Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Autobahn nach Poznań. 266 5 page

– No?

– Jak znajdziemy tego faceta... Zabijesz go? Umiesz?

Uśmiechnął się wrednym skrzywieniem warg. Popatrzył jej prosto w oczy. Nawet jeśli były częściowo przezroczyste, wyraźnie pochwyciła jego spojrzenie.

– Lets roll – powtórzył słynny zwrot. Odruchowo włożył do ust papierosa, choć wcale nie chciało mu się palić. Wypluł go na ścieżkę. – Lets roll!

„Pyskówka” również uśmiechnęła się wrednie.

– Oki doki. Lets roll!!! Wężu...

 

Matysik, stojący w budce telefonicznej, udawał, że czyta gazetę, w której miał zaznaczone ogłoszenia z ofertami pracy dla emerytów. To na wypadek, gdyby go ktoś śledził. Nie szukał żadnej pracy, powodziło mu się dość dobrze.

Tomecki, w innej budce, zgłosił się natychmiast. Harmonogram mieli opracowany już dawno.

– No?

– TO znowu zwiększa aktywność.

– Widzę.

– Będą chcieli TO zlikwidować. Znowu...

– I nas przy okazji. Co proponujesz?

– Jest taki oficer na policji... – Matysik wodził palcem po ogłoszeniach w gazecie. – Hofman, mówiłem ci ostatnio. Skądś go, kurwa, znam.

– Bez jaj. Ty nie pamiętasz? Przecież masz najlepszą pamięć do twarzy, jaką kiedykolwiek widziałem.

– Właśnie. I nie mogę sobie przypomnieć.

– No to widziałeś go w telewizji. Może wystąpił w teleturnieju. Albo w migawce o dzielnych policjantach, którzy rozbili gang i tak przyłożyli mafiosom, że bandytom się kredki z tornistrów wysypały.

– To poważne. Znam go. Pamiętam te oczy.

Tomecki tylko westchnął.

– Na jasnego ciula nam jakiś oficerek?

– To Wąż.

– Eeeeeee...

– Poważnie.

Chwila ciszy.

– No to już, bierz go – znowu dłuższa chwila wahania. – Słuchaj, a jak przy okazji nasze sprawy wyjdą na jaw?

– To wtedy następne spotkanie wyznaczymy sobie w piekle, Darek.

 

Big Boss szalał w swoim gabinecie. Dosłownie szalał. Zebrani wokół wyżsi oficerowie wrocławskiej policji truchleli ze strachu. Jeszcze nie widzieli swojego dowódcy w takim stanie.

– Co to ma być?! – wrzeszczał. – Co to ma być, do jasnej cholery?!

Nikt nie odważył się powiedzieć nawet jednego słowa.

– Moja osobista sekretarka wraca do domu, umęczona robotą. O drugiej, kurwaaaaaaa!!!, w nocy. Zgłasza do SWD, że jest obiektem napadu! Zgłasza to WAM, durnie! I co się dzieje? Jakichś dwóch palantów odwozi ją do domu, a potem zasypia w radiowozie! I mi ją mordują!!! Mordują! Policjanta, moją sekretarkę, łącznika ze specsłuż... – tu nawet Big Boss urwał zdanie. – Zamordowali ją! – podjął po chwili.



– To było samobójstwo – szepnął ktoś odważniejszy.

Jakby ktoś smagnął Big Bossa biczem. Szef uspokoił się momentalnie, podszedł do drzwi, otworzył je i wyszedł na korytarz.

– Proszę panów ze mną – dobiegło ich spoza gabinetu.

Wyszli jak struci, niezbyt spiesznie. Usiłowali nie patrzeć w oczy Big Bossa, on jednak był zupełnie spokojny.

– Tu są schody – powiedział. – O proszę. Schodzę schodami – wykonywał teatralne ruchy. – Tup, tup, tup – przy każdym kroku mówił zupełnie spokojnym tonem. – I tymi schodami spuszczę wasze głowy. Będą podskakiwać na stopniach, będą się tu toczyć, turlać, spadać... – zawrócił nagle i wrócił na górę. – Samobójca, proszę panów, nie strzela cztery razy po ścianach. Samobójca nie strzela do kogoś cztery razy, zanim palnie sobie w łeb. Jak wiecie, sam huk naboju dziewięć milimetrów odpalanego w zamkniętym pomieszczeniu skutecznie zniechęca nawet najbardziej zagorzałych samobójców.

Oficerowie nie do końca byli skłonni się zgodzić. Najczęstsze wypadki samobójstw w wojsku to właśnie dwa-trzy strzały w powietrze z kałacha, a dopiero potem w siebie. Ale fakt: wyszkoleni wartownicy, no i otwarty teren. Anna Nowicka nie była dobrym strzelcem. Poza „podstawówką” na strzelnicy, w okularach i tłumiących słuchawkach, nie zaliczyła żadnego dodatkowego szkolenia.

– Chodźcie za mną, panowie – Big Boss, zdawałoby się zupełnie spokojny, ruszył wzdłuż korytarza.

Większość oficerów wiedziała, gdzie ich prowadzi – do „żydowskiego przejścia”, o którym krążyły legendy. Wyjątkowo stroma, kręta klatka schodowa, o bardzo wąskich stopniach, w narożu budynku. Starsi opowiadali, że podobno gestapowcy stawiali żydowskiego więźnia na szczycie, a potem z kopa w plecy! Faktycznie, spadający człowiek nie miał żadnych szans zatrzymać się na tych stopniach. Dopiero na dole. Niestety, jedynym faktem potwierdzającym legendę była tylko Gwiazda Dawida, uwieczniona na szkle drzwi w pohitlerowskim budynku.

Big Boss otworzył te właśnie drzwi. Schylił się i dotknął palcem schodów.

– O, tu jest pierwszy stopień. Tu drugi – palec wędrował coraz niżej – a tu trzeci. Po tych schodach również, panowie, potoczą się wasze głowy. Ale macie alternatywne rozwiązanie.

Big Boss wyprostował się ociężale.

– Chcę mieć głowę mordercy pani Nowickiej podaną na złotej tacy, u mnie, na biurku, w gabinecie.

Odwrócił się i ruszył z powrotem wzdłuż korytarza.

– Zacznijcie się już składać na złotą tacę, chłopaki – dodał jeszcze, nie patrząc w tył. – Jeżeli, oczywiście, nadal łączycie swoją przyszłość z pracą w tym resorcie.

Big Boss był znany ze swoich ekstrawagancji i dowcipów. Ale jakoś tym razem nikt się nie roześmiał.

 

Przy wejściu do kostnicy Hofman musiał najpierw wypełnić mniej więcej pół tony formularzy. Wiadomo: rąbnie jakiemuś nieboszczykowi zegarek i policja od razu będzie wiedziała, gdzie szukać. Trupy zebrane w kostnicy co prawda zegarków już nie miały, ale kto go tam wie – może taki oficer chociaż wyrwie komuś złote zęby? I od razu będą go mieli, bo musiał się podpisać na trzystu papierach.

Szli wśród stołów ze zwłokami. Mglista „Pyskówka” roześmiała się nagle.

– Czuję się tu jak w domu – powiedziała. – Jak na przyjęciu wśród starych przyjaciół.

Hofman parsknął śmiechem.

Prowadzący anatomopatolog tylko zerknął na niego.

– Co cię tak, kurwa, śmieszy w kostnicy?

Nie widział i nie słyszał „Pyskówki”.

– Wiesz, chyba to, że jestem tu... ale żywy. Zawsze jakieś wyróżnienie, co?

Doktor nawet nie zerknął w bok. Wyciągnął trzy szuflady z lodówki, odsłonił stopy nieboszczyków.

– Niewiele się dowiedziałem. Na szczęście jest jeden charakterystyczny szczegół. Zwróć uwagę, że trzech facetów, którzy napadli na pana... – usiłował sobie przypomnieć – pana Felicjana Matysika miało jedną wspólną cechę.

– Są obrzezani, mają rude włosy i wszyscy kiedyś byli cyklistami albo fryzjerami?

– Coś ty taki wesoły dzisiaj?

– Zawsze jestem taki, jak mi zamordują najbliższą koleżankę – Hofman położył rękę na rękojeści pistoletu. – Uwielbiam zapach spalonej nitrocelulozy o poranku.

Anatomopatolog znał ten zapach. Dobrze poznał odór nabojów odpalanych z broni półautomatycznej – wsiąkła w wiele ciał, które musiał badać. Woń nie do pomylenia z niczym innym.

– Ci trzej, którzy napadli Matysika, mają pewną dziwną, wspólną cechę. Wszyscy posiadają odciski na piętach, bardzo podobne do siebie. O, takie – wskazał palcem.

– Wojskowe buty.

– Spadochronowe. To komandosi.

– Wiem.

– O! Widziałeś już kiedyś takie?

 

W Czadzie wcale nie było dobrze... W Czadzie było okropnie. Młokos Hofman zaciągnął się przez punkt werbunkowy we Włoszech, na wakacjach – na złość swoim rodzicom, którzy nie pozwolili mu pracować na platformach wiertniczych w Norwegii.

 

Przy wyjściu z kostnicy czekało dwóch mężczyzn. „Pyskówka” śmiała się, tańcząc między nimi. Nie widzieli jej, śpiewała więc głośno, bo tylko jeden człowiek mógł ją usłyszeć.

– Są tu, Wężu. Czekają na ciebie. Jeden po mojej prawej, drugi trochę z tyłu, na mojej godzinie siódmej. Odbiór.

Hofman zarepetował pistolet.

– Jak popełnisz błąd, zabiją cię, Wężu. Odbiór.

Skinął głową.

– Dasz sobie radę? Oni naprawdę chcą cię zabić. Odbiór.

– Yeah. Over and out – powiedział Hofman, podnosząc broń. Zaczął biec, wrzeszcząc:

– Policja!!! Ręce do góry!!!

 

W Czadzie było okropnie. Młokos Hofman zaciągnął się przez punkt werbunkowy we Włoszech, na wakacjach, na złość rodzicom, którzy nie pozwolili mu pracować na platformach wiertniczych w Norwegii. „Bo zbyt niebezpiecznie”. No to na złość zaciągnął się do „bardziej bezpiecznych” najemników w Czadzie. He, he, he... Miał zarabiać trzy tysiące dolarów miesięcznie. Na szczęście dla niego do żadnej akcji nie doszło. Wszystkie te durnowate formacje rozwiązano dość szybko i odesłano z powrotem do Włoch, gdzie paszporty żołnierzy znowu były cokolwiek warte.

W Czadzie było okropnie. Nie chodzi już nawet o koszmarny klimat, brud, smród, panikarskie opowieści nowych kolegów... Na przykład jeden gość, który spał na pryczy obok niego, dostał jakiejś wysypki. Miał pryszcze wszędzie, na całym ciele. Jeden obok drugiego, co milimetr, na całym, dosłownie całym ciele. Koledzy najpierw smarowali go wazeliną, bo tylko to było. Hofman bał się zarazić, więc smarował go przez chusteczkę. Potem jednak zaprowadzili go do „sanitariatu” – dla Polaka brzmiało to jak niewymawialne „sanithhhhhhhheeeeuhhhhhr”, czy jakoś tak. To był francuski punkt opatrunkowy, albo sracz. Nigdy tego nie byli pewni, bo jego wyposażenie dorównywało bogactwem przeciętnej publicznej ubikacji w Europie. Tam go posmarowano inną maścią... albo płynem do przetykania klozetu, nie wiadomo. W każdym razie następnego dnia gościa w stanie zejściowym posłano samolotem do Francji.

Fajnie też było, jak inny facet wlazł na minę. Zleciało się pół obozu, i wszyscy coś mówili. Hofman wraz z dwoma Niemcami obwiązał rannego czym się dało. Ponieważ o tej porze wszyscy chodzili w samych gaciach, nie było nawet ciuchów pod ręką, żeby zrobić opatrunek. Osobistym wkładem Hofmana w rozwój światowej medycyny było pierwsze w historii zrobienie opatrunku ze starej gazety. Facet nawet nie krwawił za bardzo. Chwiejący się na nogach lekarz, który przyszedł później, ledwie zerknął na rannego, niwecząc szansę Hofmana na Nagrodę Nobla w dziedzinie medycyny za odkrycie ekstremalnych rodzajów opatrunku.

– Eeee... utnę mu nogi wieczorem – powiedział i pożeglował w sobie tylko znanym kierunku, zostawiając dyskutujących o wypadku żołnierzy.

Takiego burdelu nie widział nigdy w życiu, a o obiecanych pełnych trzech tysiącach dolarów miesięcznie mógł tylko pomarzyć. Ale forsy, szczególnie w porównaniu z miejscowymi, miał jak lodu. Był majętny jak król Nabuchodonozor, jak najbogatszy mieszkaniec miasta Sybaris. Mógł wszystko: bawić się, chlać, kupować wszystkie nielegalne artykuły, i wszystko za grosze. W obozie najemników wieczorem panował luz. Każdy kto chciał, mógł iść trwonić swoje „napiwki”, jak je nazywali, które w oczach miejscowej ludności urastały do gór złota, do milionów dolarów, i taką miały tu wartość nabywczą. Podobno dwóch nachlanych Polaków wyciągnęło w barze z kieszeni po dwie garście miejscowych pieniędzy. Powiedzieli do barmana:

– Niech tu przyjdzie twoja córka i się przy nas potnie nożem. Dajemy to! – wskazali stos banknotów.

Podobno przyszła i się pocięła. Podobno. Kto by tam wierzył w opowieści najemników? Podobno jeden Niemiec strzelił do jakiegoś gościa po pijaku, a jak się zlecieli gapie, zatkał ofierze ranę zwitkiem banknotów i odszedł spokojnie. Jedyne czego się bał, to stratowania przez chętnych na bogactwo. Podobno. Opowieści najemników lepiej nie traktować poważnie. To, że Hofman widział następnego dnia w szpitalu (czy czymś o tej nazwie) pociętą nożem dziewczynę i postrzelonego faceta, o niczym nie może świadczyć. Nic się nie stało.

Nigdy nie opowiadał potem o Czadzie, a to z paru względów. Głównie dlatego, żeby nie zostać ukaranym za służbę w obcej armii. Ale przecież człowiek jest człowiekiem – zawsze coś chlapnie na imprezie, albo ulubionej dziewczynie. I zawsze pytano go, dlaczego, skoro był we francuskim wojsku, nie umie ani słowa w tym języku. A przecież było wprost przeciwnie – znał francuskie słowa, i to sporo. Na przykład „łi”, „wulewu kusze awek mła seskła” (i parę innych świństw) oraz „pierhhhdol shhię ty głhhhupi żabojadzie” (to trzeba było wymawiać z należytym akcentem). Innych słów nie potrzebował. Najemnikami byli sami Polacy, Niemcy, kilkunastu Jugosłowian, ze dwóch Czechów i jakiś Angol albo Nowozelandczyk, albo cholera go wie. Wszystkie komendy wydawało się po polsku albo po niemiecku (na przykład: „Stillgestanden, skurwysynu! A jak nie, to ci schissen w mordę!”). Narzecza miejscowych i tak nikt nie rozumiał. Murzynom wystarczyło zaszeleścić banknotami, i już miałeś to, co chciałeś. Na przykład puszkę coli, kupionej na targu inwalidów i kalek. Hofman kupił taką za odpowiednik chyba dwóch amerykańskich centów. Wypił na miejscu, bo facet bez rąk tego, zdaje się, oczekiwał. Potem koledzy go ratowali, twierdząc, że miejscowi potrafią podrobić nawet fabrycznie zamkniętą puszkę, i cholera wie jakie tam są bakterie. Chcieli go zdezynfekować spirytusem, ale nie wyszło, bo nie było spirytusu, a poza tym ktoś powiedział, że spirytus w tej temperaturze zabije Europejczyka. No to wódką! To wyszło nawet fajnie, a impreza z powodu posiadania „całkiem nowego trupa” w oddziale bardzo się udała.

Jednak ćwiczenia były kurewsko ciężkie. Kary również – na przykład czyszczenie zbiornika na ropę lub siedzenie, w upał, w metalowej beczce. Ludzie wyli, dosłownie wyli! Ale przełom przyszedł znacznie późnej. Podczas ćwiczeń w terenie zwiad pochwycił jakiegoś Murzyna. Panowała panika z powodu możliwej wizyty dziennikarzy i fotografów, więc potraktowali go odpowiednio. Ale Murzyn nie wyglądał na dziennikarza ani fotografa, zwiad już go wstępnie obrobił. Miał związane ręce, zakrwawioną twarz; ciekło mu z nosa i z ucha. Sierżant powiedział wyraźnie: „Przesłuchać jeńca!”. No kurwa... Po jakiemu? Po polsku?! Co mu powiedzieć?

Intencje sierżanta były jednak jasne. „Przesłuchać” – wskazał jakiegoś żołnierza. Ten pojął w lot. Lutnął Murzyna z pięści w twarz.

– OK – sierżant nie wnikał w efekty przesłuchania. – Następny.

Drugi żołnierz przyładował Murzynowi w splot, aż go wyflancowało.

– Teraz ty! – wskazał na Hofmana.

Ach! Tu trzeba było się popisać. Pokazać przed kolegami, że nie jest się mięsem armatnim, tylko mężczyzną. Hofman wyjął z kieszeni kabel z nanizanymi metalowymi tulejkami. Coś, co robiło duże wrażenie w barze przy koszarach. Kabel z tulejkami świsnął złowieszczo w powietrzu.

Wtedy właśnie Hofman poczuł coś, co w jego życiu pojawiło się po raz pierwszy. W tym zmęczeniu, otępieniu, wśród okropnego zapachu potu jakaś myśl uparcie drążyła mu umysł.

– Nie! – powiedział, chowając kabel z powrotem do kieszeni.

– Co „nie”?

– Nie uderzę związanego człowieka! – krzyknął trochę za głośno.

– Cooooo?!

– Nie uderzę bezbronnego gościa! Nie zrobisz ze mnie zwierzęcia!

Sierżant przez chwilę wytrzeszczał oczy, a Hofman miał w oczach wszystkie kary, których może doświadczyć. Czyszczenie zbiornika z ropą, karcer, czyli metalowa beczka na upale...

– Nie zrobisz ze mnie zwierzęcia – powtórzył.

Stary sierżant, choć cham i prymityw, pamiętający jeszcze wojska Andersa, jak twierdzili niektórzy, podszedł bliżej z innym wyrazem twarzy. Dłuższą chwilę przeżuwał coś w sobie. Cmokał, mlaskał, przygryzał wargę. Coś było nie tak z tymi facetami z Drugiego Korpusu. Za długo w wojsku. W końcu jednak powiedział:

– Właśnie zrobiłem – zerknął prosto w oczy Hofmana. – Właśnie zrobiłem z ciebie zwierzę. Ha, ha, ha... Drapieżnika.

Śmiał się i dowcipkował, a otaczający go żołnierze nie rozumieli niczego. Potem jednak otrząsnął się.

– No dobra – mruknął. – Ale postawiłeś mi się. Zwiad. Jeden. Seta. Już.

Słowo „zwiad” oznaczało, że Hofman ma zdjąć kapelusz z krótkim rondem i włożyć stalowy hełm, zwany „piecykiem do wypalania mózgu”, a potem pobiec przed oddział. Słowo „seta” oznaczało, że ma przebiec sto metrów (no, powiedzmy: sto kroków – metrów nie udawało się oznaczyć w tym syfie). Ma też iść sam.

Teoretycznie nie było to takie złe. Niby groziły mu miny, ale podczas całego „turnusu” tylko dwóch gości dało się nimi poranić, więc częstotliwość nie była duża. Teoretycznie zagrożeniem byli tubylcy, ale to też było takie sobie niebezpieczeństwo. Teoretycznie obowiązywał zakaz strzelania, ale co chwilę ktoś z miejscowych ginął. Europejczycy mieli ze sobą nie tylko stare, amerykańskie karabiny. Mieli mnóstwo niebezpiecznych narzędzi, a poza tym górowali nad miejscowymi masą ciała, dobrym odżywieniem, sprawnością fizyczną, chamstwem, wzrostem i powszechną edukacją, która nauczyła ich, że najlepszą obroną jest atak wyprzedzający.

Z drugiej strony prymitywny człowiek ma w ataku znaczącą przewagę nad wyedukowanym, a najemnicy dość często rekrutowali się z tych zdecydowanie nieźle wykształconych. Szczególnie ci młodsi.

Jednego z tych młodszych właśnie otoczyło trzech Murzynów – dokładnie w chwili, gdy podczas biegu na zwiad już nie mógł dostrzec niczego; oczy zalewał mu pot, płynący strugami spod metalowego hełmu.

Ta ulotna chwila... Co przeważy? On miał amerykański karabin, oni nic. Niestety, było ich trzech, i właśnie go otaczali. Każdy słyszał o zabitych najemnikach, i o tym, co z nimi wyrabiano. Z drugiej strony, był absolutny zakaz strzelania. Zresztą, jak strzelić do ludzi, którzy tylko otaczają żołnierza i uśmiechają się szeroko?

Co do tego, że zamierzają go zabić, nie było żadnych wątpliwości.

Co przeważy? Europejska technika i wyszkolenie, czy dzika żądza zdobycia tych wspaniałości i bogactw, które w ich mniemaniu miał przy sobie? Karabin M-1 czy krótkie sztylety dhirri? Nie było miejsca, żeby użyć karabinu. Wielki, kanciasty, potwornie spocony Europejczyk, czy trzech małych Murzynów, którzy z uśmiechami na twarzach właśnie wyciągali swoje noże?

Jednak wyszkolenie.

Hofman uśmiechnął się również. Założył karabin na ramię, co nawet ich zdziwiło, a potem dotknął najbliższego napastnika. Dotknął jego twarzy.

Tak, jak powtarzali instruktorzy. Czysto psychologiczny trick.

Tamten zachował się zupełnie irracjonalnie. Choć był to szczyt głupoty, chwycił Europejczyka obiema dłońmi za rękę. Wtedy Hofman wyjął stary, angielski rewolwer i strzelił tamtemu między nogi.

Bynajmniej nie w jaja. W dziurę, w powietrze między nogami.

Wystarczyło.

 

Oficer, który biegł krzycząc „Policja!!! Ręce do góry!!!” nie był już tym młodym najemnikiem. Ale zapamiętał dobrze. Dwóch komandosów z jednostki specjalnej zastąpiło mu drogę, obaj z giwerami w rękach, pewni swego, przekonani, że ofiara nie ma szans... Jednego z nich dotknął ręką. Dotknął jego twarzy.

I, choć to zupełnie irracjonalne, głupie i bezsensowne, komandos chwycił obiema rękami jego dłoń, upuszczając własną broń. Oki doki, jak mówiła „Źródełko”. Hofman strzelił mu między nogi.

Komandos zachował się dokładnie tak, jak Murzyn w Czadzie. Rycząc ze strachu upadł na wznak, trzymając się za nienaruszone jaja. Drugi, zszokowany, zarobił strzał prosto w kewlarową kamizelkę kuloodporną. Z potrzaskanymi żebrami poleciał w tył, masakrując szklane drzwi kostnicy. Nie tak, jak na filmach. Nie podniósł się, nie otrzepał garnituru i nie rozpiął go, żeby pokazać pociski ładnie wprasowane w kamizelkę. W tej chwili wył i wymiotował jednocześnie. To nie było, jak w amerykańskim kinie akcji. To była rzeczywistość. Jeden rzygał, drugi – w szoku, bez broni – macał swoje krocze. Potem wstał i rąbnął głową w parapet okna cieciówki z taką siłą, że odłamał kawałek marmuru. Znowu go obaliło.

Drugi przestał wymiotować i strzelił dwa razy. Hofman również oddał dwa strzały.

To naprawdę nie było tak, jak na filmach. Rzeczywistość wygląda inaczej. Choć dzieliła ich odległość kilku kroków, obaj nie trafili. Strach, adrenalina wypalająca mózgi, trzęsące się ręce, panika w umyśle, szok... Komandos znowu strzelił. Hofman też. Pudło. Tamten runął w tył przez rozbite, szklane drzwi. Strzelił – pudło! Znowu zwymiotował. Hofman posłał mu pięć pocisków, lecz tylko jeden trafił. Znowu w kamizelkę, tym razem na ramieniu. Obaliło go z piruetem, stracił broń.

Ten drugi, co rozwalił marmurowy parapet, miał zakrwawioną twarz, lecz usiłował wstać. Hofman przypiął mu rękę kajdankami do kaloryfera. Tymczasem pierwszy komandos zygzakiem dotarł do furgonetki, stojącej z otwartymi drzwiami, wpełzł do środka i odjechał, gdy kierowca wcisnął gaz do dechy.

– Rock and roll! – powiedziała „Pyskówka” i zaczęła się śmiać, wyraźnie z czegoś zadowolona. – Od czasu kiedy umarłam, lubię takie zabawy!

 

Big Boss mieszał okropną kawę, którą zaparzyła mu nowa sekretarka. Patrzył na swoich oficerów. Patrzył tak, jakby widział ich po raz pierwszy w życiu.

– Panowie, czy ja mogę wierzyć swoim oczom?

Nikt nie odpowiedział. Big Boss palcem lewej ręki wertował akta.

– Czy naprawdę mogę uwierzyć w to, że dwóch komandosów chciało zastrzelić mojego oficera?

Ktoś głośno przełknął ślinę. Jakiś desperat odważył się powiedzieć:

– Z akt nie wynika, że to byli komandosi.

– O?

Big Boss zrobił swoją słynną minę w stylu: „Niemożliwe... To mrówki naprawdę nie stworzyły bomby atomowej? Naprawdę? Nie chce mi się wierzyć”. Przełknął łyk kawy, skrzywił się.

– Mam tu zdjęcie naszywki z kewlarowej kamizelki kuloodpornej, zdjętej z pojmanego napastnika. Panowie... Czy mnie wzrok myli, czy też jest to kamizelka polskiej policji?

Nikt nie odpowiedział na to pytanie, więc Big Boss kontynuował w najlepsze.

– Limitowana seria, niedostępna w komercyjnych sklepach. Czyżby znowu brygada antyterrorystyczna?

Żadnej reakcji. Brygada antyterrorystyczna miała we Wrocławiu przesrane po pamiętnej akcji w klubie „Reduta”. Na polecenie władz komandosi poszli lać gości klubu – prywatnie. W kominiarkach, ale po cywilnemu. I nawet nie to, że brali udział w zagmatwanych interesach, niewyjaśnionych do dziś, zadecydowało, że okryli się hańbą. Antyterroryści dali się pokonać ochroniarzom klubu i zwykłym gościom. Tacy to i komandosi, zdolni do doprowadzania na komisariat sześcioletnich dziewczynek. Albo do przypadkowego strzelania do siebie nawzajem, bo od czasu do czasu któryś z nich ginął w koszarach.


Date: 2015-12-11; view: 751


<== previous page | next page ==>
Autobahn nach Poznań. 266 4 page | Autobahn nach Poznań. 266 6 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.012 sec.)