Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






czyli pijąc wódkę we Wrocławiu w 1999 roku

Ivan „Sepp” Dietrich siedział razem z „Pułkownikiem” Gusiewem w małej kawiarni, urządzonej w przejściu podziemnym. Przejście było dosyć szczególne. Pochyłe ściany z ręcznie obrabianego kamienia podtrzymywały żelbetowy strop o grubości paru metrów. Jedną ze ścian „zniknięto”, i przez ogromny wykrój można było obserwować taras, wychodzący nad obramowaną morzem zieleni fosę. Właściwie był to stary bunkier, który wykorzystywano także jako przejście podziemne – po jego powierzchni, zwanej placem Pierwszego Maja, jeździły samochody i tramwaje, niżej zaś uruchomiono sklepy i kawiarnie, a także stanowiska telefonów TP SA. Jeszcze niżej znajdował się taras i fosa.

Był późny, letni wieczór. Gusiew i Dietrich grali w karty, sącząc piwo przy stoliku osłoniętym ogromnym parasolem. Dietrich rozdawał po pięć kart do pokera. Gusiew położył dziesięć złotych w ciemno.

– Nie przesadzasz?

– Wiem, że wygram.

– To i ja wiem. Ty zawsze we wszystko wygrywasz.

Gusiew uśmiechnął się lekko.

– A wiesz dlaczego?

– Bo masz szczęście, dupku. Zawsze ze mną wygrywałeś. W każdej grze, w każdym losowaniu; w marynarza, w rzucaniu monetą, i w pićki pod mostem...

– A wiesz dlaczego? – powtórzył Gusiew.

– Bo jesteś cholernym szczęściarzem.

– Nieprawda. Jestem zwykłym pechowcem.

– Pieprzysz.

– Widzisz... To w ogóle nie w tym problem. Pochlebiam sobie, że pisarz to taki facet, który ma niezwykły zmysł obserwacji – Gusiew rzeczywiście był pisarzem. Poza etatem na uczelni zajmował się pisaniem opowiadań i powieści. – Zawsze, ilekroć jadę przez Wrocław, widzę milion historii. I jeśli potem opowiem jedną z nich znajomym, to mają mnie za kłamcę i bajeranta.

– A tak nie jest?

– Ja to wszystko naprawdę widzę. Jak ktoś nie ma zmysłu obserwacji, to niech się nie bierze za pisanie.

– A jak to połączysz z wygraną w karty?

Gusiew złożył ręce jak do modlitwy.

– Czułeś to drgnięcie rzeczywistości przed chwilą?

– Szlag! Jakie drgnięcie?

– Nie czułeś? Nie poczułeś, że wygrasz?

Dietrich wzruszył ramionami. Pociągnął łyk piwa, które już powoli robiło się ciepłe.

– No to ja wygram – Gusiew wyłożył odkryte karty na blat stolika. Miał dwa walety, dziewiątkę, trójkę i dwójkę.

– Ty... To nie jest poker amerykański. Dlaczego odkryłeś?



Gusiew położył na stoliku dwadzieścia złotych.

– Chcę ci dać szansę. Tylko że i tak nie wygrasz.

Dietrich zerknął we własne karty. Miał trzy asy, króla i szóstkę.

– Akurat wygrasz – mruknął, wyrównując dwadzieścia. – Ile?

Gusiew popchnął w jego kierunku dziewiątkę, trójkę i dwójkę.

– Trzy. Nie masz szans.

– Zobaczymy – Dietrich wymienił dwie. Zerknął w karty. Miał swoje trzy asy i dwie dwójki. Full. – No i co, koleś? Myślę, że pięćdziesiąt złotych nie byłoby teraz przesadą.

– Nie trać forsy – Gusiew podniósł głowę, patrząc na betonowe dźwigary powyżej. Po omacku odwrócił swoje karty, nawet na nie patrząc. – I co? – spytał ciągle z głową do góry. – Co mam?

Dietrich, wściekły, zapalił papierosa.

– Cztery walety – zaciągnął się głęboko. – Psiakrew! Ty zawsze wygrywasz. Szlag... Jak trzeba było wylosować książkę na aukcji i rzucaliśmy monetami... Jak kupowaliśmy sobie rewolwery w sklepie i trzeba było wylosować komu przypadnie model „Steel Blue”...

– To zupełnie nie o to chodzi – Gusiew wyjął z kieszeni monetę. – Orzeł czy reszka?

– Orzeł.

Gusiew rzucił. Ciągle nie odwracał oczu od dźwigarów powyżej.

– Co wyszło?

– Reszka! Kurde balans!

Gusiew wyjął z kieszeni długopis. Położył na stoliku i zakręcił.

– Nie spytam już kogo wskaże...

– Pewnie ciebie.

– No.

Długopis wirował na mokrym blacie. Po chwili zaczął zwalniać. Gdy się zatrzymał, wysunięty wkład mierzył wprost w brzuch Gusiewa. Dietrich zaklął głośno.

– Jak ty to robisz?

– Ja tego nie robię – Gusiew dopił resztę piwa. – To się samo robi.

– Nie pieprz mi tu na głodno!

– Sam powiedziałeś, że zawsze we wszystko wygrywam. A ja uważam, że jestem największym pechowcem, jakiego ziemia nosi. Jestem koszmarnym nieudacznikiem, Ivan.

– Srasz – to tak. Ale nie jesteś pechowcem!

– Śmiejesz się. Niepotrzebnie.

– Sam pamiętam, jak za kryzysu staliśmy w kolejce po benzynę. Ze trzy godziny. Już dojeżdżaliśmy do stacji, kiedy przyjechała cysterna. I szedł facet z zakazem wjazdu w ręce. Trzysta aut w koszmarnej, socjalistycznej kolejce. A on... ustawił zakaz dokładnie za twoim samochodem. Nie musiałeś czekać kolejnych dwóch godzin, bo tyle to wtedy trwało. On wybrał dokładnie twój tylny zderzak. Twój, spośród trzystu innych samochodów.

– Drgnięcie rzeczywistości – Gusiew też zapalił papierosa.

– Co?

– Nie czujesz tego? Gdy masz wygrać, to czujesz drgnięcie rzeczywistości.

– Niech cię szlag trafi. Co?

– Popatrz – „Pułkownik” wyjął z kieszeni dwie kości. Rzucił. Trójka i piątka. – Teraz przegram – powiedział.

Dietrich miał piątkę i czwórkę. Jeszcze raz. Gusiew – trójka i dwójka. „Sepp” – czwórka i piątka.

– A teraz wygram – Gusiew rzucił dwie szóstki. Dietrich miał jedynkę i dwójkę.

– Ja cię pieprzę. Jak ty to robisz?

– Ja tego nie robię. To się samo robi. Ja tylko obserwuję rzeczywistość.

– Jak, psiakrew, obserwujesz rzeczywistość?!

– Widzisz... – Gusiew gestem przywołał kelnerkę i zamówił jeszcze dwa doskonale schłodzone Okocimie. – Wielokrotnie zwróciłem uwagę na to, że gra, w którą gramy, usiłuje nam pomóc. Oczywiście, jeśli gra trafi na wyjątkowego jełopa, albo warunki nie sprzyjają, to nic z tego nie będzie, ale...

– Dziękuję ci, że nazwałeś mnie jełopem – Dietrich uśmiechnął się promiennie.

– Nie opowiadaj. Gra chce, żeby ją wygrać, i dlatego pomaga graczowi. To jest właśnie drgnięcie rzeczywistości. Dobry obserwator to czuje.

Dietrich przygryzł wargi. Długo znał Gusiewa, więc wiedział, że kolega nie robi sobie jaj.

– OK. Pokaż mi to „drgnięcie rzeczywistości” – wyjął z kieszeni garść monet. – Ile mam w łapie? Ten, kto będzie bliższy kwoty, wygrywa! – analizował w umyśle swoje dzisiejsze wydatki, czuł w dłoni ciężar monet. Teraz musiał wygrać. – Dwadzieścia złotych. Nie...- potrząsnął ręką, chcąc zważyć bilon. – Piętnaście. Mmmmmm... Trzynaście. Dwanaście. Około dwunastu złotych.

– Siedem pięćdziesiąt – mruknął Gusiew.

– A gówno! – Dietrich wysypał monety na blat. Zaczął liczyć. Podniecony rozgrywką, wypił dwa łyki piwa. – Pięć, sześć, sześć dziewięćdziesiąt... Chryste... Siedem dziewięćdziesiąt! Siedem, jasna cholera, dziewięćdziesiąt! Skąd wiedziałeś?!

– Nie wiedziałem.

– To dlaczego strzeliłeś siedem pięćdziesiąt?

– Nie strzelałem. To było drgnięcie rzeczywistości.

Dietrich upił dwa kolejne łyki.

– To znaczy?

– Wiedziałem, ile masz w garści. Mniej więcej.

– Gra ci powiedziała?

– Nie. Czułem. Nie wiem jak to powiedzieć...

Upalne letnie popołudnie nie było tak dokuczliwe w podziemnym schronie-przejściu, pod paroma metrami betonu, z wielką wyrwą wpuszczającą wiejący znad fosy wiatr i z zimnym piwem na stoliku. Nieliczni przechodnie snuli się powoli, słońce lśniło na powierzchni wody coraz czerwieńszymi odblaskami. Po raz kolejny tego popołudnia Gusiew spojrzał na elegancką kopertę, która zawierała jego wyniki ze szpitala. Potem przeniósł wzrok na wycięte z gazety zdjęcie, przedstawiające małą, kilkuletnią dziewczynkę, siedzącą samotnie na płaskim dachu jakiejś przybudówki. Dziewczynka, zamyślona, patrzyła w pustą, zamgloną przestrzeń przed sobą.

Zrobiło mu się smutno. Winston Churchill nazywał to „czarnym psem”. Ludzie różnie nazywali depresje. Jego własny, Gusiewa, czarny pies, czaił się gdzieś w pobliżu. Jeszcze nie podchodził, ale już szczerzył zęby w ukryciu, krążąc niespiesznie wokół. „Będę cię miał, stary” – zdawał się mówić w swojej psiej mowie. – „Będę cię jeszcze miał...”.

„Sepp” Dietrich pociągnął wielki łyk piwa.

– Coś się tak zamyślił, stary? – spytał.

„Stary”... Tak samo mówił czarny pies.

– Aaa... pierdoły.

– Muszę z tobą nareszcie wygrać.

– To wygraj.

– W co?

– W marynarza? – Gusiew odpowiedział pytaniem. Czarny pies był niebezpiecznie blisko.

– Nie ma sprawy – Ivan podniósł szklankę do ust, ale nie zdążył dokończyć tego ruchu. Coś się w nim szarpnęło. Gusiew też to poczuł, i to dużo lepiej.

– Jezus! – Dietrich odstawił piwo. – Jezus Maria! Poczułem!!!

– Taaaa?

– Poczułem drgnięcie rzeczywistości! Teraz wygram!

Gusiew uśmiechnął się lekko.

– Gra zawsze chce ci pomóc – powtórzył. – Ale zwykła gra jest jak zapałka. Musisz być dobrym obserwatorem i musisz trzymać rękę bardzo blisko, żeby poczuć ciepło. A to... To było jak bomba atomowa.

– Co ty pieprzysz? Poczułem! Teraz wygram.

– Nie. Nie wygrasz.

– Poczułem drgnięcie rzeczywistości.

– Tak? – Gusiew ciągle się uśmiechał. Dla niego, dla obserwatora natchnionego, to było jak orgazm. On to czuł całą swoją istotą, wszystkimi nerwami. Nie mógł otrząsnąć się z szoku. – Właśnie zaczęła się jakaś gra. Wielka. Monstrualna. Zupełnie nieprawdopodobna!

– Pieprzysz.

– Ona chce nam pomóc. To będzie potwornie nierzeczywiste uczucie – schował kopertę ze szpitala i zdjęcie dziewczynki do teczki. – Nigdy jeszcze nie czułem czegoś takiego.

– Nieprawda. Teraz wygram. Poczułem!

– Nie.

Dietrich wyciągnął nad stołem pięść zaciśniętą do gry w marynarza.

– OK. Patrz jak wygrywam. Liczymy ode mnie. Raz, dwa, trzy...

Gusiew pokazał dwa palce, Dietrich też dwa.

– Szlag! – nawet nie liczył. – Znowu wygrałeś.

Gusiew zaczął się śmiać.

– To nie ta gra – mruknął. – Zaraz coś się stanie.

– Co? – „Sepp” patrzył ogłupiały.

– Obserwuj. Ucz się. Bo dar obserwacji masz – Gusiew dopił swoje piwo. – Zawsze powtarzam, że powinieneś zostać pisarzem.

Dietrich tylko kręcił głową. Nie mógł sobie poradzić z zupełnie irracjonalnym uczuciem niepokoju, które nagle go ogarnęło.

– Zaraz coś się stanie – powtórzył Gusiew. – Zaraz coś się stanie.

Z boku podeszła do nich śliczna dziewczyna z kieliszkiem wina w ręce.

– Ja przepraszać pan – powiedziała łamaną polszczyzną. – Ja Węgierka z Węgier. Słabo mówić polsku, bo tu studiowała.

– Zechce się pani dosiąść – Gusiew wskazał jej krzesło. Czuł dreszcze na plecach. Czarny pies uciekał z podkulonym ogonem. Ona była naprawdę śliczna!

– Jestem Irmina – dziewczyna usiadła na krześle i odstawiła wino. – Nazwiska nie powiem, bo i tak go wy nie powiecie nigdy. Za trudne.

Obaj przedstawili się uprzejmie.

– Jak się tak myślałam – kontynuowała dziewczyna – dlaczego wy siedzicie na stoliku z parasolem. Przecież nie ma słońca. Nad nami paręnaście metrów betonu uzbrojonego po zęby.

– No, może nie aż tyle – uśmiechnął się Ivan. – Ale... popatrz, dziecko, do góry. Co widzisz?

– Takie coś – dziewczyna posłusznie podniosła głowę. – Takie coś. Takie... belki?

– Dźwigary. A na nich co siedzi?

– No te... gołębie. I co?

– One srają jak snajperzy – wtrącił Gusiew.

– No nie... Przecież parasol nie jest obsrany. Nie ma gówna na parasolu – powiedziała dziewczyna z promiennym uśmiechem. Najwyraźniej języka polskiego uczył ją ktoś z dużym... talentem.

– Po co marnować amunicję? Patrz tam.

Dietrich wskazał jej niemieckiego turystę, obwieszonego aparatami, który właśnie skosztował piwa. Mościł sobie właśnie stanowisko na plastikowym krzesełku. Nie trzeba było długo czekać. Gołębie na górze już go namierzyły. Pac! Chlup! W piwie turysty wylądował ładunek, którego nikt nie chciałby tam mieć.

– No i widzisz, Irmino O-Za-Trudnym-Nazwisku – roześmiał się Gusiew. – Dla miejscowych są stoliki z parasolami, a dla przyjezdnych bez parasoli. Więcej pieniędzy wydadzą.

– Myślisz, że właściciel knajpy sam tresuje gołębie? – spytał Ivan.

– Cholera go wie – Gusiew odwrócił wzrok od Niemca, który właśnie biegł do baru, żeby kupić nowe piwo. – Ale... „Węgierka z Węgier” nie jest tu kimś obcym. Ty masz miejsce pod parasolem.

– Taaa... – dodał Dietrich. – Wy, Węgrzy, macie tu specjalne traktowanie.

Dziewczyna roześmiała się w głos. Była ładna, sympatyczna, miała obcięte na chłopaka, rude włosy, obcisłe białe legginsy i równie obcisłą koszulkę.

– Cholera was weźmie – powiedziała. – Pomożecie mi znaleźć Instytut Badania Snu?

Dietrich zakrztusił się piwem. Gusiew, choć spodziewał się najdziwniejszych rzeczy, upuścił papierosa, którego właśnie podnosił do ust.

– No i widzisz? – szturchnął kolegę. – Gra się właśnie zaczęła! Wielka, zupełnie nieprawdopodobna...

– Mówiłeś – Ivan potaknął ruchem głowy, zupełnie oszołomiony. – Jezu... – po raz pierwszy w życiu poczuł to tak intensywnie. – Przecież we Wrocławiu i okolicy jest jakieś osiemset tysięcy osób. I one wszystkie, teoretycznie, mogłyby się tu pojawić!

– A ona wybrała właśnie nas.

Dziewczyna spojrzała zdziwiona.

– O czym mówicie? – spytała.

– Tak się składa, że... – Gusiew tylko westchnął – że obydwaj pracujemy w Instytucie Badania Snu.

– Zawieziemy cię tam – Dietrich wyjął z kieszeni portfel i skinął na kelnera. Zerknął na Gusiewa, ale ten patrzył na swoją niedomkniętą teczkę, z wynikami w zaklejonej, eleganckiej kopercie, i wyciętym z gazety zdjęciem. Mimo to czarny pies umknął na krótką chwilę, i na razie wolał się nie pojawiać.

– Ja nie teraz – powiedziała dziewczyna. – Ja jutro przywieziemy materiały z hotela. OK?

– My?

– Ja. OK?

– OK, dziecko. A tak właściwie to o co chodzi?

Dziewczyna przygładziła swoje krótkie włosy.

– Jaja robicie, nie? – uśmiechnęła się. – Nie jesteście z Instytutu Badania Snów. Chcecie mnie poderwać na dupa, co?

– To też – mruknął Gusiew. – Ale mamy dokumenty – obaj pokazali służbowe legitymacje.

Dziewczyna upiła łyk wina.

– Bo wiecie, chłopaki, mnie bardzo interesuje wasz instytut. Bo było tak. W lata pięćdziesiąte i Polacy, i Węgrzy prowadzili badania nad snem. W sensie szpiegowania. To NKWD chciało, bo same Ruskie nie miały wyniki, kapujesz jeden z drugim?

Dietrich i Gusiew przytaknęli skwapliwie. Obydwu Irmina strasznie się podobała.

– No i było tak – kontynuowała swoją łamaną polszczyzną. – Polaki pierwsze wpadły na pomysł. Ten wasz Urząd Bezpieki, nie? Kapujecie?

– My wszystko kapujemy – powiedział „Sepp” z kamienną miną.

– No! I... I ten bezpieka oddał materiały Ruskim, bo Węgrzy bardziej poszli daleko. Nie?

– Tak – potwierdził „Pułkownik” Gusiew, choć nic nie rozumiał.

– No bo chodzi o szpiegowanie we śnie. Ruskie chcieli to strasznie dostać. I zabrali wszystkie kopie materiały z Polski i zapakowali w takie skrzynie. To powieźli do Budapesztu w tych skrzyniach. Do Węgier, do naszego instytutu, żeby Węgrzy mogli skorzystać z waszych materiałów, bo metoda była inna.

– Jaka metoda? – mruknął Dietrich.

– Szpiegowania we śnie – odparła Irmina. – No, ale się zjedli.

– Jezus! Kto się zjadł?!

– Różnie mówią o Ruskich, ale żeby zaraz kanibale? – dodał Ivan.

– Ruscy się zjedli sami – dziewczyna dopiła resztkę wina. – No bo dowieźli to w pięćdziesiątym szóstym, a tam powstanie się zrobiło. I wszystko się spaliło w naszym instytucie. Całe węgierskie materiały poszły w dym! Całe! Ale te polskie były w metalowych skrzyniach. I część ocalała. Mała część. Ktoś przechował. Myślał, że złoto, albo jakoś tak. I ja dorwała je. Te strzępki papieru. Dorwała i przeczytała.

– Wszystko o tym, co Urząd Bezpieczeństwa wiedział o szpiegowaniu we śnie – Gusiew, rozbawiony, zerknął na uśmiechniętego Dietricha. Nie chciał zrazić dziewczyny czystą kpiną.

Irmina też uśmiechnęła się lekko.

– To są dobre materiały – powiedziała. – Ja już szpiegowała we śnie.

– I co wyśledziłaś, dziecko? – Dietrich usiłował się nie roześmiać.

– Ja śniła naszą rozmowę. Nie wiedziała, że tu i z wami. Ale ja śniła – odstawiła pusty kieliszek i wskazała Gusiewa. – Ciebie nazywają „Pułkownik” – przeniosła rękę na Dietricha, celując w niego palcem – a ciebie „Sepp”. Prawda?

Obaj mężczyźni spojrzeli na siebie, tym razem zaskoczeni – przedstawiając się nie podali swoich ksyw. Dziewczyna patrzyła na nich z satysfakcją.

– U was muszą być oryginały tych papierów – powiedziała. – Będziemy ich szukać. My jutro znajdziemy, do czego wy doszli w projekcie „Kal”.

– W czym?

– Projekt „Kal” – wyjaśniła, ale niczego nie zrozumieli. – Tak to nazwał Urząd Bezpieki.

– Myślisz, że w naszym instytucie są jeszcze papiery sprzed prawie pięćdziesięciu lat? – spytał Gusiew.

– Wiem, że są. Ja już szpiegowała we śnie – uśmiechnęła się, pokazując prześliczne zęby. – Projekt „Kal” działa, ale jest bardzo niebezpieczny. Bardzo.

Dietrich i Gusiew znowu spojrzeli po sobie.

– Mówiłeś, że zaczęła się jakaś gra – szepnął „Sepp”.

– Wielka. Czujesz to?

Irmina nabazgrała im szminką na serwetce adres, skąd mają ją jutro zabrać. Zamówiła sobie jeszcze jedno wino.

– Mówiłeś, że każda gra chce, żeby ją wygrać – powiedział Dietrich, gdy dziewczyna poszła do baru.

– Pytanie tylko, co jest wygraną – mruknął Gusiew.

Na szczęście czarny pies umykał z podkulonym ogonem. Wycięte z gazety zdjęcie małej dziewczynki na razie nie czarowało swą złą mocą.

 

Zapadał wieczór, dodając trochę czerwonego koloru do morza zieleni wokół. Gusiew siedział w swoim wozie na parkingu niedaleko Hali Ludowej. Radio wyło, rozkręcone do maksimum, przez otwarte okna wpadał wieczorny letni wiatr. „Jahrhundredhalle”. Patrzył na wyblakłą kopułę naprzeciw, zbudowaną ze starego niemieckiego betonu – konstrukcja Berga właściwie mogłaby być Wrocławiem przyszłości. Przynajmniej takie sprawiała wrażenie, ledwie wystając ponad wierzchołki drzew.

Gusiew rozejrzał się po parkingu, kończąc drugą puszkę piwa. Facet w renault scenic rzucał piłkę dwóm małym pudelkom, które biegały w amoku, aportując. Mężczyzna w „starej ścierze”, czyli fordzie sierra, walił wódkę z piersiówki. Gość w małym fiaciku sączył wino, przelane do butelki po wodzie mineralnej. Dwóch młodych – jeden w peugeocie, drugi w daewoo – ciągnęło piwo z puszek, jak i on. Boże! Cywilizacja samotnych mężczyzn chlejących w samochodach. Znał ich wszystkich, choć z żadnym nigdy nie rozmawiał. Wszyscy się znali. Mieli już nawet „swoje” miejsca na tym parkingu. Radio na full, alkohol, a później jazda bocznymi drogami, ścieżkami, żeby uniknąć policji. Każdy miał „pewne” przejazdy, opracowane drogi dojazdu do domu, gdzie czekała żona i cały ten szajs. Cywilizacja samotnych mężczyzn, czcicieli Bachusa, z których każdy miał swoją żonę, kochankę, przygodne dupy... Ale to nic – byli tak cholernie samotni. Usiłowali na siebie nie patrzeć. Kryli oczy za szkłami przeciwsłonecznych okularów. Udawali, że mają jakieś cele postoju. Może wypuścić psy i kazać aportować, może wysłuchać wiadomości w radiu, choćby umyć szyby w samochodzie? Byle nie wracać do domu... Gusiew znał wiele takich miejsc. Nad Widawą urzędowali „działkowcy”; łopata na dach i już można pić, nie tłumacząc się przed żoną. Na Grunwaldzkim stali „naukowcy”, którzy nigdy nie wchodzili do swoich katedr. Na Krzykach „spacerowicze”, co nigdy nie wysiadali ze swoich samochodów. Na Lotniczej „biznesmeni”, tłumaczący swoją nieobecność natłokiem obowiązków.

Cywilizacja samotnych mężczyzn pozamykanych w samochodach, z radiem na full i alkoholem w ręce. Ciekawe, czy inny wrocławianin, „Czerwony Baron” Manfred von Richthofen, też parkował tutaj, patrząc na Jahrhundredhalle, i w przerwach między lotami, w których masakrował Anglików, stał tu i chlał, nie chcąc wracać do domu na trzeźwo?

Było inaczej niż zwykle. „Pułkownik” Gusiew cały dygotał, wręcz trząsł się, nie mogąc opanować nerwów. Coś się stanie. Coś się stanie. Coś się stanie! Tylko to jedno miał w głowie. Jako obserwator natchniony czuł tę zbliżającą się dziwną rzecz wszystkimi komórkami ciała. Coś się stanie...

Zapalił papierosa i spojrzał na szczyt Hali Ludowej. Tu przemawiał i Hitler, i papież – obaj w końcu honorowi obywatele Wrocławia. Tu, gdzieś w okolicy, w 1936 roku firma IBM sprzedała Niemcom automatyczny system rozpoznawania kart perforowanych, nadający się idealnie do ewidencjonowania w Auslandorganisation Żydów, których miano później eksterminować. Mniej więcej stąd XXX Dywizja Piechoty ruszyła na wojnę z Polską, atakując stojące blisko nad granicą wojska generała Rómmla, dalekiego krewnego Erwina Rommla. Feldmarszałek ćwiczył na podwrocławskim poligonie – później, przed wyprawą do Afryki. Nie ma to jak sprawy rodzinne; chłopaki załatwiły to między sobą, jak krewniak z krewniakiem, szczególnie w trakcie obrony Warszawy. Dokładnie w miejscu, gdzie stał Gusiew, garnizon Festung Breslau składał broń przed wojskami radzieckiego Polaka, generała Głuzdowskiego...

Wzrok Gusiewa prześlizgiwał się po idealnie ułożonej kostce nowoczesnego parkingu. Tak dobrego obserwatora jak on nowa nawierzchnia nie mogła zmylić. Wiedział, którędy szła stara droga, gdzie jeszcze zostały słupy z niemieckimi lampami, które można obejrzeć w dowolnym filmie o Auschwitz. Wiedział, gdzie są najniższe punkty betonowego pola i jak podłączono je do niemieckiej sieci melioracyjnej. Miał wrażenie, że całe pokolenia architektów budujących to miasto chciały mu coś powiedzieć. Że w tkance aglomeracji zaklęta jest jakaś myśl. Że to wszystko czemuś służy. Ciągle nie mógł się domyślić, ale wiedział, że w końcu dotrze do rozwiązania. Bo coś tu tkwiło, coś na granicy pomiędzy kompletnym niezrozumieniem, entropią, a porządkującą ideą. Zerknął na idealnie wystrzyżony trawnik. Wystarczyłoby wziąć łopatę, by w dowolnym miejscu dokopać się ludzkich kości i jakichś kamieni z niemieckimi lub hebrajskimi inskrypcjami, niosącymi swoje mroczne przesłanie – hen, przez niewyobrażalne otchłanie czasu. Wiedział też, że właśnie on odkryje to przesłanie, dowie się, co chcieli powiedzieć Starzy Mistrzowie.

Ale jeszcze nie dziś. Dzisiaj nie mógł się skupić. Coś się stanie. Coś się stanie. Coś się stanie... Łomotało mu w głowie. Jedyną pociechą było to, że Dietrich też pije w swoim samochodzie, w zupełnie innej dzielnicy miasta.

 

Dietrich skończył pić ćwiartkę „Żubrówki” dokładnie w momencie, gdy Gusiew ruszał bocznymi drogami w swoją podróż, z powrotem do domu, do którego wcale nie chciał wracać. Uruchomił silnik samochodu, ukrytego w betonowej wnęce budynku z wielkiej płyty. Stąd na swój strzeżony parking miał raptem kilkaset metrów, lecz dzisiaj zaparkował tuż pod własną bramą. Coś się stanie. Coś się stanie, coś się stanie... Cały w nerwach, wsiadając do windy wziął do ust pół paczki gumy do żucia. Niepotrzebnie. Okazało się, że żony i dzieci nie ma w domu. Zapalił gaz pod czajnikiem, puścił wodę do wanny, po czym usiadł przy biurku, w swoim małym pokoiku, i zaciągnął się papierosem. Zapalił też świeczkę, żeby pozbyć się zapachu nikotyny. Potem wyjął z sejfu ogromny rewolwer .357 Magnum i zaczął go czyścić – wyłącznie po to, żeby zająć czymś ręce. Coś się stanie... Nie mógł pozbyć się tej natrętnej myśli. Wielki, różowy perski kocur otworzył drzwi do gabinetu i miauknął na próbę, sprawdzając, czy może uda się oderwać pana od czyszczenia tej idiotycznej broni, która robiła tyle huku. Może da się zaprowadzić do kuchni, gdzie przecież jest ta wspaniała lodówka i kilka pudełek z kocimi ciastkami! Jednak tym razem Ivan „Sepp” Dietrich nie reagował. Powoli rozprowadzał Remington Oil we wnętrzu lufy, a potem wycierał go pończochą żony, nawiniętą na stare szydełko.

Coś się stanie. Coś się stanie... Dietrich nie mógł skupić się na smarowaniu skomplikowanych mechanizmów, nie rejestrował upływu czasu. Znudzony pers wskoczył na biurko, jego puchaty ogon momentalnie zajął się od świeczki. Kot stał i z pewnym zdziwieniem patrzył na swoje płonące ciało. W tym momencie rozległ się szczęk zamka. Do mieszkania weszła żona z dziećmi.

Dietrich chwycił kota i wyskoczył do przedpokoju.

– Tadam, tadam! – krzyknął. – To pierwszy płonący kot na świecie!!! – usiłował zgasić koszulą palący się ogon.

Jednak żona nie doceniła dowcipu. Patrzyła w szoku na wylewającą się na przedpokój wodę z wanny, miotającego się kota, i na stojący w ogniu czajnik.

 

– To jest bardzo dziwne – mówił Gusiew do „Węgierki z Węgier”. – Prowadziliśmy badania nad powtarzającymi się snami, ale do niczego nie doszliśmy.

– Gusiew, nie pierdol – powiedziała Irmina, dając kolejny dowód, że języka polskiego uczył ją ktoś z wielkim talentem, a w dodatku bez żadnych zahamowań. – Ja już szpiegowała we śnie i wiem, że zaraz powiesz mi coś ważnego.

– Niczego ci nie powiem!

– Gusiew! – prawie krzyknęła, śmiejąc się jednocześnie. – Powiesz!

„Pułkownik” tylko wzruszył ramionami.

– Powtarzające się sny? – zapalił papierosa. – Taaaaaaaaaa... Borkowski prowadził badania na ten temat. Wymyślił nawet „uprzyjemniacz snów”. I testował z jednym takim technikiem na Jarku Wiśniowieckim. Tyle tylko, że Jarek nie żyje, dostał udaru w trakcie eksperymentu. A Borkowskiego policja i władze uczelni tak zaszczuty, że się powiesił. Chcesz z nim pogadać? Nie ma sprawy, zawiozę cię na cmentarz!

– Gusiew, nie pierdol, dobrze? – powtórzyła Irmina. – Gdzie jest pokój Borkowskiego?

– O tu! – Gusiew odchylił się na fotelu, otworzył drzwi, wskazał coś w głębi korytarza. – Tu jest! Masz jeszcze nawet policyjne pieczęcie na drzwiach, dziecko. Oryginalne.

– Klucz!

– Na policji, dziecko.

– Gusiew, nie wpieprzaj mnie. Klucz!

Dietrich nie wytrzymał. Także odchylił się na fotelu, wystawiając głowę na korytarz.

– Pani Aniu – krzyknął do portierki. – Pani da klucz od sto szesnaście! Wie pani, ten zapasowy dla sprzątaczek.

– Nie ma sprawy – usłyszeli miły, kobiecy głos, a potem odgłos powolnego człapania zbyt dużych butów. – Tylko lepiej tam nie wchodźcie, panowie doktorowie. Tam atomy latają. Sprzątaczki mi mówiły.

– Tak. Wszystkie trzy – zgodził się Ivan. – W zeszłym tygodniu usiłowaliśmy złapać jednego, ale za szybki, cholernik! Zwiał.

Irmina uśmiechnęła się.

– No. Ja mówię – pani Ania paznokciem usunęła policyjne plomby i kartki z pieczątkami. – Tylko tych aparatów nie włączajcie, panowie doktorowie. Za dużo nieboszczyków już było. Świętej pamięci doktor Borkowski i...

– Magister – sprostował Dietrich, uściślając stopień naukowy kolegi.

Pani Ania odeszła, człapiąc do swojej wieży strażniczej vis-à-vis parkingu, na którym ciągle kradli radia ze wszystkich samochodów. Po chwili usiadła obok śpiącego ochroniarza, który chrapał, a cudze radia miał w dupie.

Gusiew, nagle zdenerwowany, otworzył drzwi i wpuścił ich do środka. Potem cofnął się. Wyjął z szuflady biurka trzy piwa, ustawił butelki pod ścianą, jak skazańców, i przeleciał po nich strugą z gaśnicy śniegowej; stary studencki sposób.

– Dobra, macie zimne – składanym nożem zerwał kapsle. – I co niby chcesz tu znaleźć?

Irmina z wdzięcznością przyjęła piwo. Za oknami słońce wznosiło się coraz wyżej – jedynie w grubych, poniemieckich murach dało się jeszcze jako tako oddychać.

– Gdzie jego notatki?

– Czyje?

– Pan Borkowski. Pisał coś. Nie?

– Wszystkie jego prace znajdziesz w bibliotece.

– Nie wkurzaj mnie, „Sepp”! – dziewczyna nagle odchyliła rękaw, pokazując żyły pokłute jak u narkomanki. – Ten wasz Urząd Bezpieki wymyślił w latach pięćdziesiątych pochodną skopolaminy! Ja już szpiegowała we śnie! – krzyknęła. – Ja już się otarła o śmierć, ale wiem, że Borkowski miał lepszą metodę!

– O kurwa... – szepnął Gusiew. Potrząsnął głową, później znowu wyjął składany nóż. Jednym ruchem otworzył szufladę biurka, podważając zapadkę w kiepskim zamku. – Tego chcesz? – rzucił na blat plik pokrytych drobnym pismem kartek. – Tego chcesz? Pamiętaj tylko, że dwóch ludzi zginęło przez te kartki!

– Tego chcę – Irmina uśmiechnęła się ciepło. Opuściła rękaw, zakrywając ślady zastrzyków. – Tego chcę! – powtórzyła.

– Dlaczego policja nie zwinęła tych papierów? – spytał Dietrich.

– Coś ty? Głupi? – Gusiew włożył do ust papierosa. – Ich tylko interesowało świadectwo legalizacji. A schematy do tej pory leżą w sądzie. Za trzy lata będziesz już coś wiedział.

– Niby co?

– G... bum, bum, bum. O!

– Zaraz – Ivan rękawem przetarł kurz na urządzeniach, zajmujących prawie połowę pokoju. – To znaczy, że nie wiemy, jak to uruchomić?

– No więc kur... – Gusiew zmełł przekleństwo. – Wiemy! Wiemy, bośmy to gów... konstruowali! – rozłożył ręce i zaciągnął się głęboko papierosem. – Chcesz uruchomić? Chcesz?! To połóż się na kozetce, a ja włączę! Będziesz następnym trupem w kolejce na cmentarz!

– To był udar?

– Nie wiem, co to było! Ale wiem co TO jest! – wskazał podpięte do komputera aparaty. – To jest jedno wielkie gówno!!! Człowieku...

Dietrich też zapalił papierosa. Gusiew krążył od ściany do ściany.

– To jest jedno wielkie gówno! To zabija ludzi!!! – krzyczał. – Chcesz, to se, kur... włącz!!! Albo lepiej wstaw głowę do kuchenki mikrofalowej! To zabija! Człowieku, to zabija. Zabija ludzi.

– Nie wiedziałem, że to konstruowałeś.

– Bo nie konstruowałem! Załatwiłem Borkowskiemu technika z uniwersytetu. I tyle. Ale coś tam wiem...

– A Jarek?

– Jarek zdychał przez trzy dni! Borkowski się powiesił. Policja i prokurator zapieprzyli go psychicznie. Dalej chcesz kontynuować? Chcesz?!

Ivan „Sepp” Dietrich przysiadł na brzegu biurka. Podniósł do ust szyjkę butelki, oszronionej od śniegowej gaśnicy.

– Czekaj, czekaj, czekaj – uśmiechnął się nagle. – Zaczyna mi się to podobać. Znaczy dwa trupy z powodu tej elektroniki? – wskazał zakurzony złom pod ścianą.

Gusiew wytarł rękawem pot z czoła.

– Jakbyś znał Jarka, to byś się nie cieszył.

– Toteż się nie cieszę! Ale jestem zainteresowany. Dwa trupy?

– Kładź się, a ja włączę ustrojstwo. Będzie trzeci!

– Czekajcie – przerwała im Irmina. – Ja będę trzecia – odłożyła notatki.

Gusiew usiadł pod ścianą. Ukrył twarz w dłoniach.

– A nigdy w życiu! – powiedział. – Beze mnie nie dacie rady. A ja tego nie włączę!

– Włączysz – powiedziała spokojnie dziewczyna.

– Żebyś się nie zdziwiła, dziecko. Żebyś tylko nie przespała momentu, jak będę włączał! Chcesz być następna w kolejce na cmentarz? Śliczne mamy we Wrocławiu. Do wyboru, do koloru. Kilkanaście nekropolii do dyspozycji...

Podeszła do niego i odwinęła oba rękawy koszuli, pokazując w zgięciu ramion liczne ślady po zastrzykach.

– To jest śmierć. To jest śmierć! Borkowski znalazł lepszą metodę niż my i Urząd!

– Chcesz być następna na cmentarz?! – powtórzył Gusiew. – Chcesz być następna?

– A która byłam na Węgrzech? – podsunęła mu pod nos ślady po zastrzykach. – Jak myślisz? Która byłam? Ile przede mną poszło, w dupę jeża, wąchać trawę od spodu?

– Chryste! Nie mówisz poważnie?

– Mówię!

– Nie, nie, nie... To nie tak! – Gusiew wstał spod ściany i zaczął żłopać piwo. – Nigdy w życiu! Nie włączę tego.

– Włączysz, Gusiew. Uwierz mi. Włączysz. Albo... – podsunęła mu swoje przedramiona dosłownie przed oczy. Nie mógł się cofnąć, bo stał pod ścianą. – Włączysz, albo szukaj dla mnie miejsca na którymś z waszych ślicznych cmentarzy. Następnego zastrzyku już nie przeżyję.

Uśmiechnęła się ciepło. Zmrużyła oczy, przekrzywiła głowę.

– O kurwa! – Gusiew nie mógł nawet wytrzeć potu z twarzy. Stała za blisko.

– No... Parę razy w życiu się puściłam – Irmina znowu pokazała swoje śliczne zęby. – Ale żeby zaraz per „kurwa”?

Dietrich roześmiał się cicho i zaklął. Gusiew klął głośno.

– No dobra – Ivan otworzył okno i usiadł na parapecie z nogami na zewnątrz. – Włączamy?

– Sam se włączaj! Nie, nie zabiję człowieka.

– To po coś pistolet kupił?

– Dla jaj! Nie zabiję jej.

Irmina wzięła z biurka porzucone notatki Borkowskiego.

– A jeśli ci powiem, że Jarek Wiśniowiecki żyje?

Gusiew ryknął śmiechem.

– Byłem na pogrzebie. Przestań mi tu nareszcie chrzanić!

– Posłuchajcie mnie, chłopaki – zaczęła przerzucać kartki. – Tylko posłuchajcie.

Zaczęła powoli czytać, wodząc palcem po drobnych literach. To były opisy snów, które zbierał Borkowski. Papiery, które zainicjowały jego pracę.

– „Kobieta, lat 36. Mówiła tak: Coś biegło przez czterysta kilometrów. Wszyscy byli zaintrygowani. Znaleźli ślady w takim wielkim parku. Ślady ciągnęły się i ciągnęły. Byli bardzo zdziwieni. Powiedzieli mi, że mogę zostać agentem. Obudziłam się...”.

Irmina wzięła następną kartkę.

– „Mężczyzna, 23 lata. Ocknąłem się w takim wielkim parku. Wydawało mi się, że to nie sen. Że wszystko dzieje się realnie. Podeszła do mnie policja. Powiedzieli, że coś biegło przez prawie czterysta kilometrów jednej nocy. Znaleźli ślady. To coś miało rozstaw nóg na jakieś trzydzieści centymetrów. Policjant pytał, czy mogę dla nich pracować, czy zostanę ich agentem”.

– „Kobieta, 23 lata. Myślałam, że to nie sen, że to się dzieje naprawdę. Wokół było mnóstwo wojska i policji. Podszedł do mnie jeden taki oficer w rogatywce. Powiedział, że Wrocław został zasypany dawno temu i teraz nad nim jest taki wielki park. Ale tam pod spodem coś się dzieje. Coś przebiegło jednej nocy prawie czterysta kilometrów. Oficer spytał, czy zostanę ich agentem. Obudziłam się przerażona!”.

– „Mężczyzna, 44 lata. Nigdy nie śniłem czegoś podobnego. Ja z reguły zapominam wszystkie swoje sny, ale tego nie zapomnę. Wydawało mi się, że nie śnię. To było strasznie realne. Wiem, że się bałem. Cały dygotałem ze strachu, choć wokół było mnóstwo policji. Znaleźli jakieś ślady, ciągnące się od horyzontu po horyzont. To był jakiś park. Wokół było pełno drzew. Jeden z policjantów podszedł do mnie i spytał, czy zostanę ich agentem. Obudziłem się spocony...”.

– „Mężczyzna, 56 lat. To było zupełnie nieprawdopodobne uczucie. Wydawało mi się, że nie śnię. Pamiętam trawniki, drzewa i park. Wokół było pełno wojska i policji. Podszedł do mnie jakiś oficer. Miał na sobie polski mundur, ale wyglądał bardzo dziwnie. Pamiętam, że w tym śnie dygotałem ze strachu. Ten oficer powiedział, że pod spodem, pod ziemią znaczy, jest Wrocław. Zasypany, chociaż nie do końca. Oficer pytał, czy zgodzę się być ich agentem. Obudziłem się, krzycząc. Żona chciała wezwać lekarza, albo nawet pogotowie”.

– „Mężczyzna, 34 lata. To było coś zupełnie nieprawdopodobnego. Nigdy w życiu nie byłem tak strasznie pewny, że nie śnię. Wydawało mi się, że wszystko to dzieje się naprawdę. To był jakiś dziwny świat. Pamiętam ogromny park. Podszedł do mnie jakiś mężczyzna. Dziwnie wyglądał. Miał warkocz. Powiedział, że chcą mnie posłać na dół. Do Wrocławia. Znaczy pod ziemię. Coś biegło i biegło, i biegło... Jednej nocy wiele kilometrów. Jak się obudziłem, to wziąłem środki nasenne, ale już nie mogłem zasnąć tej nocy. Poszedłem do pracy zupełnie struty, bo cały czas pamiętałem, że Wrocław jest pod ziemią. Głęboko. A na górze taki park. Ale ja nie mogłem tam pójść, panie doktorze. Strasznie się bałem...”.

– „Kobieta, 26 lat. Nigdy czegoś takiego jeszcze nie śniłam. To było jak rzeczywistość. Miałam wrażenie, że zasnęłam na kocu, w słońcu, i ocknęłam się nagle. Wokół było pełno ludzi w polskich mundurach. Jeden z nich podszedł do mnie. To było... jakby się działo naprawdę. On na mnie patrzył. Nigdy czegoś takiego nie śniłam, nigdy tak naprawdę. On miał polski mundur, ale wyglądał jakoś tak... jakoś tak dziwnie. Miał czarne włosy i warkoczyk, taki jak u dziewczyny, ale nie był dziewczyną. Powiedział, że coś biegło przez park, i oni odkryli ślady. Ale to ich jakoś tak mało obchodziło. Spytał mnie, czy zejdę... nie uwierzy pan, panie doktorze... czy zejdę pod ziemię, do Wrocławia. Obudziłam się z krzykiem, aż matka przybiegła z drugiego pokoju, pytając co mi jest. A ja już nie mogłam zasnąć tej nocy”.

– Po co nam to czytasz? – spytał Gusiew.

Irmina szeleściła kartkami. Odłożyła wszystkie oprócz ostatniej.

– „26 sierpnia. Przyszedł do mnie Jarek Wiśniowiecki. Opowiedział mi swój sen, chichocząc. Poleciał znanym schematem. Stwierdził, że nigdy nie czuł czegoś aż tak realnego. Tak jakby ocknął się nagle w rozległym parku. Wokół byli ludzie w polskich mundurach. Jarek – ciągle śmiejąc się – twierdził, że wyglądali dziwnie. Warkoczyków nie pamiętał. Podszedł do niego jakiś oficer, zasalutował, i powiedział, że ci, którzy wysłali tu Wiśniowieckiego, oszukują w jakieś grze. Oni go tu nie chcą, ale nie ma sprawy – nic ich to nie obchodzi. Może spełnić swoją misję i wracać, skąd przyszedł. Nie namawiali go, żeby został ich agentem. Jedyny element wspólny z innymi relacjami to park, zakopany Wrocław, o którym wspomniał któryś z żołnierzy, i to dziwne poczucie realności snu”.

– I co? – spytał Gusiew.

– Myślę, że Wiśniowiecki żyje – odparła Irmina.

– Aha! A w trumnie pochowaliśmy pieska?

– On nie jest stąd, „Pułkowniku”. Jego wysłali faceci, którzy oszukują z zupełnie innego miejsca, niż to. Myślę, że żyje – przysiadła na brzegu biurka. – Ale gdzie indziej.

– Dietrich – Gusiew odwrócił głowę. – Słyszałeś kiedyś większe bzdury?

– Tak – „Sepp” machał spuszczonymi za parapet nogami. – Wczoraj w telewizji puścili przemówienie premiera.

Roześmiał się z własnego dowcipu.

– Ivan, przestań pieprzyć, tylko powiedz, co robimy?

Dietrich zerknął na Irminę.

– Dzwonimy po pogotowie? Chociaż za ładna, cholera, żeby ją tak od razu przeznaczyć na dawcę organów...

– Dobra – Węgierka zeskoczyła z biurka. – Idę coś zjeść teraz, ale spotkamy się wieczór. Tutaj.

 

Razem z Dietrichem mknęli czarną hondą przez tereny wodonośne. To był najlepszy dojazd na strzelnicę.

– Co sądzisz o tej babie? – Gusiew, mając dobrą setę na liczniku, cudem zmieścił się na małym drewnianym mostku nad śluzą.

– No przecież to regularna narkomanka. Widziałeś jej łapska?

– Nie jest narkomanką. Widziałeś jej oczy?

– Zakochałeś się?

– Coś trzeba zrobić – zaparkował pod strzelnicą z piskiem opon, w tumanie kurzu.

– Niby co? – Dietrich wysiadł pierwszy.

Najpierw musieli pójść na bramkę. Jezu! Trzeba wpisać nazwisko, numer pozwolenia, godzinę wejścia, numery broni... Brakowało tylko rubryki z numerem fiuta.

– Włączysz te urządzenia?

Szli korytarzem, który wydawał się mieć parę kilometrów długości. Musiał być cholernie długi, bo z boku, za ścianą, mieli pola strzałów dla karabinów. Oglądali znane im od lat zdjęcia Reni Mauer, wiszące na ścianach.

– Zwariowałeś?

– Po coś z nią jednak gadasz... – Dietrich otworzył drzwi prowadzące na salę „25 metrów”. Owionął ich zapach spalonej nitrocelulozy, który wżarł się we wszystko wokół. „Zapach Wietnamu”, jak mówił Gusiew.

– No to co zrobimy?

– Ja idę powiesić tarcze – Ivan otworzył drzwi do korytarza bunkra. – Tylko nie strzel mi w dupę, dobrze?

Gusiew przygotował dwa stanowiska: stoliki, krzesła, osłony. Po chwili obaj mogli założyć okulary i ochraniacze na uszy. Od tej chwili jedyną skuteczną metodą porozumiewania się był krzyk.

Zaczęli od „dwudziestek dwójek”, ale siali potwornie, ledwie mieszcząc się w tarczach. W czarne padał co trzeci strzał.

– No i co z nią zrobisz? – wrzasnął Dietrich.

Gusiew wyjął Sig Sauera i walił z dziewięciu milimetrów.

– A co radzisz? – po chwili wyciągnął z torby tetetkę i zaczął ładować pociski do płaskiego magazynka.

– Tak to możemy gadać godzinami – Ivan zważył w dłoni rewolwer .357 Magnum, który nosił w kaburze na tyłku. – Czemu, kurde, w powieściach nie piszą, że broń zawsze trzeba czyścić? Nawet po jednym strzale.

– Bo to byłoby strasznie nudne – Gusiew wskazał deflektor podrzutu w rewolwerze kolegi. – Zresztą tego ustrojstwa i tak w ogóle nie da się wyczyścić, więc wszystko to byłyby powieści egzystencjalne o ogólnym nieudacznictwie.

– Fakt – Ivan przygryzł wargi. – Co z nią zrobimy?

– Nie wiem.

– Tak to można gadać godzinami – powtórzył Dietrich. – Włączysz te urządzenia?

– Nie.

– To co jej powiesz?

Gusiew włożył Siga i tetetkę do kabur przy pasku.

– Idę do ubikacji – urwał temat.

Toaleta na strzelnicy jest jednym z najbardziej niebezpiecznych miejsc na świecie. Broń w kaburach strasznie ciąży i jeśli nie chce się wyczyścić spuszczonymi spodniami całej podłogi, to siedząc na sedesie trzeba ją trzymać w rękach. A ponieważ producent tak projektuje pistolety, żeby odpowiednie palce trafiały od razu w odpowiednie miejsca, więc siedzi się, trzymając dwie spluwy lufami skierowanymi na drzwi, i z dwoma palcami na spustach. Toaleta na strzelnicy to jedyne miejsce na świecie, gdzie nikt, nigdy i pod żadnym pozorem nie szarpnął nagle za klamkę, żeby sprawdzić, czy kabina jest wolna. Nie ma co się dziwić, każdemu życie miłe...

Jednak „Pułkownik” Gusiew nie myślał o konsekwencjach szarpnięcia za klamkę. Przez cały czas miał przed oczami Irminę, która pokazuje pokłute igłami ręce. Boże, o co chodzi tym Węgrom? Co chcieli osiągnąć? Jeśli w ogóle przyjmiemy, że jej opowieść była prawdziwa. Ale dziewczyna nie wyglądała na wariatkę, wbrew temu, co mówiła. Nie wyglądała też na agenta węgierskiego wywiadu. A zresztą jeśli nawet... Węgrzy byli „swoi”, to nie wrogowie. Można byłoby im pomóc, jakiekolwiek plany łączyliby z aparaturą Borkowskiego. Jezu! Uruchomić te urządzenia? Jezuuuu... Nie. Nigdy w życiu.

Ale z drugiej strony... W koszmarnej ciasnocie kabiny „Pułkownik” uporał się jakoś ze spodniami i bronią, którą trzymał w dłoniach. Tak naprawdę to nie był pułkownikiem. Ksywa wzięła się stąd, że jeszcze jako student podpadł dziekanowi, w czasie stanu wojennego. Ten postanowił go ukarać i wywiesił w gablocie wielkie ogłoszenie: „Niniejszym czynię kol. Gusiewa odpowiedzialnym za utrzymanie porządku na korytarzu”. Niestety, już chwilę później studenci nakleili na wierzch swoje własne ogłoszenie: „Dziś wykład. Cała prawda o tym, jak wygląda utrzymanie siłą ustroju Związku Radzieckiego”. Oczywiście jakiś aktywista zdarł opozycyjny plakat, ale zrobił to nierówno i pojawił się „kombinowany” napis: „Niniejszym czynię kol. Gusiewa odpowiedzialnym za utrzymanie siłą ustroju Związku Radzieckiego”!, a pod tym pieczątka i podpis dziekana... Oczywiście od razu skrót „kol.” (kolega) przerobiono na „Col.” (colonel), i tak został „Pułkownikiem”. Jeśli z tym „tytułem” zestawiło się jego nazwisko, dla wszystkich było jasne, że jest radzieckim oficerem, i wypominanie mu tego przy każdej okazji stało się rytuałem. Czasem zastanawiał się, czy któryś z kolegów w ogóle pamięta jeszcze jego imię.

Gdy wrócił na salę „25 metrów”, Dietrich strzelał z rewolweru .38 Special z krótką lufą, wywołując tumany kurzu za tarczami.

– I jak? – krzyknął. – Doszedłeś do czegoś w świątyni dumania?

– Tak – postanowił go zaskoczyć. Z kabury pod pachą wyjął Colta .45 i strzelił, wywołując gejzery ziemi na wale flankującym.

– Jezu! Co to jest? – Dietrich przyskoczył do niego. – Co to jest?!

– Colt .45 ACP.

– Przecież na taki kaliber nie mamy pozwolenia.

– Kolega z Warszawy kupił mi „nielegala” – Gusiew uśmiechnął się.

– A amunicja skąd?

– Od handlarza bronią – wyjaśnił. – Jak masz pozwolenie na 9 milimetrów i .38 Special, to sprzeda ci i .45...

– Daj postrzelać – dosłownie wyrwał mu tego Colta z rąk. – O żesz ty...

– Uruchomię te urządzenia – powiedział Gusiew.

„Sepp” nie słuchał go, masakrując metalowe drzwi bunkra, co było jeszcze bardziej nielegalne niż sama broń, z której to robił.

– Uruchomię te urządzenia – powtórzył. – I to nie dla niej. Dla Borkowskiego i dla Jarka...

– Ale jaja! – krzyczał Dietrich. – Ale wali!!! Patrz! – podsunął mu przed oczy oparzoną nitrocelulozą dłoń. – Ale grzeje...

 

Tak jak poprzednio, Irmina siedziała na brzegu biurka Borkowskiego, pokazując swoje nogi w obcisłych legginsach. Ten widok przyciągał wzrok mężczyzn jak magnes. Wieczorem nie było w Instytucie nikogo poza ochroniarzem, trwającym w stanie wiecznej śpiączki. Nawet portierki.

Ktoś jednak pukał do drzwi.

– Tak? – Dietrich otworzył drzwi.

Zobaczyli mężczyznę w piżamie i narzuconym na ramiona szlafroku. Instytut był połączony starym niemieckim tunelem przeciwlotniczym z pobliskim małym szpitalem. I wszyscy ci, którzy mieli problemy ze snem, przyłazili po nocy, usiłując zdobyć za darmo poradę „prawdziwych fachowców”.

– To znowu pan, panie Wyzgo?

– Tak, panie doktorze. Bo wie pan, mi się cały czas śni to samo. Wchodzę do supermarketu, na rynek, gdziekolwiek, gdzie jest tłum. I... I mam w rękach karabin maszynowy, a na plecach trzy skrzynki amunicji. I zaczynam strzelać. Do ludzi! Tam są setki trupów...

– Niech pan weźmie coś na uspokojenie i idzie do łóżka.

– Co mam wziąć?

– Aspirynę, nie wiem... Niech się pan herbaty napije – usiłując zachować przynajmniej pozory uprzejmości Dietrich wypchnął mężczyznę w piżamie na korytarz i domknął drzwi. – Co za świr – szepnął, zabezpieczając zamek. – Leży już prawie miesiąc, bo ciągle śni mu się to samo. Noc w noc masakruje tłum z karabinu maszynowego...

Irmina nawet nie podniosła głowy.

– Włączysz te urządzenia? – spytała Gusiewa.

– Tak.

Popatrzyła mu w oczy.

– Gdzie się mam położyć?

– Nigdzie. Ja będę obiektem eksperymentu.

– Dlaczego?

Rzucił jej elegancką kopertę, którą dostał w szpitalu. Dziewczyna przez chwilę mocowała się ze sztywnym papierem. Wyjęła zadrukowaną kartkę z pieczątkami, ale niczego nie zrozumiała z łacińskich nazw. Podała ją Dietrichowi.

– O kurwa! – syknął Ivan. – Jezus Maria!!! Dlaczego nic nie powiedziałeś?

– To tylko rak. Od tego się nie umiera – mruknął Gusiew.

– Stary! Dlaczego nie powiedziałeś?!

– A co by to zmieniło?

– Jezu... Jezu! Stary. Przyjacielu... Kurwa!!! Pojedziemy do Szwajcarii cię leczyć! Coś przecież można zrobić!

– Od tego się nie umiera – uśmiechnął się do Irminy. – A przynajmniej jeszcze nie dzisiaj.

Dziewczyna zachowała się bardziej racjonalnie. Położyła mu rękę na ramieniu, leciutko pocałowała w policzek.

– Musisz to włączyć na jałowy bieg.

– Skąd wiesz?

– Wiem. Zaufaj. Żadnego uprzyjemniania snów. To ma lecieć na jałowym biegu.

– Ludzie – krzyknął Dietrich. – O czym wy mówicie?! Chemioterapia, naświetlania, kurwa, operacja!!! A nie bzdety...

– On już podjął decyzję – powiedziała Irmina. – Mów, co mam robić.

– Ja się na to nie zgadzam – Ivan otworzył drzwi i wyskoczył na korytarz.

– Panie Wyzgo! – krzyknął w ciemność Gusiew. – Pan go przytrzyma i nie pozwoli wyjść. To dam porządny środek na sen bez recepty!

Po kilku sekundach zobaczyli plecy Dietricha, cofającego się przed mężczyzną w piżamie. Facet był uzbrojony w metalową popielniczkę na długim pręcie, która dotąd stała przy portierni. Gusiew wyjął z kieszeni plastikowy listek z tabletkami i rzucił napastnikowi.

– I niech pan jeszcze chwilę postoi pod drzwiami. Żeby mi nie zwiał.

– Dobrze, panie doktorze – Wyzgo objął wartę.

– Jesteś durniem, idiotą, kretynem, wariatem, pętakiem – powiedział spokojnie „Sepp”.

– On już podjął decyzję – powtórzyła Irmina. – On już podjął wyzwanie.

Gusiew położył się na kozetce.

– Najpierw załóżcie EEG, potem czujniki na ważniejsze mięśnie. Przyklejcie czerwoną diodę do kącika lewego oka.

– O diodzie nie słyszał


Date: 2015-12-11; view: 750


<== previous page | next page ==>
Autobahn nach Poznań. 266 11 page | Source - Divine Cosmos
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.052 sec.)