Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Autobahn nach Poznań. 266 9 page

– Przerywamy słuchania muzyki, żeby podać komunikat wojenny – obwieścił w radiu głos z silnym amerykańskim akcentem. – Wojska niemiecki poniosły szereg klęsk i został odrzucony o sto mil od Pekinu. Generał Heinrici ucieka szybciej niż jego sztab...

„O szlag...” – pomyślał Wiśniowiecki. – „Nasi już pod Pekinem?”.

– Wojsko polski ponieśli klęskę w wojnie powietrznej nad Sajgon City. Łosie VII poniosły ogromne straty bombardując szpitale, przedszkola, apteki i niewinni ludzie. Strącono ponad sto maszyn...

„Znaczy... zrównaliśmy Sajgon z powierzchnią ziemi”.

– Litwini uciekają jak zajęcy spod Dien Bien Phu.

„Litewska piechota zdobyła nareszcie tę dziurę... Teraz to już tylko...”.

– Teraz to już tylko czekamy na dzień ostatecznej klęski! – poprzedniego spikera zastąpiła kobieta dużo lepiej radząca sobie z językiem polskim. – Siły VietDem zgromadziły się w portach delty Mekongu! Łosie VII są kompletnie nieskuteczne – ten bombowiec, wyprodukowany w strefie umiarkowanej, w wilgotnym klimacie okazał się zawodny. Niezdolny do jakiegokolwiek skutecznego działania, budzi jedynie śmiech i współczucie u pilotów Vietnam Marines! Wasza propaganda powie wam, że Da Nang zostało zniszczone przez „Żubry”. To łgarstwo! Japońskie myśliwce nie mają takiego zasięgu, żeby osłaniać biednych polskich samobójców... Nawet po zajęciu Hawajów Japonia nie jest w stanie zapewnić wam jakiegokolwiek wsparcia!

Wiśniowiecki zgniótł niedopałek o pancerną burtę. Odłączył interkom z gniazda przy włazie i przez wąski otwór wsunął się do wnętrza „Ognistookiej”. Jezuuuuu... „Ognistookiej”, słusznie nazywanej przez żołnierzy „Latryną”. W środku panował tak nieprawdopodobny smród, że aż go zemdliło.

Załoga również słuchała wrogiej rozgłośni propagandowej. Komunikat wojenny ustąpił miejsca przebojowi Aleksandra Żabczyńskiego „Ach, jak przyjemnie”. Jedynie starszy giermek Izaak Ronstein pomstował właśnie na swe żydowskie pochodzenie.

– No jasny szlag, ja mam wujka w Vancouver. Jak „Żubry” tam dolecą i zbombią go na śmierć, to co ja powiem rodzinie?...

– Wujka to masz w Vancouver – warknął Wiśniowiecki. – A wódkę gdzie?

Ronstein bez słowa podał mu manierkę.

– „Żubry” tam nie dolecą... – uspokajał Izaaka Jurek Bąk. – W życiu! Japońce nie pozwolą nam skorzystać z baz w Pearl Harbor.

– Sranie... – Wiśniowiecki wziął z lodówki puszkę z kwasem chlebowym. „Jeśli wyślesz nam trzy kapsle, weźmiesz udział w promocji najnowszych gramofonów!” – brzmiał napis reklamowy na opakowaniu. Wiśniowiecki ostrożnie zdarł banderolę, żeby jej nie zniszczyć, i wrzucił do wspólnej puszki. Za te śmieszne papierki można było dostać u tubylców marihuanę. Podobno używali ich do podrabiania akcyzy na fałszywej sake dla Japońców.



Rozległ się warkot, a potem mocne uderzenie w pancerz „Latryny”. Puszka z kwasem chlebowym wylądowała na konsoli dowodzenia. Chryste! Znowu wszystko będzie lepkie... Jakiś silnik tuż obok zawył na wysokich obrotach, rozległ się wizg gąsienic, a potem dostali nowe uderzenie w pancerz.

– Nasz wóz amunicyjny przyjechał – zaraportował służbiście Ronstein.

– Słyszę – warknął Borkowski.

– A ja czuję... – Bąk masował swoje plecy.

Po krótkiej chwili do tych, co mogli normalnie słyszeć, dotarły ciche przekleństwa, a potem łomotanie żelaznym drągiem w pancerz.

– Uzupełnienie! – ryknął ktoś na zewnątrz. – Słuchajcie, pucyklozety! Może byście tak wywietrzyli waszą ukochaną latrynkę?

Akurat. W tym klimacie „Latryna” po prostu nie dawała się wywietrzyć. Parę razy otwierali wszystkie włazy, łącznie z awaryjnymi, ale... Złośliwi twierdzili, że po takim zabiegu smród był jeszcze większy. Obecność siedmiu wiecznie spoconych mężczyzn i nieśmiertelnego środka odkażającego (produkowanego chyba z ekstraktu psiego gówna) sprawiały, że w środku można było wytrzymać, nie wymiotując, tylko po długim treningu.

– Dowódca wozu amunicyjnego do dowódcy Pierwszego Klozetu Rzeczypospolitej! – Chociaż Wawrzynowicz zmasakrował im tylne światła, to najwyraźniej bawił się w najlepsze. – Wyłazić, szambonurki!!! Uzupełnienie przyjechało i... wmeldowało wam się prosto w rufę.

Wawrzynowicz był ewidentnie wtyczką wydziału wewnętrznego – sukinsynem piszącym raporty – ale i tak wszyscy go lubili, bo robił prześliczne zdjęcia (nie to, co niemieckimi idiotenkamerami) i rozdawał odbitki, a w związku z tym szlak bojowy „Latryny” był najpiękniej udokumentowanym aktem w dziejach ludzkości. Kapuś musiał być w cywilu zawodowym fotografem – te zdjęcia tworzyły legendę. Rodziny żołnierzy piały w listach z zachwytu, widząc swoich „zdobywców” na resztkach trzcinowych chat, podczas forsowania rzeki (Bąk wtedy o mało nie utonął), czy w trakcie pacyfikacji Phenianu. Zdjęcia Wawrzynowicza często ukazywały się w prasie, a on sam potrafił nawet wymienić u Niemców trzy zdobyczne vietnamskie hełmy na trzy skrzynki reńskiego półsłodkiego, więc, mimo donosicielstwa, był dla załogi człowiekiem absolutnie niezbędnym.

Bąk nie wytrzymał i pierwszy wyskoczył przez właz amunicyjny. Ci chłopi byli żołnierzami do dupy! Większość to „niby” ochotnicy – zwolnienie od pańszczyzny już w wieku dwudziestu lat... Ale... Wiśniowiecki sam słyszał, jak Bąk modlił się pewnego wieczoru: „Panie Boże, za co mnie posłałeś do tego gówna? Toż siedziałbym sobie spokojnie w wiejskiej świetlicy albo końca pańszczyzny wyglądał, rozparty na fotelu w żniwnym kombajnie... A tu te skurwysyny zabiją mnie w wieku dziewiętnastu lat! Panie Boże, spraw, żeby coś rozpieprzyło Wojsko Polskie w całości. Bardzo o to proszę...”.

– Mam taki nóż szturmowy i trzy uszy – usłyszeli zza pancernej burty.

– Nóż amerykański?

– No.

– Za to dostaniesz wódy do oporu – Wawrzynowicz był naprawdę dobrym handlarzem. Nie wnikali, ile sam na tym zarabiał. – Ale uszy... Czemu tylko trzy?

– No bo, kurna... no ten... Jeden z nich miał tylko jedno!

– Ty, Bąk... Sam chcesz handlować? Znasz niemiecki?

– Nie no, panie oficerze, on miał tylko jedno ucho, ciul jeden!

– No dobra, dawaj...

Bąk pociągnął nosem.

– Tylko... Z letka zaśmierdły.

– Nie ma sprawy. Wcisnę im i takie... Jeeeeeeeezzzuuuuuuuus... Maria, Józef. Ty to w zwykłej chustce trzymasz?... W kieszeni??? Chrystusie, Panie na niebiesiech... wrzuć mi to gówno do foliowego worka... Przecież nie dotknę palcami!

– Trzy Chinooki nad wzgórzem – głowa Rappaporta wynurzyła się z włazu strzeleckiego.

– Czyje?! – Borkowski i Wiśniowiecki krzyknęli jednocześnie. Amerykańskie Chinooki służyły po obu stronach.

– Aj waj... Żebym to ja wiedział...

Bąk doskoczył do swojej przeciwlotniczej pięćdziesiątki.

– O Matko Boska... Jezus Maria Józef...

– Dwa Chinooki na godzinie jedenastej! – zaraportował Ronstein.

Lidyłło doskoczył do sprzężonych Gnome-Rhone.

– Ja cię...

– Wezwij Welthaltery!

Borkowski zajął miejsce za konsoletą dowódcy.

– Wsparcie lotnicze, wsparcie lotnicze! – krzyczał giermek Dembek do mikrofonu. – Gdzie są te pierdolone Welthaltery?

– Sześć Chinooków zrzuca zające na godzinie drugiej – zameldował Rappaport.

– Pruj, Bąk!!! – wrzasnął Borkowski.

Jednak równie dobrze pięćdziesiątka mogła ładnie śpiewać, gdy w grę wchodził cel odległy o trzy kilometry. Desant lądował dokładnie tam, gdzie przewidział to w swoich planach wrogi sztab.

– Gdzie Welthaltery?!

Gnome-Rhone zacięły się przy pierwszej serii. Lidyłło chwycił dwudziestokilowy młot i zaczął walić w zamki.

– Kurwaaaaaa!!! Przerwać załadunek amunicji! – krzyczał Wawrzynowicz. – Wóz amunicyjny w tyyyyyyyyył!

– Jezus, Maria Święta...

– Hełmy włóż! – rozkazał Borkowski.

Wawrzynowicz z załogą usiłowali wyciągnąć wóz amunicyjny z błota.

– Na ostatni namiar... ognia! – Borkowski kciukami wyłączał ograniczenia spustów dla całej załogi.

„Ping” – usłyszał Wiśniowiecki na swoim stanowisku obserwatora. Po dłuższej chwili niebotyczny słup dymu wyrósł na miejscu lądowania desantu. „Ping” – kolejny słup wyrósł tuż obok pierwszego.

– Jezus Maria, gdzie są Welthaltery? – Bąk najwyraźniej nie miał zaufania do radiotelegrafisty Dembka.

– Pierdol się!

– Pierdol się!!!

– Nie rzucać mięsem! – to był Borkowski. – Dawaj sześć sztuk wokół strefy lądowania!

– Nic nam nie zostanie!

– Wykonać!

Ping, ping, ping... ping... – powiedziało trzystumilimetrowe działo „Latryny”, a właściwie terminatory w ich hełmach. Wiśniowiecki włożył maskę przeciwgazową, bo tym czymś, co górnolotnie nazywało się „powietrzem”, we wnętrzu „Ognistookiej” nie dało się już oddychać.

Ping, ping...

– Jestem goły!!! – wrzasnął Rappaport do interkomu. Nie mieli już pocisków przeciwpiechotnych.

– Daj burzące – Borkowski w oparach dymu usiłował odnaleźć konsolę łączności. – Wawrzynowicz, kurwa... ładuj!!!

– A gówno! – rozległo się w słuchawkach. – Wygnali mnie na przedpole... pierdolone Seminole...

Z powodu terminatorów nie słyszeli niczego, co działo się na zewnątrz. Vietnamskie Seminole musiały jednak dobrze przygotować zrzut, skoro Wawrzynowicz bał się wystawić nosa z krzaków.

Ping, ping, ping...

„Latryna” ociężale ruszyła w tył, usiłując wydostać się spod rakiet Vietnamczyków. Ping, ping... Jeden ze śmigłowców został dosłownie rozpylony w powietrzu przez trzystumilimetrowy pocisk burzący. Prymitywny komputer „Latryny” sprawiał się zaskakująco dobrze.

– Ou yeeeesss... Tonkin boys! Isn’t it?

– Rappaport... przestań mówić po żydowsku!

– To był amerykański, panie oficerze!

– To mów po żydowsku... Żebym tylko coś rozumiał.

– Łłłłłłaaaaaaaaaaaaaaaaaa!!! – zawył Dembek przy konsoli łączności. – Welthaltery!!!

– Jeszcze nigdy się tak nie cieszyłem na widok Niemców.

– Szwaby-matkojebcy... Welcome here! Yes, yes, yes!!!

Sześć niemieckich śmigłowców pojawiło się w idealnym szyku nad wzgórzem. Dwa z nich zostały od razu sprute przez vietnamskie Seminole. Trzeci dostał okrutnie, w komorę paliwową, ale jeszcze się trzymał. Pozostałe wystrzeliły rakiety.

– Niech Bóg wspomoże Luftwaffe!!! – krzyczał Dembek do mikrofonu. – Niech Bóg wspomoże Luftwaffe!!!

Seminole nawet nie zwolniły. Kolejny Welthalter wylądował w płomieniach na rżysku. To była maszyna szturmowo-transportowa, w związku z czym nie była ani dobrym transportowcem, jak Chinook, ani dobrym szturmowcem, jak Seminole... To był Welthalter. „Powstrzymywacz świata”, jak brzmiała szumna nazwa, czy też „Biusthalter”, jak zwali go polscy żołnierze – bo mniej więcej tylko do tego się nadawał.

– Zaraz ich sprują! – syknął Borkowski.

Ping – powiedziały terminatory w ich hełmach. Pudło!

Ping! Pudło!

Ping... Byli bez amunicji.

– Jezus, Jezus, Jezus...

– Kto wzywał pogotowie ratunkowe? – rozległo się nagle w słuchawkach. – Zatwardzenie? Czy atak ślepej kiszki?

Szwadron „Łosi F”, zwanych „Kosynierami”, spływał właśnie spod nielicznych chmur.

– Aj waj... Śliczności wy moje – szepnął Rappaport. – Ja wam nawet piwo postawię!

– Ty, kurwa... – słuchawki odezwały się ze zdwojoną mocą. – Jednym piwem się, Żydzie, nie wykpisz!

– Za króla, sejm i Rzeczpospolitą! – któryś z pilotów wypowiedział regulaminową formułkę, odpalając swoje działka i karabiny.

– Ty co? – roześmiał się Rappaport. – Naprawdę masz zatwardzenie?

 

Bombardujące Łosie przeszły nad doliną. Każdy, kto w „Latrynie” miał dostęp do peryskopów, nie mógł oderwać oczu od wizjerów.

– Pogotowie ratunkowe odmeldowuje się, życząc miłego dnia – rozległo się w słuchawkach. – Przypominamy, że każde wezwanie karetki bez wyraźnego powodu jest płatne ekstra!

– Nie ma sprawy – Borkowski odwrócił się od konsoli dowodzenia. – Składka na wódę dla lotników – zdjął hełm i nadstawił go w charakterze skarbonki. – No, zrzucać się, artillerymen – dowiódł, że i jemu język angielski nie jest obcy.

Wiśniowiecki otworzył właz i podciągnął się na rękach. Niemiecki pilot ze sprutego Welthalera biegł, kuśtykając, w ich kierunku.

– Heil Hitler – krzyknął, widząc polskiego oficera, i wyciągnął dłoń w faszystowskim pozdrowieniu.

– Vivat król – odkrzyknął Wiśniowiecki, podrzucając swój hełm, bo tamten wyraźnie oczekiwał jakiegoś idiotycznego gestu. – Zdrowy? Du... sehr gut?

– Jawohl!

– Okey... Wódka? Reńskie półsłodkie?

– Nicht verstehen...

– Sznaps?

– Jawohl!

Niemiec z trudem wdrapał się na pancerz „Latryny”. Wiśniowiecki dał mu manierkę Ronsteina. I własny pakiet opatrunkowy. Niemiec miał nieźle przypalone lewe ramię.

– Danke. Ich...

– To my „danke”.

Rappaport wychylił się ze swojego włazu.

– Panie oficerze... No, wie pan co?...

– Daj spokój z tymi żydowskimi uprzedzeniami... Chciał nam dupę uratować.

– Taaaa... jakby nie te wasze goje w Łosiach, to by my mieli dupę spaloną... A tego – Rappaport wskazał na Niemca w mundurze Luftwaffe – to bagnetem pan potraktuj, a nie koszerną wódą...

– Odwal się Icek, dobra? – Wiśniowiecki miał nadzieję, że Niemiec nie rozumie ani słowa po polsku.

– Halftrak na godzinie szóstej! – zameldował Dembek, wystawiając głowę z włazu ewakuacyjnego.

– Wypad... – jęknął Borkowski.

Cała załoga opuściła „Latrynę” szybciej niż na ćwiczeniach ewakuacji. Wiśniowiecki w pośpiechu dopiął mundur, zerknął, czy wszyscy są ustawieni w szeregu i nałożył hełm. Amerykański halftrak jednym kołem wpadł w koleinę, którą pozostawiła po sobie „Latryna”, zabuksował i zatrzymał się nagle, nie mogąc się wydostać na prostą. Usłyszeli skrzypnięcie drzwi z tyłu maszyny, czyjeś sarkania, że musi iść po błocie, a potem... Jasny szlag! Oczom żołnierzy ukazał się sam p.o. wojewody, z oficerską świtą.

Wiśniowiecki zasalutował sprężyście i zaczął krzyczeć jak mógł najgłośniej.

– Starszy koniuszy koronny książę Jeremi Szesnasty Wiśniowiecki, melduje załogę samobieżnej armaty „Latr...” „Ognistooka” z siedemnastej chorągwi królewskiej artylerii ciężkiej!!!

Pełniący obowiązki wojewody skinął głową, odpowiadając na salut. Ledwie spojrzał na resztę ekipy, pozostałych koniuszych, starszych i zwykłych giermków.

– Jest pan odwołany ze stanowiska – powiedział. – Przetransportujemy pana do Phenianu, a stamtąd poleci pan do Tokio. Do naszej ambasady.

– Tak jest!!!

P.o. wojewody nagle nadepnął na coś i spojrzał w dół. Czubkiem buta dotknął foliowego worka z obciętymi uszami, które zostawił Wawrzynowicz.

– Dobrze, że Niemcy nie kupują skalpów – mruknął. – Bo byście się w Indian zamienili... – Podniósł głowę, jego twarz nie zdradzała żadnych emocji. – A później prasa szczeka o polskim okrucieństwie.

* * *

Wiśniowiecki obudził się nagle, nie mając pojęcia, gdzie jest. Ostre światło raziło go w oczy.

– O rany... – jęknął. Przypomniał sobie wszystko. – Chryste.

Był we Wrocławiu. W swoich własnych czasach. Testował urządzenie do „uprzyjemniania snów”. Ale... Jeżeli to ma być „uprzyjemnianie”...

Technik zerknął na ekran komputera, a potem zdjął elektrody z głowy Wiśniowieckiego.

– I co? – spytał Borkowski. – Jak sen?

– To koszmar!

Borkowski wymienił szybkie spojrzenie z technikiem. Ten wyciągnął dysk z analizatora. Wykonany flamastrem napis głosił: „Miłe przygody w egzotycznym kraju”.

– Żeby was szlag trafił!

– Co? – Borkowski przysiadł na krawędzi stołu. – Nie było miłych przygód w egzotycznym kraju?

– Były!!! Ale... To Wietnam! Strzelano do mnie, ktoś komuś obcinał uszy, ja sam zabiłem, szlag, nie wiem ile osób, waląc z trzystumilimetrowej armaty... I ten smród, strach, wojna, makabryczne idiotyzmy z Królewskimi Siłami Interwencyjnymi, upał, rzygowiny... To był koszmar!

– Walczyłeś w amerykańskim wojsku w Wietnamie? – Borkowski był wyraźnie zainteresowany.

– Nie. Amerykanie szkolili Vietnam Marines, a myśmy ich chcieli udupić.

– Mmmmm... A w jakim wojsku byłeś?

– W polskim! Niemcy byli naszymi sojusznikami. Jakiś gnój krzyczał do mnie „Heil Hitler”, a ja mu odpowiadałem...

Borkowski i technik znowu wymienili spojrzenia.

– I te inwektywy, wiecie... Wszyscy tak strasznie klęli w tym śnie.

– A to się szybko poprawi – technik nachylił się nad analizatorem. – Inwektywy zaraz skasuję.

Wiśniowiecki wstał, prostując zdrętwiałe mięśnie. Podszedł do krzesła ze swoimi rzeczami i zaczął się ubierać.

– Dziękuję wam za ten upiększacz snów! – warknął. – „Każdy może śnić o tym, o czym chce!” – zakpił z planowanego sloganu reklamowego. – Wojna, strach, smród, wulgarne słownictwo, obcinanie uszu i morderstwa... Teraz już dostępne dla całej rodziny!

Technik zachichotał. Borkowski zagryzł wargi.

– Ty też tam, notabene, byłeś – Wiśniowiecki uporał się z koszulą.

– Kim byłem?

– Koniuszym, operacyjnym dowódcą dwustutonowej armaty samobieżnej.

– Słuchaj, Jarema...

– Nie „Jarema”, tylko „Jeremi” – Wiśniowiecki założył buty. – Książę Jeremi Szesnasty Wiśniowiecki – zadowolony ruszył w stronę drzwi. – To jedno wam się udało, chłopaki...

– Czekaj... Przyjdziesz wieczorem? – Borkowski podskoczył za nim, chwytając nowy dysk. – Dziś będzie „Erotyczny sen o najpiękniejszej kobiecie świata”.

* * *

Czterosilnikowy, austro-węgierski transportowiec Škoda „Brambor” wylądował na tokijskim lotnisku nad podziw lekko. Japończycy najwyraźniej nie wiedzieli, co to samobieżne trapy, więc wszyscy pasażerowie musieli zejść na betonową płytę po drabince, wysuniętej spod drzwi przez czeskiego pilota. Wiśniowiecki nałożył rogatywkę i ruszył na piechotę w stronę hali dworca lotniczego. Boże... Średniowiecze. Nie mógł sobie wyobrazić, żeby tłumy cywilów mogły się pałętać samopas na krakowskich Balicach!

Celnik potraktował go łagodnie. Nawet nie drgnął, widząc bogatą kolekcję wojennych „pamiątek” w walizce. Popukał tylko palcem w kaburę przy pasie.

– Proszę wyjąć magazynek z pańskiego VIS-a – powiedział nawet dość poprawną polszczyzną.

Wiśniowiecki zapiął na powrót walizkę i ruszył dalej. Jakaś wycieczka dziewczynek z japońskiej szkoły na widok jego munduru zaczęła krzyczeć „Vivat Rzecz! Vivat Rzecz!”. Najwyraźniej wymówienie „Rzeczpospolita” przekraczało ich możliwości. Zasalutował dziarsko, chcąc im sprawić przyjemność. I tak wiedział, że mimo oficjalnej propagandy przyjaźni Japończycy nienawidzili Polaków – za to, że Królestwo jako jedyne spośród państw Osi nie wypowiedziało wojny Stanom Zjednoczonym. Niestety, Polska miała za dużo do stracenia. Wolała napychać sobie kabzę na handlu z USA, niż wdawać się w idiotyczne machanie szabelką (bo na razie nic innego nie udawało się zrobić Ameryce). Oczywiście, w propagandzie amerykańskiej Polak to głupek, gnój i świnia, a w polskiej Amerykanin to oślizły, tłusty impotent, ale poza oficjalnym wzajemnym opluwaniem się oba państwa handlowały w najlepsze, i to właśnie stało kością w gardle sojusznikom z Osi.

Tuż przed wyjściem z dworca lotniczego przejął go rosły ochroniarz w nienagannym garniturze.

– Proszę tędy – wskazał mu drogę. – Pani ambasador czeka na pana.

– Pani ambasador? Osobiście?

Ochroniarz nie powiedział niczego więcej. Wiśniowiecki szedł za nim, oszołomiony. Najwyraźniej ktoś wiązał z nim jakieś plany!

Gdy zbliżyli się do ogromnej limuzyny z polskimi chorągiewkami przy reflektorach, kierowca w liberii zabrał mu walizkę. Ochroniarz otworzył drzwiczki.

– Witam pana, książę!

Dziewczyna... Prześliczna dziewczyna w lśniącej marynarce i trochę zbyt krótkiej spódniczce, ukazującej koronki pończoch, podała mu dłoń do pocałowania.

– Pani ambasador – ukłonił się z szacunkiem.

– Jestem Anka Potocka – rozluźniła się wyraźnie, gdy zajął miejsce obok niej i zamknął drzwi samochodu. – Jedź! – rozkazała kierowcy. – Chyba możemy przejść na „ty”, książę.

– Z wielką przyjemnością. Na imię mi Jeremi...

– Wiem – uśmiechnęła się bezczelnie. – Słuchaj... Moja praprababka chyba urodziła twoją prababkę.

– Coś koło tego – zgodził się chętnie. – Aniu... Jesteś śliczna!

– Dzięki, kotek – pani ambasador uśmiechnęła się szeroko, ukazując idealnie równe, lśniąco białe zęby. Jakiś niemiecki albo żydowski dentysta musiał pracować nad nimi miesiącami. – Słuchaj, misiu... Musimy rozmawiać o bzdurach, aż dotrzemy do ambasady. Samochód nie jest bezpieczny, jeśli chodzi o podsłuch.

– Z największą przyjemnością porozmawiam z tobą o bzdurach, Aniu.

Zachichotała. Obciągnęła na sobie (krótką, krótką, krótką!!!) spódniczkę, ale i tak nie zakryła koronek na pończochach. Była najpiękniejszą kobietą, jaką widział w życiu.

– Ty... komplemenciarzu jeden! Wiem z raportów dyplomatycznych, że baby aż piszczą na twój widok!

– Dyplomacja zajmuje się moimi kobietami? Cóż za zaszczyt...

– Wiem o tobie więcej, niż ty sam – zripostowała. – Mam nawet zdjęcia ze wszystkich przygód, które przeżyłeś na urlopach z wojska.

Usiłował się nie zaczerwienić. Wywiad babrał się w takich sprawach?! Desperacko zmienił temat.

– Dlaczego wezwaliście mnie tak nagle? Jeśli możesz coś tu powiedzieć, oczywiście...

– Coś mogę – sięgnęła do skrytki w drzwiach i wyjęła z niej niewielką kopertę. – Nastąpią pewne przewartościowania w naszej polityce. – Wyjęła z koperty zdjęcie, które przedstawiało jakiś samolot. – Wiesz co to jest?

– Nie.

– To Grumann F11F Hellcat/Cougar 3. A to? – pokazała mu następne zdjęcie. – To North American P-151 Mustang 6. A ten tu... to Republic P-97 Thunderbolt 2. Nowe amerykańskie myśliwce. Rozsmarowują japońskie „Zeke III” nawet się nie pocąc. A nie jest to bynajmniej ostatnia amerykańska karta. Konstruują właśnie „Sabre’a”, odrzutowe cudeńko. Jedyną odpowiedzią byłoby to – wyjęła z koperty ostatnie zdjęcie. Tym razem widniał na nim odrzutowiec z namalowanymi na skrzydłach biało-czerwonymi szachownicami. – To PZL „Puławski” P-92. Istna maszyna dominacji. Malutki, poręczny myśliwiec, który skonstruowano wyłącznie po to, żeby wywalczał panowanie w przestworzach! Ale wiesz... Znając naszych politykierskich kunktatorów z Krakowa... Japończycy nie dostaną P-92 zanim Puławski nie skonstruuje P-93. Ale wtedy Amerykanie będą już mieć swojego „Sabre’a”. I... nastąpi koniec japońskiego ekspansjonizmu. Japonia to karta bita. Niemcy nie dadzą im swojego Messerschmitta 362, bo pan Hitler ubrdał sobie właśnie, że żółta rasa to również podludzie. Włosi nie dadzą im swojej Savoi „Jet” Marchetti, bo po klęskach w Afryce na wszystkich zamówieniach położyła łapsko ich armia. Austro-Węgry, a konkretnie Czesi, nie mają nic nowego... I co? Stary, zdezelowany „Zeke III” przeciwko „Sabre”? To koniec Japonii na Hawajach!


Date: 2015-12-11; view: 788


<== previous page | next page ==>
Autobahn nach Poznań. 266 8 page | Autobahn nach Poznań. 266 10 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.015 sec.)