjęcie napastnikowi? - zapytała profesor McGonagall.

Dumbledore nie odpowiedział. Otworzył tylne wieczko aparatu.

- O Boże! - syknęła pani Pomfrey. Z aparatu buchnął strumień dymu. Harry, leżący trzy łóżka dalej, poczuł woń spalonego plastiku.

- Stopiło się - zdumiała się pani Pomfrey. - Wszystko się stopiło...

- Co to znaczy, Albusie? - zapytała z niepokojem profesor McGonagall.

- To znaczy - rzekł Dumbledore - że Komnata Tajemnic rzeczywiście została otwarta.

Pani Pomfrey zatkała sobie usta dłonią. Profesor McGo­nagall wytrzeszczyła oczy na Dumbledore’a.

- Ale... Albusie... kto?

- To nie jest właściwe pytanie. Nie chodzi o to, kto - powiedział Dumbledore, wpatrując się w Colina. - Cho­dzi o to, jak...

Sądząc po jej minie, profesor McGonagall zrozumiała z tego akurat tyle, ile zrozumiał Harry, czyli nic.



Date: 2015-12-11; view: 879


<== previous page | next page ==>
Napis na ścianie | Klub pojedynków
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.022 sec.)