Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






W księgarni Esy i Floresy

 

Trudno było w ogóle porównywać życie w Norze z ży­ciem przy Privet Drive. Dursleyowie lubili ustalony ład i porządek; dom Weasleyów pełen był niespodzianek i dziwności. Harry doznał wstrząsu, kiedy spojrzał w lustro nad kominkiem w kuchni, a ono wrzasnęło: „Koszula ci wystaje ze spodni, łazęgo!” Ghul na strychu wył i bębnił w rury, kiedy tylko wydawało mu się, że w domu jest za spokojnie, a małe eksplozje dobiegające z sypialni Freda i George’a uważane były za coś zupełnie normalnego. Ale tym, co Harry’emu wydało się najbardziej niezwykłe, nie było mówiące lustro czy hałasujący ghul: był to fakt, że tutaj wszyscy zdawali się go lubić. Pani Weasley załamywa­ła ręce nad stanem jego skarpetek i starała się wmusić w niego cztery dokładki przy każdym posiłku. Pan Weas­ley prosił, żeby Harry siadał przy stole obok niego, bo mógł wówczas bombardować go pytaniami o urządzenia mugoli, na przykład o to, jak działa hydrant albo poczta.

- Fascynujące! - zawołał, kiedy Harry opowiedział mu drobiazgowo, jak działa telefon. - Naprawdę, bardzo pomysłowe! Ileż ci mugole wynajdują sposobów, żeby się obywać bez magii!

Pewnego słonecznego poranka, mniej więcej tydzień po jego przybyciu do Nory, Harry dostał wiadomość z Hogwartu. On i Ron zeszli na śniadanie i zastali już w kuchni państwo Weasleyów i Ginny.

Kiedy Ginny ujrzała Harry’ego, miska z owsianką wy­padła jej z rąk na podłogę. Dziwnym zbiegiem okoliczności Ginny wszystko wylatywało z rąk, kiedy Harry wchodził do pokoju. Zanurkowała pod stół, żeby podnieść miskę i wy­nurzyła się spod niego z twarzą czerwoną jak zachodzące słońce. Harry udając, że nic nie zauważył, usiadł i wziął tost, który mu podała pani Weasley.

- Listy ze szkoły - powiedział pan Weasley, podając Harry’emu i Ronowi jednakowe koperty z żółtawego per­gaminu, zaadresowane zielonym atramentem. - Dumbledore już wie, że tu jesteś, Harry... Co za człowiek, przed nim nic się nie ukryje... Wy też dostaliście listy - dodał na widok Freda i George’a, którzy wmaszerowali do kuchni w piżamach.

Przez kilka minut było bardzo cicho, kiedy cała czwórka czytała swoje listy. Harry dowiedział się, że ma, jak poprze­dnio, wsiąść do pociągu ekspresowego Londyn-Hogwart, odchodzącego ze stacji na King’s Cross pierwszego września. Do listu była dołączona lista książek, które będą mu po­trzebne w nowym roku szkolnym.



 

Uczniowie drugiego roku powinni mieć:

Standardową księgę zaklęć (2 stopień) Mirandy Goshawk

Jak pozbyć się upiora Gilderoya Lockharta

Jak zaprzyjaźnić się z ghulami Gilderoya Lockharta

Wakacje z wiedźmami Gilderoya Lockharta

Wędrówki z trollami Gilderoya Lockharta

Podróże z wampirami Gilderoya Lockharta

Włóczęgi z wilkołakami Gilderoya Lockharta

Rok z yeti Gilderoya Lockharta

 

Fred, który skończył czytać swój list, zerknął na listę Harry’ego.

- Tobie też napisali, żebyś kupił te wszystkie książki Lockharta! - zawołał. - Nowy nauczyciel obrony przed czarną magią musi być jego fanem... Założę się, że to cza­rownica.

W tym momencie uchwycił spojrzenie matki i szybko zajął się marmoladą.

- Nie wiem, czy będzie nas na to stać - rzekł George, rzucając krótkie spojrzenie na rodziców. - Książki Lockharta są bardzo drogie...

- Jakoś sobie poradzimy - mruknęła pani Weasley, ale wyglądała na zatroskaną. - Mam nadzieję, że więk­szość rzeczy dla Ginny kupimy z drugiej ręki.

- Och, to i ty idziesz w tym roku do Hogwartu? - zapytał Harry małą Ginny.

Kiwnęła głową, spłoniwszy się aż po cebulki rudych włosów, i wsadziła łokieć do maselniczki. Na szczęście nikt tego nie zauważył prócz Harry’ego, bo właśnie wkroczył Percy, starszy brat Rona. Był już ubrany, a na piersiach miał odznakę prefekta.

- Dzień dobry! - powitał wszystkich dziarskim to­nem. - Piękny dzień.

Usiadł na jedynym wolnym krześle, ale natychmiast podskoczył, wyciągając spod siebie szarą, wyleniała miotełkę z piór - w każdym razie tak sądził Harry, dopóki nie zobaczył, że miotełka oddycha.

- Errol! - krzyknął Ron, biorąc od niego puchacza i wyjmując mu list spod skrzydła. - Nareszcie... to list od Hermiony. Napisałem jej, że zamierzamy cię uwolnić z do­mu Dursleyów, Harry.

Spróbował posadzić Errola na kołku wbitym w ścianę przy kuchennych drzwiach, ale ptak natychmiast spadł, więc położył go na suszarce do naczyń, mrucząc: „żałosne”. Potem rozerwał kopertę i przeczytał na głos list od Hermiony:

 

Kochany Ronie, i Ty, Harry, jeśli tam jesteś,

mam nadzieję, że wszystko dobrze poszło i że Harry jest OK i że Ty, Ron, nie zrobiłeś czegoś sprzecznego z prawem, żeby go stamtąd wyrwać, ponieważ wtedy nie tylko Ty byś miał kłopoty, ale i on. Naprawdę bardzo się tym niepokoję i jeśli Harry jest już wolny, cały i zdrowy, natychmiast mi o tym napisz, ale może lepiej skorzystaj z jakiejś innej sowy, bo wydaje mi się, że jeszcze jedna podróż z pocztą zupełnie wykończy Twojego puchacza.

Oczywiście jestem bardzo zajęta, bo mamy tyle zadane

 

- Czy ona zwariowała? - zapytał Ron z przera­żeniem w głosie, przecież są wakacje! - a w przyszłą środę jedziemy do Londynu, żeby mi kupić książki. Może byśmy się spotkali na ulicy Pokątnej?

Napisz mi szybko, co się dzieje, ucałowania od Her­miony.

- No cóż, to mi bardzo odpowiada, możemy pojechać i kupić wszystko, czego potrzebujecie - powiedziała pani Weasley, zabierając się do sprzątania ze stołu. - A tak w ogóle, to co zamierzacie dzisiaj robić?

Harry, Ron, Fred i George postanowili pójść na wzgórze, na małe pastwisko należące do państwa Weasleyów. Oto­czone było drzewami, które zasłaniały je od strony wioski, więc mogli tam poćwiczyć quidditcha, pamiętając, żeby nie podlatywać za wysoko. Nie mogli użyć prawdziwych piłek, bo gdyby wymknęły się spod kontroli i zaczęły latać nad wioską, trudno byłoby to mugolom wyjaśnić, więc używali jabłek. Po kolei dosiadali Nimbusa Dwa Tysiące Harry’ego, najlepszej miotły, jaką mieli - stara Spadająca Gwiazda Rona była tak powolna, że często wyprzedzały ją motyle.

Pięć minut później wspinali już się na wzgórze z miotła­mi na ramionach. Zapytali Percy’ego, czy nie chce z nimi pograć, ale oświadczył, że jest zajęty. Jak dotąd Harry widywał go tylko w czasie posiłków; przez resztę dnia Percy przesiadywał zamknięty w swoim pokoju.

- Chciałbym wiedzieć, co się z nim dzieje - powie­dział Fred, marszcząc czoło. - W każdym razie nie jest sobą. Dzień przed twoim przybyciem nadeszły jego wyniki egzaminacyjne: dostał dwunastkę, a wyglądał, jakby go to wcale nie ucieszyło.

- Chodzi o liczbę poziomów Standardowych Umiejęt­ności Magicznych - wyjaśnił George, widząc zdumio­ne spojrzenie Harry’ego. - Bili też miał dwunastkę. Za­nim się obejrzymy, będziemy mieć w rodzinie kolejnego prymusa. Chyba nie zniosę takiej hańby.

Bili był najstarszym z braci Weasleyów. On i następny w kolejności starszeństwa Charlie już ukończyli Hogwart. Harry nie poznał żadnego z nich, ale wiedział, że Charlie jest w Rumunii, gdzie studiuje smoki, a Bili pracuje dla banku Gringotta w Egipcie.

- Nie mam pojęcia, jak starzy poradzą sobie w tym roku z wydatkami na nasze pomoce naukowe - powiedział po chwili George. - Pięć kompletów dzieł Lockharta! A przecież Ginny musi mieć szaty, różdżkę i całą resztę...

Harry milczał. Czuł się trochę niezręcznie. W podzie­miach banku Gringotta spoczywała mała fortuna, którą mu pozostawili w spadku rodzice. Oczywiście, pieniądze miał tylko w świecie czarodziejów; za galeony, sykle i knuty nie mógł nic kupić w sklepach mugoli. O swoim koncie u Grin­gotta nigdy Dursleyom nie wspominał. Podejrzewał, że ich odraza do wszystkiego, co miało jakikolwiek związek z ma­gią, nie objęłaby wielkiego stosu złota.

 

W najbliższą środę pani Weasley obudziła ich wcześnie. Po zjedzeniu po pół tuzina kanapek z bekonem włożyli płasz­cze, a pani Weasley zdjęła z gzymsu kominka stary wazon i zajrzała do środka.

- Wiele już nie zostało, Arturze - westchnęła. - Będziemy musieli dzisiaj trochę dokupić... No, ale goście mają pierwszeństwo! W twoje ręce, Harry!

I wręczyła mu wazon.

Harry rozejrzał się: wszyscy na niego patrzyli.

- Aaa... co mam robić? - wyjąkał.

- On nigdy nie podróżował za pomocą proszku Fiuu - powiedział nagle Ron. - Wybacz mi, Harry, zapo­mniałem.

- Nigdy? - zdumiał się pan Weasley. - No to w jaki sposób dostałeś się na ulicę Pokątną, żeby kupić przybory szkolne?

- Dojechałem tam metrem...

- Naprawdę? - zdziwił się jeszcze bardziej pan Weas­ley. - A więc są jakieś ekspiratory? Ale powiedz mi, jak...

- Nie teraz, Arturze - przerwała mu pani Weasley.

- Harry, proszek Fiuu jest o wiele szybszy, ale jeśli nigdy w ten sposób nie podróżowałeś, to... no... naprawdę nie wiem, czy...

- Da sobie radę, mamo - odezwał się Fred. - Harry, patrz, jak my to robimy.

Wziął z wazonu szczyptę błyszczącego proszku, podszedł do kominka i rzucił go w płomienie.

Ogień zahuczał, płomienie zrobiły się szmaragdowozie­lone i urosły ponad Freda, który wkroczył w nie, wołając: „ulica Pokątną!” - i zniknął.

- Musisz to wypowiedzieć wyraźnie - pouczyła Harry’ego pani Weasley, kiedy George wsadził rękę do wazonu.

- I musisz uważać, żeby wyjść właściwym rusztem...

- Właściwym czym? - zapytał nerwowo Harry, a ogień ponownie zahuczał i George również zniknął.

- Widzisz, do wyboru jest bardzo dużo czarodziejskich kominków, ale jeśli wypowiesz adres wyraźnie...

- Nic mu nie będzie, Molly, przestań go straszyć - powiedział pan Weasley, sięgając po proszek.

- Ależ kochanie, a jak się zgubi, to co powiemy jego ciotce i wujowi?

- To ich na pewno nie zmartwi - wyjaśnił Harry.

- Jeśli pomylę kominy, Dudley uzna to za wspaniały dowcip, proszę się nie przejmować.

- No dobrze... więc idziesz po Arturze - powiedzia­ła pani Weasley. - Tylko pamiętaj, kiedy będziesz w pło­mieniach, powiedz wyraźnie, dokąd chcesz się udać...

- I trzymaj łokcie przy sobie - poradził mu Ron.

- I zamknij oczy - dodała pani Weasley. - Ta sadza...

- I uważaj - powiedział Ron - bo możesz wypaść ze złego komina...

- Ale nie panikuj i nie wyskakuj za wcześnie, poczekaj, aż zobaczysz Freda i George’a.

Starając się to wszystko zapamiętać, Harry zabrał szczyp­tę proszku Fiuu i podszedł do kominka. Wziął głęboki oddech, wrzucił proszek do ognia i wkroczył w płomienie. Nie poczuł wcale gorąca, tylko ciepły powiew. Otworzył usta i natychmiast połknął mnóstwo popiołu.

- U-u-ulica P-pokątna - wykrztusił.

Poczuł się tak, jakby jakaś potężna siła wessała go do otworu w gigantycznej wannie. Wydawało mu się, że obra­ca się z przerażającą szybkością... Uszy napełnił mu ogłu­szający ryk... Starał się mieć oczy otwarte, ale od wirowania zielonych płomieni zrobiło mu się niedobrze... Coś uderzyło go w łokieć, więc przycisnął go mocno do boku, wciąż obracając się i obracając... Potem... jakby czyjeś zimne ręce zaczęły go chlastać po twarzy... Przez okulary zobaczył rozmazany rząd mijających go szybko kominków i pokojów za nimi... Kanapki z bekonem zaczęły mu niebezpiecznie wirować w brzuchu... Mimo woli zamknął ponownie oczy, a potem... spadł twarzą do przodu na zimne, kamienne palenisko, czując, że rozbija okulary.

Oszołomiony i potłuczony, cały pokryty sadzą, dźwignął się na nogi, przytrzymując na nosie połamane okulary. Był zupełnie sam, ale gdzie był, nie miał pojęcia. Wszystko wska­zywało na to, że stoi przed kamiennym kominkiem w czymś, co wyglądało jak wielki, mroczny sklep czarodziejów - ale nie było w nim niczego, co mogłoby się kiedykolwiek znaleźć na liście pomocy szkolnych niezbędnych w Hogwarcie.

W pobliżu stała gablotka z wyschłą ludzką ręką spoczy­wającą na poduszce, a obok leżała poplamiona krwią talia kart i wytrzeszczone szklane oko. Ze ścian łypały wykrzy­wione złośliwie maski, na ladzie rozłożone były najróżniejsze ludzkie kości, a z sufitu zwieszały się jakieś szpikulce. Co gorzej, mroczna, wąska uliczka, którą Harry zobaczył przez zakurzone okno, na pewno nie była ulicą Pokątną.

Im szybciej się stąd wydostanie, tym lepiej. Nos wciąż bolał go nieznośnie od uderzenia w palenisko kominka, ale ruszył na palcach ku drzwiom. Zanim jednak przebył poło­wę drogi, za witryną sklepową pojawiły się dwie postacie - a jedna z nich była ostatnią osobą, jaką Harry chciałby spotkać, zwłaszcza że nie miał pojęcia, gdzie się znajduje, cały był ubabrany kopciem, a na nosie miał połamane oku­lary. Był to bowiem z całą pewnością Draco Malfoy.

Harry rozejrzał się szybko dookoła i dostrzegł wielką czarną szafę; szybko wskoczył do środka i zamknął za sobą drzwi, pozostawiając małą szparę, aby widzieć wnętrze skle­pu. Kilka sekund później zadzwonił dzwonek przy drzwiach i wszedł Malfoy.

Mężczyzna, który mu towarzyszył, musiał być jego oj­cem. Miał taką samą bladą, piegowatą twarz i identyczne zimne, szare oczy. Pan Malfoy przemierzył sklep, przyglą­dając się od niechcenia wyłożonym przedmiotom, wziął dzwonek z lady i zadzwonił nim parę razy, po czym odwrócił się do swojego syna i powiedział:

- Tylko niczego nie dotykaj.

Malfoy, który właśnie sięgał po szklane oko, odrzekł:

- Myślałem, że chcesz mi kupić jakiś prezent.

- Powiedziałem, że kupię ci wyścigową miotłę.

- Co mi po miotle, skoro nie jestem w drużynie? - zapytał Malfoy z nadąsaną miną. - W zeszłym roku Har­ry Potter dostał Nimbusa Dwa Tysiące. Za specjalnym pozwoleniem Dumbledore’a, żeby mógł grać w drużynie Gryffindoru. A wcale nie jest taki dobry, jest po prostu sławny... sławny z powodu tej głupiej blizny na czole...

Pochylił się, żeby obejrzeć półkę pełną czaszek.

- Każdy myśli, że on jest taki mądry... ten cudowny Potter ze swoją blizną i swoją miotłą...

- Mówiłeś mi to już przynajmniej z tuzin razy - powiedział pan Malfoy, mierząc syna krytycznym spojrze­niem - i muszę ci jeszcze raz przypomnieć: nie jest... rozsądne... sprawiać wrażenie, że się nie lubi Harry’ego Pottera, teraz, kiedy większość uznała go za bohatera, który sprawił, że Czarny Pan znowu zniknął... Ach, pan Borgin.

Za ladą pojawił się przygarbiony mężczyzna, odgarniając tłuste włosy z twarzy.

- Pan Malfoy... cóż za przyjemność widzieć pana zno­wu - przemówił pan Borgin głosem równie oleistym jak jego włosy. - To prawdziwa rozkosz... o...i młody panicz Malfoy... ach, jestem naprawdę oczarowany. Czym mogę panom służyć? Muszę panom pokazać coś zupełnie wyjąt­kowego, właśnie mi przywieźli, a cena jest naprawdę umiar­kowana...

- Dzisiaj nie kupuję, panie Borgin, dzisiaj sprzedaję - oznajmił pan Malfoy.

- Sprzedaje pan? - Uśmiech na twarzy pana Borgina lekko przybladł.

- Na pewno pan słyszał, że ministerstwo przeprowa­dza coraz więcej inspekcji - rzekł pan Malfoy, wyjmując zwinięty pergamin z wewnętrznej kieszeni i rozwijając go tak, żeby pan Borgin mógł go przeczytać. - Mam w do­mu parę... ee... drobiazgów, które mogłyby sprawić mi pewien kłopot, gdyby ministerstwo...

Pan Borgin umieścił na nosie binokle i spojrzał na listę.

- Ale chyba ministerstwo nie zamierza pana niepo­koić, sir?

Pan Malfoy wydął usta.

- Jeszcze mi nie złożono wizyty. Nazwisko Malfoy wciąż budzi pewien respekt. Ministerstwo robi się jednak coraz bardziej wścibskie. Krążą pogłoski o nowej Ustawie Tajności... Założę się, że stoi za tym ten pogryziony przez pchły, zakochany w mugolach głupiec, Artur Weasley...

Harry poczuł, jak ogarnia go fala gniewu.

- ...a jak pan widzi, niektóre z tych trucizn mogłyby się wy dać...

- Ależ rozumiem, sir, oczywiście - powiedział pan Borgin. - Zaraz, popatrzmy...

- Mogę to dostać? - przerwał im Draco, wskazując na wyschniętą rękę na poduszce.

- Ach, to Ręka Glorii! - zawołał pan Borgin, prze­rywając badanie listy pana Malfoy a i spiesząc w kierunku jego syna. - Wystarczy wetknąć świecę, a będzie świeciła tylko temu, kto trzyma rękę! Najlepszy przyjaciel złodziei i włamywaczy! Pański syn ma naprawdę dobry gust, sir.

- Mam nadzieję, że mój syn ma nieco większe ambicje, Borgin - powiedział chłodno pan Malfoy.

- Bez obrazy, sir, nie miałem nic złego na myśli...

- Chociaż jeśli będzie nadal dostawał takie stopnie jak dotąd - dodał pan Malfoy jeszcze chłodniejszym tonem - może się okazać, że to najodpowiedniejsze dla niego zajęcie.

- To nie moja wina - zaskrzeczał Draco. - Na­uczyciele mają swoich pupilków... Ta Hermiona Granger...

- Powinieneś się wstydzić, że jakaś dziewczyna, której rodzice nie są czarodziejami, bije cię na głowę przy każdym egzaminie - warknął pan Malfoy.

- Ha! - szepnął do siebie Harry, ciesząc się, że ma możność oglądania Dracona Malfoya zbitego z tropu i jed­nocześnie wściekłego.

- Wszędzie to samo - przemówił pan Borgin swo­im oleistym głosem. - Czysta krew coraz mniej się liczy...

- Nie dla mnie - oświadczył sucho pan Malfoy, a nozdrza mu poczerwieniały.

- Ani nie dla mnie, sir - zapewnił go pan Borgin z głębokim ukłonem.

- W takim razie może wrócimy do mojej listy. Trochę mi się spieszy, Borgin, mam dzisiaj ważną sprawę do zała­twienia.

Zaczęli się targować. Harry obserwował z niepokojem Dracona, który zbliżał się niebezpiecznie do jego kryjówki, oglądając przedmioty wystawione na sprzedaż. Zatrzymał się przy długim sznurze wisielca, a potem z głupim uśmie­chem odczytał kartkę przywiązaną do wspaniałego naszyj­nika z opali: Ostrożnie! Nie dotykać. Na kamieniach ciąży przekleństwo. Dotychczasowa liczba ofiar: dziewiętnastu mugoli.

Draco odwrócił się i na wprost siebie zobaczył czarną szafę. Zbliżył się... wyciągnął rękę...

- Załatwione - rozległ się głos pana Malfoya. - Draconie, idziemy!

Harry otarł czoło rękawem.

- Do widzenia, Borgin, jutro oczekuję pana we dwo­rze, zabierze pan te rzeczy.

Chwilę później drzwi się zamknęły, a pan Borgin natych­miast pozbył się swoich oleistych manier.

- Do widzenia, panie Malfoy, a jeśli to, co mówią, jest prawdą, nie sprzedał mi pan nawet połowy tego, co ukrywa pan w swoim dworze...

Mrucząc coś pod nosem, pan Borgin zniknął na zapleczu. Harry odczekał chwilę, bojąc się, że sprzedawca wróci, a po­tem wyśliznął się cicho z szafy, minął szklane gabloty i szyb­ko opuścił sklep.

Rozejrzał się, przytrzymując połamane okulary. Znajdo­wał się w jakimś obskurnym zaułku ponurych sklepów, które mogły przyciągać jedynie adeptów czarnej magii. Ten, który właśnie opuścił, Borgin i Burkes, wyglądał na największy, ale naprzeciwko zobaczył brudną wystawę z wysuszonymi, skurczonymi głowami, a nieco dalej olbrzy­mią klatkę pełną wielkich czarnych pająków. W ciemnej bramie stało dwóch czarodziejów w wyświechtanych sza­tach, którzy przyglądali mu się podejrzliwie, szepcąc coś do siebie. Harry, czując się bardzo niepewnie, ruszył przed siebie z nadzieją, że jakoś się wydostanie.

Ze starej drewnianej tabliczki wiszącej nad sklepem sprzedającym zatrute świece dowiedział się, że znajduje się na ulicy Śmiertelnego Nokturnu, ale niewiele mu to powie­działo, bo nigdy o takim miejscu nie słyszał. Podejrzewał, że w kominku Weasleyów nie wymówił adresu dość wy­raźnie, mając usta pełne popiołu. Starając się zachować spokój, zastanawiał się, co robić dalej.

- Chyba się nie zgubiłeś, kochasiu? - rozległ się tuż przy jego uchu głos, który sprawił, że aż podskoczył.

Stała przed nim sędziwa wiedźma trzymająca tacę pełną czegoś, co przypominało ludzkie paznokcie. Łypnęła na niego, ukazując omszałe zęby. Harry cofnął się.

- Dziękuję, wszystko w porządku - wyjąkał. - Ja tylko...

- HARRY! Cholibka, a co ty tutaj robisz?

Harry’emu serce zabiło mocno. Wiedźma również się wzdrygnęła, rozsypując masę paznokci u swoich stóp i mio­tając przekleństwa na widok masywnej postaci Hagrida, gajowego Hogwartu, który kroczył ku nim żwawo, a jego małe czarne oczy pobłyskiwały nad wielką rozczochraną brodą.

- Hagrid! - zachrypiał z ulgą Harry. - Zabłądzi­łem... Ten proszek Fiuu...

Hagrid chwycił Harry’ego za kark i odciągnął od wiedź­my, wytrącając jej tacę z rąk. Jej wrzaski towarzyszyły im przez całą ciemną, krętą uliczkę, dopóki nie wyszli na słońce. Harry zobaczył w oddali znajomą śnieżnobiałą fasadę z mar­muru: bank Gringotta. Hagrid wyprowadził go prosto na ulicę Pokątną.

- Wyglądasz jak łachmyta! - gderał Hagrid, otrze­pując Harry’ego z sadzy tak gwałtownie, że mało brakowa­ło, a wepchnąłby go do beczki ze smoczym łajnem, stojącej przed jakąś apteką. - Włóczyć się samemu po Noktur­nie... daj spokój, Harry, przecież to parszywe miejsce... Cholibka, jakby cię tak ktoś zobaczył...

- Zdałem sobie z tego sprawę - powiedział Harry, uchylając się, bo Hagrid zamierzał wyczyścić go ponownie. - Mówiłem ci już, zabłądziłem... A ty co tam właściwie robiłeś?

- Szukałem skutecznego środka na ślimaki - za­grzmiał Hagrid. - Zżerają mi całą sałatę. A ty co, chyba nie jesteś sam?

- Jestem z Weasleyami, ale się rozdzieliliśmy. Muszę ich odnaleźć...

Ruszyli razem w dół ulicy.

- Nie chciało się odpisać staremu Hagridowi, co? - burknął olbrzym.

Harry musiał biec, żeby dotrzymać mu kroku (trzy jego kroki na jeden krok Hagrida). W biegu opowiedział mu o Zgredku i Dursleyach.

- Wredne mugole - warknął Hagrid. - Gdybym wiedział...

- Harry! Harry! Tutaj!

Harry zobaczył Hermionę Granger stojącą na szczycie białych schodów wiodących do banku Gringotta. Zbiegła na dół, aby się z nimi spotkać; jej gęste brązowe włosy powiewały jak końska grzywa.

- Co się stało z twoimi okularami? Cześć, Hagrid... Och, cudownie jest was znowu zobaczyć... Idziesz do Grin­gotta, Harry?

- Najpierw muszę odnaleźć Weasleyów.

- I idę o zakład, że wiele czasu ci to nie zajmie - zauważył Hagrid.

Harry i Hermiona rozejrzeli się dookoła i po chwili zo­baczyli Rona, Freda, George’a, Percy’ego i pana Weasleya spieszących ku nim zatłoczoną ulicą.

- Harry - wysapał pan Weasley - mieliśmy nadzie­ję, że poleciałeś tylko o jeden ruszt dalej... - Otarł z potu łysinę. - Molly wychodzi z siebie... o, już idzie.

- Gdzie wylądowałeś? - zapytał Ron.

- Na Nokturnie - odpowiedział za Harry’ego Hagrid.

- Fantastycznie! - zawołali razem Fred i George.

- Nam nigdy na to nie pozwolono - powiedział z zazdrością Ron.

- Ja myślę - zahuczał Hagrid. Nadbiegła pani Weasley. Torebka dyndała jej w jednej ręce, drugą ciągnęła za sobą Ginny.

- Och, Harry... kochanie... mogłeś się zgubić...

Łapiąc z trudem oddech, wyciągnęła z torby wielką szczotkę do ubrań i zabrała się do tych miejsc na ubraniu Harry’ego, których nie zdołał oczyścić z sadzy Hagrid. Pan Weasley wziął okulary Harry’ego, stuknął w nie swoją róż­dżką i kiedy mu je oddał, były jak nowe.

- No, na mnie już czas - oznajmił Hagrid, którego pani Weasley wciąż trzymała za rękę („Nokturn! Gdybyś go nie spotkał, Hagridzie!”). - Do zobaczenia w Hogwarcie!

I odszedł wielkimi krokami, a jego ramiona i głowa wyrastały ponad tłum.

- Zgadnijcie, kogo widziałem u Borgina i Burkesa? - zapytał Harty Rona i Hermionę, kiedy szli po schodach do Gringotta. - Malfoya i jego ojca.

- Czy Lucjusz Malfoy coś kupił? - zapytał pan Weas­ley, idący za nimi.

- Nie, raczej sprzedawał.

- A więc strach go obleciał - powiedział pan Weas­ley z ponurą satysfakcją. - Och, tak bym chciał przyłapać na czymś Lucjusza Malfoya...

- Bądź ostrożny, Arturze - upomniała męża pani Weasley ostrym tonem, kiedy mijali kłaniającego się im nisko goblina. - Zawsze ci powtarzam, że nie warto porywać się z motyką na słońce.

- Więc uważasz, że nie mogę się mierzyć z Lucjuszem Malfoyem, tak? - oburzył się pan Weasley, ale w tym momencie jego uwagę pochłonął widok rodziców Hermiony, którzy stali przy kontuarze biegnącym przez całą dłu­gość marmurowej sali i czekali, aż Hermiona ich przedstawi. Wyglądali na lekko zdenerwowanych.

- Ojej, jesteście mugolami! - zawołał uradowany pan Weasley. - Musimy to oblać! Co was tutaj sprowadza? Ach, zmieniacie pieniądze mugoli... Molly, popatrz! - Wskazał na banknot dziesięciofuntowy w ręku pana Grangera.

- Spotkamy się tutaj, jak będziemy wracali - po­wiedział Ron Hermionie, kiedy pojawił się jeszcze jeden goblin, aby zaprowadzić Weasleyów i Harry’ego do ich skrytek w podziemiach banku.

Do skrytek jechało się małymi, prowadzonymi przez gobliny wózkami, które toczyły się po miniaturowych szy­nach labiryntem podziemnych tuneli. Harry’emu bardzo się podobała jazda z zawrotną szybkością do skrytki Weas­leyów, ale poczuł się okropnie - chyba jeszcze gorzej niż na ulicy Śmiertelnego Nokturnu - kiedy ją otworzono. Wewnątrz była mała kupka srebrnych syklów i tylko jeden złoty galeon. Pani Weasley uważnie zbadała całą skrytkę, zanim zgarnęła wszystko, co w niej było, do torebki. Harry poczuł się jeszcze gorzej, kiedy dojechali do jego skarbca. Starał się zasłonić sobą wnętrze, pospiesznie wrzucając gar­ście monet do skórzanej torby.

Na marmurowych schodach przed bankiem wszyscy się rozdzielili. Percy bąknął, że musi sobie kupić nowe pióro. Fred i George natknęli się na swojego przyjaciela z Hogwartu, Lee Jordana. Pani Weasley zabrała Ginny do sklepu z używanymi szatami. Pan Weasley nalegał, by Grangerowie skoczyli z nim na jednego do Dziurawego Kotła.

- Spotkamy się wszyscy za godzinę w księgarni Esy i Floresy, żeby wam kupić książki - powiedziała pani Weasley, zanim odeszła z Ginny. - Tylko żebyście mi nawet nie zaglądali na ulicę Śmiertelnego Nokturnu! - krzyknęła za oddalającymi się szybko bliźniakami.

Harry, Ron i Hermiona ruszyli krętą, brukowaną ulicą. Złote, srebrne i brązowe monety podzwaniały w kieszeni Harry’ego, domagając się wydania, więc kupił trzy wielkie truskawkowo-orzechowe lody, którymi się raczyli, spaceru­jąc po ulicy i przyglądając się fascynującym wystawom. Ron gapił się długo na komplet szat w barwach Armat Chudleya na wystawie MARKOWEGO SPRZĘTU DO QUIDDITCHA, póki ich Hermiona nie odciągnęła, żeby kupić obok atrament i per­gamin. W CZARODZIEJSKICH NIESPODZIANKACH GAMBOLA

I JAPESA spotkali Freda, George’a i Lee Jordana, którzy oglądali „Słynny zestaw doktora Filibustera dla początku­jących - zimne fajerwerki”, a w maleńkim sklepiku, peł­nym połamanych różdżek, rozklekotanych mosiężnych wag i starych, poplamionych eliksirami płaszczy znaleźli Percy’ego pochłoniętego niewielką, przeraźliwie nudną książką pod tytułem: Prefekci, którzy zdobyli władzę.

- Studium prefektów Hogwartu i ich przyszłych karier - przeczytał Ron na głos z tylnej okładki. - To brzmi fa­scynująco...

- Odwal się - warknął Percy.

- Jest bardzo ambitny, wszystko sobie zaplanował... chce zostać ministrem magii... - opowiadał Ron Harry’emu i Hermionie, kiedy zostawili Percy’ego sam na sam z marzeniami i książką.

Godzinę później szli już ku księgarni Esy i Floresy, a nie byli bynajmniej jedynymi osobami, które tam zmierzały. Kiedy podeszli bliżej, ku swojemu zaskoczeniu ujrzeli tłum, który kłębił się przy drzwiach, usiłując dostać się do środka. Powód tego niespodziewanego zainteresowania książkami stał się jasny, kiedy odczytali napis na wielkim transparencie biegnącym przez górne okna:

 

GILDEROY LOCKHART

będzie podpisywał egzemplarze swojej autobiografii

Moje magiczne ja

dzisiaj, od 12.30 do 16.30

 

- Możemy go zobaczyć! - zapiszczała Hermiona. - Przecież to on jest autorem prawie wszystkich książek z naszej listy!

Tłum składał się głównie z czarownic w wieku pani Weasley. W drzwiach stał zafrasowany czarodziej, powta­rzając:

- Spokojnie, moje panie... proszę się nie pchać... proszę uważać na książki... no proszę...

Harry, Ron i Hermiona wśliznęli się do środka. Długa kolejka wiła się przez cały sklep do miejsca, w którym Gilderoy Lockhart miał podpisywać swoją książkę. Każde z nich złapało egzemplarz Jak pozbyć się upiora i znalazło w ogonku resztę Weasleyów, stojących tam z panem i panią Granger.

- O, jesteście już, to dobrze - ucieszyła się pani Weasley. Była nieco zadyszana i nieustannie poprawiała włosy. - Za minutę go zobaczymy...

Gilderoy Lockhart pojawił się dostojnym krokiem, usiadł przy stoliku otoczonym swoimi wielkimi fotografiami, któ­re mrugały i szczerzyły do publiczności olśniewająco białe zęby. Prawdziwy Lockhart miał na sobie wyjątkowo niebie­ską szatę, która wspaniale współgrała z jego oczami; spiczasta tiara czarodzieja, osadzona na pofalowanych włosach, była zawadiacko przekrzywiona.

Niski, wyglądający na drażliwego jegomość tańczył wo­kół stolika, robiąc zdjęcia wielkim czarnym aparatem, z którego za każdym naciśnięciem migawki strzelał oślepia­jący flesz i buchały kłęby purpurowego dymu.

- Z drogi, ty tam! - warknął na Rona, cofając się, żeby mieć lepsze ujęcie. - Pracuję dla „Proroka Codziennego”.

- Też mi coś - mruknął Ron, rozcierając stopę, na którą mu nadepnął fotograf.

Gilderoy Lockhart to usłyszał. Spojrzał, zobaczył Rona - i wtedy zauważył Harry’ego. Wytrzeszczył oczy. A po­tem zerwał się na nogi i zawołał:

- Czy to możliwe? Harry Potter?

Tłum rozstąpił się, zaszumiało od podekscytowanych szeptów. Lockhart podbiegł, chwycił Harry’ego za ramię i wyciągnął na środek. Rozległy się oklaski i wiwaty. Harry zrobił się czerwony jak burak, kiedy Lockhart uścisnął mu dłoń i trzymał ją długo, potrząsając, żeby fotograf, który szalał wokoło, spowijając Weasleyów chmurą dymu, zrobił im zdjęcie.

- Miły uśmiech, Harry - powiedział Lockhart przez swoje olśniewające zęby. - Ty i ja warci jesteśmy pierw­szej strony.

Kiedy w końcu puścił rękę Harry’ego, ten prawie nie czuł palców. Próbował wycofać się między Weasleyów, ale Lock­hart zarzucił mu rękę na ramiona i przyciągnął do swego boku.

- Panie i panowie! - zawołał, uciszając tłum drugą ręką. - Cóż to za niezwykła chwila! Najlepsza chwila na złożenie pewnego oświadczenia, nad którym zastanawiałem się od pewnego czasu! Kiedy ten oto młodzieniec wkroczył dziś do Esów i Floresów, zamierzał jedynie kupić moją autobiografię, którą teraz chciałbym mu wręczyć... za dar­mo, rzecz jasna. - Tłum znowu okazał swoją radość. - Nie miał pojęcia - ciągnął Lockhart, wstrząsając Harrym, aż okulary zjechały mu na czubek nosa - że wkrótce otrzyma o wiele, o wiele więcej niż książkę Moje magiczne ja. On i jego koledzy szkolni naprawdę otrzymują moje pra­wdziwe, magiczne ja. Tak, panie i panowie, mam wielką przyjemność i zaszczyt oznajmić, że we wrześniu obejmuję stanowisko nauczyciela obrony przed czarną magią w Szkołę Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie!

Jego słowa wywołały burzę oklasków i wiwatów, a Harry poczuł, że ktoś wkłada mu w dłonie cały stos dzieł wszystkich Gilderoya Lockharta. Słaniając się pod ich ciężarem, wycofał się z kręgu światła do ciemnego kąta księgarni, gdzie stała Ginny ze swoim nowym kociołkiem.

- Masz, to dla ciebie - wymamrotał Harry, wkłada­jąc książki do kociołka. - Ja sobie kupię...

- Ale podobało ci się, co, Potter? - usłyszał głos, który bez trudu rozpoznał.

Wyprostował się i stanął twarzą w twarz z Draconem Malfoyem, który jak zwykle uśmiechał się szyderczo.

- Słynny Harry Potter - powiedział Malfoy. - Nie może wejść nawet do księgarni, żeby nie trafić na pierwszą stronę.

- Daj mu spokój, on tego wszystkiego nie chce! - zawołała Ginny.

Po raz pierwszy przemówiła w obecności Harry’ego. Wpatrywała się w Malfoya, a oczy jej płonęły.

- Potter, widzę, że masz dziewczynę! - wycedził Mal­foy.

Ginny poczerwieniała. Tymczasem przecisnęli się do nich Ron i Hermiona, oboje z naręczami książek Lockharta.

- Ach, to ty - powiedział Ron, patrząc na Malfoya jak na coś obrzydliwego, co przywarło mu do podeszwy. - Założę się, że zaskoczył cię widok Harry’ego tutaj, co?

- Nie aż tak, jak widok ciebie kupującego coś w skle­pie, Weasley - odciął się Malfoy. - Twoi starzy mu­sieli chyba z miesiąc głodować, żeby ci kupić tyle książek.

Ron zrobił się równie czerwony jak Ginny. Wrzucił swoje książki do kociołka i natarł na Malfoya, ale Harry i Hermio­na złapali go w porę za marynarkę.

- Ron! - rozległ się głos pana Weasleya, który prze­dzierał się ku nim z Fredem i George'em. - Co ty wyra­biasz? Tu można zwariować, wychodzimy.

- No, no, no... Artur Weasley.

To był pan Malfoy. Stanął z ręką na ramieniu syna, uśmiechając się identycznie jak on.

- Witam, Lucjuszu - powitał go chłodno pan Weas­ley, skłoniwszy lekko głowę.

- Mówią, że macie dużo roboty w ministerstwie. Te wszystkie inspekcje, interwencje, rewizje... Mam nadzieję, że płacą wam za nadgodziny?

Sięgnął do kociołka Ginny i spośród błyszczących tomów Lockharta wyjął stary, zniszczony egzemplarz Wprowadze­nia do transmutacji dla początkujących.

- Jak widać, chyba nie - oznajmił. - Powiedz mi, Weasley, jaką masz korzyść z hańbienia tytułu czarodzieja, skoro nawet ci za to dobrze nie płacą?

Pan Weasley poczerwieniał jeszcze bardziej niż Ron i Ginny.

- Mamy bardzo różne pojęcie tego, co hańbi czarodzie­ja, Malfoy - odpowiedział.

- Najwyraźniej - rzekł pan Malfoy, kierując swoje blade oczy na pana i panią Granger, którzy przyglądali mu się uważnie. - To towarzystwo, w którym przebywasz, Weasley... A ja myślałem, że twoja rodzina nie może już stoczyć się niżej...

Kociołek Ginny przewrócił się z łoskotem, kiedy pan Weasley rzucił się na pana Malfoya, popychając go na półkę z książkami. Tuziny ciężkich ksiąg z zaklęciami zwaliły się wszystkim na głowy, Fred i George wrzasnęli: „Dołóż mu, tato!”, pani Weasley krzyknęła: „Nie, Arturze, nie!”, tłum cofnął się gwałtownie, zwalając kilka następnych półek z książkami, jeden ze sprzedawców zawołał: „Panowie, pro­szę... proszę!” - a po chwili ponad tym wszystkim za­grzmiał głos: „Dość tego, chłopaki, dość tej bójki...”

Przez morze książek kroczył ku nim Hagrid. W jednej chwili rozdzielił pana Weasleya i pana Malfoya. Pan Weas­ley miał rozciętą wargę, a pan Malfoy miał oko podbite przez opasły tom Encyklopedii muchomorów. Wciąż trzymał wyświechtany podręcznik transmutacji. Odrzucił go, oczy mu płonęły złością.

- Proszę... oto twoja książka, dziewczyno... najlepsza, na jaką stać twojego ojca...

Wyrwał się z uścisku Hagrida, skinął na syna i obaj opuścili księgarnię.

- Trzeba go było potraktować jak zdechłego szczura, Arturze - rzekł Hagrid, prawie unosząc pana Weasleya w powietrze, podczas gdy ten usiłował doprowadzić się do porządku. - To parszywe zgniłki, wszyscy o tym wiedzą. Pamiętaj, jak któryś z Malfoyów coś do ciebie mówi, to go nawet nie słuchaj. Zła krew, ot co. No dobra, zabierajmy się stąd.

Sprzedawca sprawiał wrażenie, jakby chciał ich zatrzy­mać, ale sięgał Hagridowi zaledwie do pasa, więc chyba się rozmyślił. Wyszli na ulicę; Grangerowie trzęśli się ze stra­chu, a pani Weasley dygotała z furii.

- Wspaniały przykład dla dzieci... brać udział w bijatyce w miejscu publicznym... co sobie musiał pomyśleć Gilderoy Lockhart...

- Był zachwycony - powiedział Fred. - Nie słysza­łaś, co mówił, jak wychodziliśmy? Prosił tego faceta z „Pro­roka Codziennego”, żeby wspomniał o tej bójce w swoim sprawozdaniu... to przecież świetna reklama...

Ale wszyscy mieli dość markotne miny, kiedy dotarli do Dziurawego Kotła, gdzie znaleźli kominek, którym Harry i Weasleyowie mieli powrócić do Nory za pomocą proszku Fiuu. Pożegnali się z Grangerami, którzy przez pub wracali do świata mugoli. Pan Weasley zaczął ich wypytywać, jak działają przystanki autobusowe, ale szybko umilkł, kiedy spojrzał na swoją żonę.

Przed użyciem proszku Fiuu Harry zdjął okulary i włożył do kieszeni. Jednego był pewien: to nie był jego ulubiony sposób podróżowania.


ROZDZIAŁ PIĄTY

Wierzba bijąca

 

Koniec letnich wakacji zbliżał się nieuchronnie - dla Harry’ego o wiele za szybko. Tęsknił za powrotem do Hogwartu, ale miesiąc spędzony w Norze był najszczęśliw­szym okresem w jego życiu. Trudno mu było nie zazdrościć Ronowi, kiedy myślał o Dursleyach, i o powitaniu, jakie go czeka, gdy następnym razem zawita na Privet Drive.

Nadszedł ostatni wieczór. Pani Weasley przygotowała wspaniałą kolację, a na koniec podała ulubiony deser Harry’ego, karmelowy budyń. Fred i George uświetnili wieczór pokazem sztucznych ogni doktora Filibustera: cała kuchnia wypełniła się czerwonymi i niebieskimi gwiazdami, które przynajmniej przez godzinę odbijały się od sufitu i ścian. W końcu przyszedł czas na ostatni kubek gorącej czekolady i trzeba było kłaść się spać.

Następnego ranka dość długo trwało, zanim byli gotowi do drogi. Wstali o pianiu koguta, ale jakoś wciąż było coś do zrobienia. Pani Weasley miotała się po domu w ponurym nastroju, szukając zapasowych skarpetek i piór, wszyscy co chwila wpadali na siebie na schodach, w niekompletnych strojach i z kawałkami tostów w rękach, a pan Weasley cudem uniknął złamania nogi, kiedy dźwigając przez podwórko kufer Ginny, potknął się o samotnego kurczaka.

Harry nie mógł sobie wyobrazić, w jaki sposób w jednym małym samochodzie zmieści się osiem osób, sześć kufrów, dwie sowy i szczur. Nie wiedział, rzecz jasna, że pan Weasley wyposażył swojego forda anglię w kilka nowych wynalaz­ków.

- Molly nie musi o tym wiedzieć - szepnął do Harry’ego, otwierając bagażnik, który powiększył się w zacza­rowany sposób tak, że wszystkie kufry zmieściły się bez trudu.

W końcu wszyscy zapakowali się do samochodu. Pani Weasley zerknęła do tyłu, gdzie Harry, Ron, Fred, George i Percy siedzieli zupełnie wygodnie, i powiedziała:

- Ci mugole chyba potrafią więcej, niż nam się wydaje.

- Ona i Ginny zajęły przednie siedzenie, obok kierowcy, które rozciągnęło się tak, że przypominało ławkę z parku.

- Jak się patrzy z zewnątrz, nie ma się pojęcia, że w środku jest tyle miejsca, prawda?

Pan Weasley uruchomił silnik i wyjechali na drogę. Harry odwrócił się, żeby rzucić ostatnie spojrzenie na Norę, ale nie miał czasu pomyśleć, kiedy tu wróci, bo samochód cofnął się na podwórko: George zapomniał swojego pudła ze sztucznymi ogniami doktora Filibustera. Pięć minut póź­niej zatrzymali się ponownie, tym razem jeszcze przed bra­mą, żeby Fred mógł pobiec do domu po swoją różdżkę. Już byli na szosie, kiedy Ginny jęknęła, że zostawiła swój pa­miętnik. Kiedy w końcu wgramoliła się do samochodu, było już trochę późno i wszyscy zaczęli się denerwować.

Pan Weasley spojrzał na zegarek, a potem na swoją żonę.

- Molly, kochanie...

- NIE, Arturze.

- Nikt nie zobaczy. Ten mały guzik to Dopalacz Nie-widzialności... raz dwa wzbijemy się ponad chmury... i bę­dziemy za dziesięć minut na miejscu, a nikt nie będzie na tyle mądry, żeby...

- Powiedziałam NIE, Arturze. Nie w biały dzień.

Na King’s Cross dotarli kwadrans przed jedenastą. Pan Weasley pobiegł przez ulicę, żeby przyprowadzić wózki bagażowe i wszyscy popędzili na dworzec.

Harry podróżował już ekspresem do Hogwartu w ubie­głym roku. Sztuczka polegała na tym, żeby dostać się na peron numer dziewięć i trzy czwarte, który dla mugoli był niewidzialny. Wystarczyło iść prosto na solidną żelazną barierkę oddzielającą perony dziewiąty i dziesiąty. To nie bolało, ale trzeba było uważać, żeby mugole nie zauważyli, jak się znika.

- Najpierw Percy - oznajmiła pani Weasley, zerka­jąc nerwowo na wielki zegar nad głową, który pokazywał, że mają tylko pięć minut, żeby niepostrzeżenie zniknąć za barierką.

Percy ruszył śmiało prosto na żelazną barierkę i zniknął. Następnie zniknął pan Weasley, a po nim Fred i George.

- Ja wezmę Ginny, a wy dwaj pójdziecie po nas - powiedziała pani Weasley, chwytając Ginny za rękę i idąc w stronę barierki. Po chwili już ich nie było.

- Idziemy razem, mamy tylko minutę - powiedział Ron do Harry’ego.

Harry upewnił się, że klatka z Hedwigą spoczywa bez­piecznie na szczycie kufra i ustawił swój wózek naprzeciw barierki. Czuł się dość pewnie; to, co miał zrobić, było o wiele łatwiejsze od podróżowania za pomocą proszku Fiuu. Obaj pochylili się nisko nad rączkami wózków i ruszyli w stronę bariery, nabierając rozpędu. Kilka kroków przed nią przyspieszyli i...

ŁUUP.

Oba wózki uderzyły w barierkę i odbiły się od niej z łoskotem. Wózek Rona odskoczył na bok, Harry został zwalony z nóg, a klatka z Hedwigą spadła z wózka i po­mknęła po śliskiej posadzce, co spotkało się z gwałtownym i bardzo głośnym sprzeciwem przerażonej sowy. Cała ta scena wzbudziła, rzecz jasna, ogólne zainteresowanie, więc natychmiast pojawił się strażnik, który ryknął:

- Co wy tu wyprawiacie, szczeniaki?

- Straciłem panowanie nad wózkiem - wyjąkał Har­ry, podnosząc się i obmacując żebra.

Ron pobiegł po Hedwigę, która robiła taki raban, że rozległy się głosy ostro potępiające znęcanie się nad zwie­rzętami.

- Dlaczego nie udało nam się przejść? - syknął Har­ry do Rona.

- Nie wiem...

Ron rozejrzał się. Z tuzin mugoli wciąż im się przyglą­dało.

- Spóźnimy się na pociąg - szepnął. - Nie rozu­miem, dlaczego przejście się nie otworzyło...

Harry spojrzał na olbrzymi zegar i poczuł niemiły ucisk w żołądku. Dziesięć sekund... dziewięć sekund...

Odciągnął wózek, ustawił go dokładnie pod kątem pro­stym do barierki i popchnął z całej siły. Żelazo nie puściło.

Trzy sekundy... dwie sekundy... jedna sekunda...

- Odjechał - powiedział Ron z niedowierzaniem. - Pociąg odjechał. Co będzie, jak mama i tata nie będą mogli do nas wrócić? Masz jakieś pieniądze mugoli?

Harry roześmiał się ponuro.

- Od sześciu lat nie dostałem od Dursleyów ani pensa. Ron przycisnął ucho do zimnej barierki.

- Nic nie słychać. I co teraz zrobimy? Nie mam poję­cia, kiedy starzy stamtąd wrócą.

Rozejrzeli się. Ludzie wciąż się na nich gapili, głównie dlatego, że Hedwigą skrzeczała, jakby ją odzierano z piór.

- Lepiej stąd wyjdźmy i poczekajmy przy samochodzie

- powiedział Harry. - Wzbudzamy zbyt duże zaintere...

- Harry! - przerwał mu Ron, a oczy mu zapłonęły.

- Samochód!

- Co z samochodem?

- Możemy nim polecieć do Hogwartu!

- Ale... myślałem, że...

- Uwięźliśmy tu, prawda? I musimy dostać się do szkoły, tak? A nawet małoletni czarodziej może użyć czarów w nagłych wypadkach, paragraf dziewiętnasty czy coś koło tego tej tam ustawy o tajności...

Panika opuściła Harry’ego; zamiast niej poczuł prawdzi­we podniecenie.

- Potrafisz tym latać?

- Nie ma problemu - odrzekł Ron, kierując wózek do wyjścia. - Chodź, jak się pospieszymy, to dogonimy ekspres do Hogwartu.

I pomaszerowali do wyjścia przez tłum zaciekawionych mugoli, a potem ku bocznej uliczce, na której był zaparko­wany stary ford anglia.

Ron otworzył przepastny bagażnik, stukając kilka razy różdżką w pokrywę. Trwało to dość długo, ale w końcu wtaszczyli kufry do środka, postawili klatkę z Hedwigą na tylnym siedzeniu, a sami wsiedli z przodu.

- Zobacz, czy ktoś się nie gapi - powiedział Ron, włączając zapłon różdżką.

Harry wytknął głowę przez okno: na głównej ulicy ruch był nadal duży, ale w okolicy nie zauważył nikogo.

- W porządku.

Ron nacisnął srebrny guzik na tablicy rozdzielczej. Sa­mochód nagle zniknął - i oni też. Harry czuł wibrację fotela, słyszał ryk silnika, czuł własne ręce na kolanach i okulary na nosie, ale odnosił wrażenie, że zamienił się w parę oczu unoszących się kilka stóp nad ziemią na obskur­nej uliczce pełnej zaparkowanych samochodów.

- Startujemy - usłyszał z prawej strony głos Rona.

Obdrapane domy po obu stronach nagle uciekły w dół, a po kilku sekundach ujrzeli pod sobą Londyn, zadymiony i połyskujący. A potem coś strzeliło i zobaczyli samochód i siebie.

- A niech to!... - krzyknął Ron, uderzając w guzik Dopalacza Nie widzialności. - Coś tu nie gra...

Nagle samochód zniknął... ale tylko na chwilę, bo po chwili pojawił się ponownie.

- Naciskaj na guzik! - ryknął Ron i z całej siły przy­depnął pedał gazu.

Wystrzelili prosto w niskie, wełniste chmury. Otoczyła ich gęsta mgła.

- Co teraz? - zapytał Harry, mrugając rozpaczli­wie, jakby w ten sposób można było przebić wzrokiem chmurę.

- Musimy zobaczyć pociąg, żeby wiedzieć, w którą stronę lecieć - odpowiedział Ron.

- Zanurkuj... szybko...

Opadli poniżej poziomu chmur i zaczęli się wiercić na siedzeniach, żeby coś zobaczyć w dole...

- Widzę! - krzyknął Harry. - Przed nami... tam!

Ekspres do Hogwartu wił się pod nimi jak szkarłatny wąż.

- Jedzie na północ - powiedział Ron, zerkając na kompas na tablicy rozdzielczej. - W porządku, trzeba po prostu sprawdzać kierunek co pół godziny. Nie puszczaj tego guzika...

I znowu wystrzelili w chmury. W chwilę później wynu­rzyli się z nich w pełnię blasku słońca.

Znaleźli się w zupełnie innym świecie. Koła samochodu muskały powierzchnię kędzierzawych chmur, niebo było nieskończoną niebieskością, słońce oślepiającą bielą.

- Teraz musimy tylko uważać na samoloty - mruk­nął Ron.

Popatrzyli na siebie i wybuchnęli śmiechem; śmiali się i śmiali, nie mogąc przestać.

Poczuli się tak, jakby razem zapadli w jakiś bajkowy sen. To jest dopiero podróż, pomyślał Harry, mknąć ponad wąwozami i kopułami śnieżnobiałych chmur w samocho­dzie pełnym gorącego, jasnego blasku słońca, z pękatą to­rebką toffi w schowku, wyobrażając sobie zazdrość na twa­rzach Freda i George’a, kiedy oni wylądują gładko na łące przy zamku Hogwart.

Co jakiś czas nurkowali w dół, żeby sprawdzić, czy lecą w dobrym kierunku. Za każdym razem, kiedy wynurzali się z chmur, pojawiał się inny widok. Wkrótce pozostawili za sobą Londyn, a zobaczyli schludne zielone pola, potem rozległe fiołkowe wrzosowiska, wioski z maleńkimi kościo­łami i jakieś wielkie miasto, w którym maleńkie samocho­dziki roiły się jak wielobarwne mrówki.

Kilka godzin później Harry doszedł do wniosku, że nie jest już tak fajnie, jak na początku. Po zjedzeniu torebki toffi okropnie chciało im się pić. Pozdejmowali bluzy, ale i tak koszulka Harry’ego kleiła się do oparcia, a okulary wciąż zjeżdżały mu na czubek spoconego nosa. Przestał zwracać uwagę na fantastyczne kształty obłoków i z tęsknotą myślał o pociągu sunącym po szynach całe mile pod nimi, w któ­rym można było kupić sobie zimnego soku z dyni od zażyw­ne] czarownicy z bufetowym wózkiem. Dlaczego nie udało im się dostać na peron numer dziewięć i trzy czwarte?

- Chyba już blisko, co? - zachrypiał Ron parę go­dzin później, gdy słońce zaczęło chować się pod chmury, barwiąc je czerwienią i fioletem. - Uwaga, nurkujemy!

Pociąg wciąż był pod nimi, posuwając się po krętym torze między ośnieżonymi szczytami gór. Pod baldachimem chmur było o wiele ciemniej.

Ron nacisnął pedał gazu i znowu wznieśli się ponad chmury, ale tym razem silnik zaczął dziwnie wyć.

Wymienili zaniepokojone spojrzenia.

- Prawdopodobnie się zmęczył - powiedział Ron. - Tak daleko nikt nim jeszcze nie jeździł...

I obaj zaczęli udawać, że nie słyszą coraz głośniejszego wycia silnika i nie widzą, że robi się coraz ciemniej. Na czarnym niebie pojawiły się gwiazdy. Harry włożył bluzę, starając się nie zwracać uwagi na to, że wycieraczki poru­szają się cora


Date: 2015-12-11; view: 805


<== previous page | next page ==>
ROZDZIAŁ TRZECI | ROZDZIAŁ SZÓSTY
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.046 sec.)