Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Autobahn nach Poznań. 266 4 page

Boże... Teraz już rozumiał. To nie była źle zorganizowana akcja milicji. To była doskonale zorganizowana akcja wojska, w której zabito prawie trzydzieści osób!

Ale zaraz... Zapalił papierosa i podszedł do okna. Letnia noc pachniała rozgrzanym asfaltem, obrośniętymi bluszczem ścianami budynków, kwiatami w pobliskim parku. Zasępiony, obserwował latarnie, kreujące fantastyczne cienie na ulicy, wille naprzeciwko, owady skupiające się wokół źródeł światła. W prześlicznym budynku obok ktoś grał na pianinie. Słyszał też odgłosy co najmniej kilku telewizorów, dochodzące z otwartych okien, jakąś kłótnię. Życie w mieście... Telewizor w jego własnym salonie również grał. Żona oglądała właśnie codzienną porcję wiadomości o włamaniach, napadach, przestępstwach z użyciem broni, gwałtach...

Jak to możliwe, że oni utrzymywali wielką organizację zabijającą ludzi w całym kraju?! To przecież setki patroli, centrale, jakiś sztab i łączność. Czy mieliby szansę utrzymać tajemnicę? Odpowiedź była prosta: nie mieli żadnych szans. Z tego wniosek, że komórka była bardzo mała, ze ściśle wyselekcjonowanym personelem. Ale... czy w takim razie mieli szansę reagować od razu w różnych regionach kraju i przeprowadzać błyskawiczne akcje eksterminacyjne? Odpowiedź znowu była prosta: nie mieli szans. Jaki z tego wniosek?

Hofman zaciągnął się dymem. Skoro mieli bardzo małą, wręcz mikroskopijną ekipę z poparciem kogoś z samej góry, a jednocześnie byli w stanie opanować wszystkie, jak sami mówili, Efekty, to... Wniosek był prosty. Skądś wiedzieli, przynajmniej mniej więcej, gdzie i z jakim wyprzedzeniem nastąpi Efekt. I wcześniej wysyłali ludzi w ten rejon. A to już bardzo brzydko pachniało. Szlag!

W jego domu nagle zgasło światło.

– Czy to korki? – krzyknęła żona z ciemnego nagle salonu.

Hofman wychylił się z okna i zerknął na ścianę swojego budynku.

– Nie. Walnęło w całym bloku.

– O Jezu... No dobra, chodźmy spać.

Odmruknął coś i podniósł słuchawkę telefonu. Nie dzwonił bynajmniej na pogotowie elektryczne.

– Cześć, stary. Nie obudziłem cię?

Znajomy architekt ziewnął rozdzierająco.

– Nie – skłamał uprzejmie.

– Powiedz mi jedną rzecz: czy ciężko wysadzić blok mieszkalny?

– Jaki blok?

– Jakikolwiek. Na przykład taki, w którym mieszkam. I zakładam, że będą problemy z dostarczeniem dużej ilości materiałów wybuchowych. Wiesz... Tajemnica.



– OK. Z wysadzeniem twojego bloku nie byłoby żadnego problemu. Obejdzie się bez semteksu.

– A co byś potrzebował?

Nowe rozdzierające ziewnięcie architekta.

– Klucz numer czternaście.

– Coooo?!

– Klucz numer czternaście.

– Jezu... no nie opowiadaj, że przy pomocy jednego klucza wysadzisz mój dom.

– Oczywiście, że wysadzę.

– Jak? Czekaj, jaki klucz, do jasnej cholery?

– No, normalną czternastkę. Wystarczy wejść do piwnicy. Jako architekt mam uprawnienia, żeby cieć mnie wpuścił. Wystarczy, że stwierdzę katastrofę budowlaną.

– Jaką katastrofę? Zakładam, że budynek jest jeszcze cały.

– Boże... Nie znasz naszego żargonu. „Katastrofa budowlana” to może być na przykład takie coś, że będzie mi się jedynie wydawało, że zauważyłem na przykład rysę na ścianie przy fundamentach. Wystarczy, że mi się będzie wydawało, rozumiesz? I muszą mnie wpuścić wszędzie, bo ja z kolei muszę zawiadomić odpowiednie służby. Normalna procedura.

– No dobra. I co zrobisz z tym kluczem?

– Odkręcę w piwnicy zawór gazowy. Dwadzieścia metrów dalej zostawię zapalonego papierosa albo świeczkę i ucieknę zygzakiem. Byle szybko.

– Jezu, to takie proste?

– Proste jak drut – nowe ziewnięcie. – Nie wiesz, co to jest wielka płyta?

Przez chwilę jeszcze wyjaśniał, że betonowe budynki mają jedną zaletę. Gdyby doszło do bombardowań, jak podczas drugiej wojny światowej, straty byłyby o wiele niższe niż w Trzeciej Rzeszy. Taka bomba spuszczona od góry niewiele zrobi betonowym bunkrom, jakimi są, de facto, bloki. Ale wybuch od dołu sprawia, że po prostu same się składają. Klucz czternastka i świeczka są lepszą bronią, niż bomby typu „blockbuster”, czy samoloty wbijane w ściany WTC. Zdecydowanie tańszą, bardziej poręczną, łatwiejszą w przenoszeniu, przyjazną w użyciu... Klucz czternastka to równoważnik paru ładnych ton trotylu. Potrzebny jest, oczywiście, jeszcze gaz i świeczka lub papieros. No i zapałki.

 

„Źródełko” szła na przystanek ulicą Podwale. Prosta, krótka, dobrze oświetlona droga z Łąkowej na Świdnicką, do przystanku pod Pedetem. Z jednej strony biura, domy handlowe i mieszkania, z drugiej pusta przestrzeń, fosa, zieleń. A jednak coś było nie tak. W ogóle druga w nocy nie jest normalną porą spacerów samotnych kobiet, ale teraz coś naprawdę było nie tak. „Źródełko” nie miała w torebce służbowej broni, a jedynie malutki miotacz z gazem pieprzowym. Kątem oka widziała mglistą sylwetkę w jednej z bram. Wyglądała jak... jak nierzeczywisty człowiek utkany z mgły. Nigdy nie poddawała się typowo kobiecej panice, miała za sobą parę szkoleń i wiedziała, co robić w takich sytuacjach. Przyspieszyła kroku, żeby wyglądać na bardzo zdecydowaną. Miarowy rytm kroków wystukiwany obcasami. Przecież człowiek z mgły nie mógł istnieć, nie wierzyła w duchy, na świecie nie było chyba częściowo przezroczystych mężczyzn?

Lekki zwód w lewo, mijając bramę powiedziała:

– Ach, dzień dobry. Pan Michalski, prawda?

Kolejny zwód, jeszcze bardziej w lewo. Prawa ręka na miotaczu, lewa na telefonie komórkowym. Tą samą dłonią włożyła sobie do ust metalowe, wygięte w łuk szydełko (to tak à propos przyszłej rozprawy sądowej o ciężkie uszkodzenie ciała – gdyby miała nóż, sąd mógłby uznać, że to ona zaatakowała. Ale szydełkiem?... He, he, he... A wbijało się w głowę lepiej niż nóż). Była przygotowana do ataku i obrony, te szkolenia naprawdę coś jej dały. Szybki, zdecydowany krok. Żadnych spojrzeń w tył. No, oczywiście, tylko poza tymi, kiedy symulowała, że coś jest nie tak z jej prawym obcasem.

Mglista postać chyba szła za nią. Nie widziała wyraźnie. Ale chyba... Jezu!!! Była coraz bliżej!

Schowała komórkę pod bluzkę, żeby napastnik nie zauważył podświetlenia ekranu i klawiszy. Na wyczucie wystukała 997. Szybki krok, ale nie bieg. Kiedy zgasły diody, wyjęła komórkę spod bluzki i przytknęła do ucha.

– Tu starszy aspirant Anna Nowicka. Napad! Potrzebuję pomocy. Przystanek pod Pedetem. Policjant w niebezpieczeństwie!!!

Psiknęła gazem w mglistą postać tuż za nią. Dwoma kopniakami pozbyła się pantofli na obcasach i runęła biegiem na przystanek.

Jezuuuuu!!! Tylko trzy osoby! Druga w nocy. Akurat dwie kobiety i jakiś pijak. Znikąd pomocy.

– Policjant w niebezpieczeństwie! Dajcie wszystko co macie w okolicy! Odebrałeś mnie?!

– Zaraz będą – odezwał się głos w słuchawce. – Strzelaj! Strzelaj!!!

– Nie mam z czego!

– Zaraz będą. Kwestia sekund. Trzymaj się!!!

Pijak przystawił się do niej.

– Możżżże ssssssię poprzytulamy, panienko?

Na szczęście komenda była kilkaset kroków stąd. Trzy radiowozy zaryły tuż obok, dosłownie paląc asfalt oponami. Kilku policjantów z bronią wyskoczyło z samochodów. Anka podniosła rękę.

– To ja!!!

W drugiej ręce miała już służbową legitymację.

Otoczyli ją. Obalony na chodnik pijak nawet nie jęknął pod naporem dwóch napakowanych mięśniami i adrenaliną ciał.

– To nie ten – krzyknęła, wskazując ulicę Podwale.

Dwóch policjantów z bronią i latarkami pobiegło w tamtym kierunku. Kobiety na przystanku trwały w szoku. Leżący na chodniku pijak bełkotał niewyraźnie.

– Aż trzy radiowozy za zwykłe molestowanie?... Świat schodzi na psy – usiłował się podnieść. – Tu jest gorzej niż w Auschwitz.

Niestety, policjanci wrócili po kilku minutach z niczym. Mieli w rękach jej buty – to wszystko, co zdołali znaleźć. Zapaliła papierosa.

– Zawieziecie mnie do domu, chłopaki?

– No pewnie.

– Jasne. I potem postoimy trochę pod domem, dla pewności.

Kto śmiałby odmówić sekretarce samego Big Bossa?

Już w radiowozie „Źródełko” wybrała z książki telefonicznej aparatu numer kolegi.

– Marek – powiedziała. – Coś jest bardzo nie tak. Bardzo nie tak – powtórzyła. – Spodziewaj się najgorszego.

 

Hofman odłożył słuchawkę. Doskonale wiedział, że coś jest nie tak. I bynajmniej nie chodziło o światło, które zgasło w całym bloku. Jego umysł węża, umysł skorpiona, od dawna podpowiadał mu, że zbliża się niebezpieczeństwo. Wyjął z sejfu broń, która była najbardziej bezpieczna w mieszkaniu o betonowych ścianach. Precyzyjny rewolwer z sześciocalową lufą, kaliber .22. Załadował do pierwszej komory bębna śrutowy nabój CCI Shotshell – taki, który pozbawiał przeciwnika oczu – a do następnych Eleye z ołowianymi pociskami, żeby nie było rykoszetów. To był naprawdę najbardziej bezpieczny wybór, jeśli miało się strzelać w zamkniętym pomieszczeniu – nie chciał wykończyć własnej rodziny. Zakiepował niedopałek i zaczął przebierać się w piżamę. Dobrze wybrał – lufa 6 cali, mały kaliber, „bezpieczne” pociski, deflektor podrzutu... Precyzyjne cudeńko, które nie zrobi krzywdy nikomu poza napastnikiem. No i po strzale w pokoju można odzyskać słuch już po kwadransie. Śrut i ołowiane pociski. Gdy takie coś nawet przypadkiem walnie w ścianę, to wprasuje się w nią, zamiast szaleć z odbicia po mieszkaniu.

W całym domu, a nawet kwartale panowały egipskie ciemności (nieprawdopodobne uczucie!), zupełnie niewyobrażalne dla mieszczucha. Hofman, zastanawiając się nad wiadomościami od „Źródełka”, wziął rewolwer w sposób „bezpieczny” i poszedł do sypialni. Nawet gdyby się po ciemku przewrócił, przy tym ustawieniu broni strzał nie mógł nastąpić.

W sypialni zobaczył coś zupełnie nieprawdopodobnego. Jego żona – całkiem fajna blond laska – stała na golasa. W jednej ręce miała komórkę, a w drugiej słuchawkę zwykłego telefonu. Słychać z niej było dźwięk „bip, bip, bip...” – za długo ją trzymała bez wykręcania numeru. Odruchowo, na ile mógł dostrzec cokolwiek po ciemku, skupił wzrok na jej biodrach.

– Sprawdź, czy drzwi zamknięte – powiedziała.

– Co?

– Sprawdź, czy drzwi zamknięte.

Cofnął się do przedpokoju, sprawdził dwa olbrzymie zamki i łańcuch. Jego żona miała na tym punkcie fioła. Od czasu, kiedy zamordowano jej najbliższą koleżankę; kopano ją i bito tak fachowo, że umierała cztery godziny, zanim zadławiła się własną krwią.

Wrócił do sypialni.

– W porządku.

– Coś się stanie.

– Mam jeszcze piwo w lodówce. Chcesz?

– Do kuchni już nie dojdziesz – powiedziała to wciąż dość spokojnym tonem.

Właściwie jeszcze się nie denerwował. Oczywiście, miał w umyśle te wszystkie opowieści „Źródełka” i obejrzane w telewizji osiedlowe włamania, ale trzymał gazrurę pod łóżkiem (to od czasu, gdy skopali tę koleżankę na śmierć; także na nim zrobiło to wrażenie – podobno wyła, a sąsiedzi myśleli, że to rodzinna kłótnia), no i wciąż jeszcze czuł się jak macho z rewolwerem...

– Spokojnie. Chodźmy spać.

– Odwróć się – powiedziała jego goła żona.

Dopiero wtedy coś poczuł. Przeniósł spluwę z pozycji bezpiecznej do „cholernie niebezpiecznej”, to jest kolba w dłoni i palec na spuście, a kciuk na kurku. Odwrócił się, czując paraliżujący strach. Ale umysł wciąż działał sprawnie: „Co oni mogą mi zrobić? W razie czego skoczę za łóżko i zacznę pruć”. Sekundę później idiotyczna myśl: „Amunicja jest w sejfie! Mam tylko sześć nabojów!!!”. Ale zaraz też uspokojenie. „Albo poradzę sobie z dwoma, albo mnie załatwią, bo i tak nie będę miał czasu na przeładowanie”. Gonitwa myśli: żal, że nie wziął pistoletu dużego kalibru do tworzenia „ściany ognia”, a jednocześnie ulga, że zachował się racjonalnie, tak jak go nauczono – z pistoletu łatwiej zabić własną rodzinę, a rewolwer małego kalibru jest sto razy bezpieczniejszy, bardziej precyzyjny. Ale czy na pewno sprawdził drzwi (no przecież przed chwilą patrzył!)? Dlaczego nie ma świeczki? Gdzie jest światło chemiczne?! Do gazrury nie dojdzie, bo żona blokuje drogę... Kompletny debilizm, wymieszany z paraliżującym strachem... Na szczęście umysł ciągle działał w miarę racjonalnie, mógł też polegać na odruchach – uspokoił oddech, zastanawiał się, jak polepszyć sytuację taktyczną. Ściągnął kołdrę z łóżka, podszedł do drzwi sypialni.

– Nie wychodź.

– Spokojnie.

I nagle coś nieprawdopodobnego – ktoś przechodził przez drzwi! Jego żona wydała z siebie jakiś pisk. Zupełnie niesamowity dźwięk, jakiś taki charkot. Czuł, że ze strachu zaraz zacznie strzelać po ciemku, na oślep. Ktoś przechodził przez drzwi. Te od domu. To nie było skrobanie, stukanie, odgłos forsowania na siłę. To było jakby... ktoś się przeciskał! Przez drzwi zamknięte na dwa grube zamki i łańcuch.

Paraliżujący strach... i znowu odruchy. Uspokoił oddech, skłębił kołdrę przy drzwiach do sypialni, zajął pozycję.

Scena jak z włoskiego filmu. Facet w gaciach, z rewolwerem, goła kobieta z dwoma telefonami w dłoniach, i dziecko, które nagle zaczęło szaleć we śnie, jakby miało koszmary. Rzucało się, jęczało, popłakiwało. Ich córka spała na piętrowym łóżku. Hofman chciał wejść po drabinie, ale od razu zrozumiał, że zrobi głupio: był praworęczny, więc własnym ciałem odgradzał broń od „napastnika”. Stał przez chwilę w miejscu, nie wiedząc co robić. I... nagle USŁYSZELI, jak ktoś idzie po przedpokoju. Ale to nie odgłos kroków. Coś się przesuwało? Pełzło? Charkotało? Żona zaczęła płakać. Hofman znów pomyślał o pistolecie, który zostawił w sejfie. Podszedł do drzwi (serce łomotało, włosy naprawdę stawały dęba).

– Nie wychodź!!!

– Zobaczę co to jest. Nic się nie dzieje. Spokojnie, drzwi sprawdzałem...

– Nie!!!

Nie mógł uspokoić oddechu.

– Zaraz mu dupę odstrzelę.

Był zdenerwowany i popełnił błąd. Odwrócił się do niej przodem, a tyłem do drzwi.

Jego naga żona powiedziała nagle zupełnie spokojnie:

– On stoi w drzwiach.

Dwie najgorsze chwile. Odwrócił się w panice, odciągnął kurek. W drzwiach nikogo. Ale wiedział, że coś tam stoi. Dziecko płakało przez sen, przewracając się z boku na bok.

Kobieta powtórzyła idealnie spokojnym tonem:

– On stoi w drzwiach.

Nikogo nie widział, ale WIEDZIAŁ, że ktoś, albo coś, stało w drzwiach. Ciemności okrutne, nic nie widać...

– Strzelam!

– Nie strzelaj – ten sam absurdalnie spokojny ton.

Dziecko wariowało na łóżku, nikt nie mógł się poruszyć. Nie wiedział, jak długo tak stali w totalnych nerwach i strachu, przerywanym idiotycznymi gadkami:

– Strzelam!

– Nie strzelaj! To nic nie da.

– Co z dzieckiem?

– Jezu, nie wiem.

– Dzwonisz?

– Gdzie?

– Po posiłki z policji. Wykręć chociaż numer!

– Nie mogę zlikwidować tego bipania.

– Kręć komórką.

– Jezu. Jaki numer?

– 997. Nie, kurde. 112 chyba...

– Gdzie jest jedynka? Nie widzę klawiszy.

– Przyciśnij cokolwiek, to ci się podświetlą.

Prowadzili tę idiotyczną rozmowę, mając świadomość, że ten... ktoś wciąż stoi w drzwiach sypialni. Ich córka wyła wniebogłosy, od czasu do czasu milknąc na krótką chwilę – nikt nie ruszył, by sprawdzić, co się z nią dzieje. I nagle przybysz odpuścił. Dziecko uspokoiło się i zapadło w spokojny sen. Hofman poczuł, że ten cholerny rewolwer ciąży mu w dłoni jak szlag, jego żona odłożyła telefony. Nagle. Ni stąd, ni zowąd. Jakoś tak dziwnie było. Poszedł do kuchni po to piwo (z absolutną pewnością, że niczego już wokół nie ma), ale nie chciało mu się pić. Usiadł na podłodze, zimny metal puszki chłodził czoło.

 

W tym samym momencie „Źródełko” zasypiała w swoim łóżku. Z policjantami w radiowozie czuwającymi pod bramą budynku, ze służbowym pistoletem, zarepetowanym i odbezpieczonym, leżącym tuż obok, na nocnej szafce. Chwilę przed zapadnięciem w sen, gdy myśli mieszały się już bez kontroli, wciąż miała w umyśle historię pewnej Amerykanki. Tamta trzymała pod poduszką dwie rzeczy: rewolwer i inhalator na astmę. Pewnej nocy pomyliło jej się, i zamiast inhalatora wsunęła do ust lufę rewolweru. Zamiast przycisku uwalniającego dawkę berotecu nacisnęła spust... Tuż przed snem zawsze mieszają się myśli.

Swój inhalator „Źródełko” wywaliła do kuchni. Wóz albo przewóz. Ciekawe, czy będzie o tym pamiętała w razie ataku choroby? Pieprzyć, wóz albo przewóz. Żywej jej nie dostaną. Wszystko jedno. „Źródełko” była cholernie samotna, wiedziała więc, że zacznie walić ze swojej spluwy do wszystkiego, co pojawi się w jej sypialni, albo do samej siebie. Było jej wszystko jedno. Była cholernie samotna. Jeszcze jeden łyk wódki i można spać. Żeby tylko nie pomylić butelki z lufą i nakrętki ze spustem. A tak poza tym to wszystko jedno.

 

Mglista postać pojawiła się znowu, ale tym razem nie towarzyszyły temu żadne efekty. Hofman siedział na podłodze w kuchni i z trudem przełykał ciepłe już piwo. Nie smakowało. Zerknął na człowieka utkanego z mgły i leniwie podniósł lufę rewolweru, ale zaraz ją opuścił. Było mu wszystko jedno.

– Mmmmm? – mruknął.

– Znasz mnie – powiedziała mglista postać. Nie wiedział, czy naprawdę słyszał dźwięk, czy to tylko coś gadało mu w głowie.

– Tak? – on przynajmniej mówił na głos. Choć cicho.

– Tak. Słyszałeś moją ksywę. Z drugiej ręki. Z opowieści.

Podniósł głowę. Koszmarne wspomnienia z dzieciństwa.

– „Pyskówka”?

– Tak, Marku – szepnęła, a po chwili dodała. – Cześć, Wężu. Pogadamy chwilę?

– Dlaczego nazywasz mnie wężem?

– Zerknij do lustra na swoje oczy, drapieżniku. Są kurewsko wredne.

 

Dwóch policjantów z radiowozu po raz piąty przysięgało oficerowi dochodzeniowemu.

– Daję słowo honoru, że nikt z nas nie spał! Jak tylko usłyszeliśmy strzały, Krzysiek runął na schody, a ja wezwałem wsparcie i pobiegłem za nim. Nikt nie wchodził do budynku, nikt nie wychodził.

– Ten budynek ma chwilowo tylko jedno wejście. To drugie, na podwórko, zastawiono szafą.

– Wiem. Nikt z nas nie spał! Jak przyjechały radiowozy wsparcia, pobiegłem do tego drugiego wyjścia. Było zastawione szafą.

– Jak to możliwe, że dwóch policjantów śpi spokojnie dwa kroki od wejścia – po takiej akcji, która miała miejsce w nocy?

– Nie spaliśmy!

– Wszystkie rozmowy są nagrane. Ktoś goni sekretarkę szefa, przyjeżdżają trzy wozy. Jeden odwozi ją do domu. I, kurwa mać, zasnęliście na posterunku?!

– Nie zasnęliśmy! Jak tylko usłyszeliśmy strzały, Krzysiek...

„Źródełko” zdążyła wystrzelić pięć razy. Cztery strzały rozorały ściany, waląc rykoszetami po wszystkim wokół, bo to była tania, czeska amunicja. Piąty strzał był bardziej precyzyjny: „Źródełko” strzeliła sobie w głowę. I to wcale nie była pomyłka – naprawdę nie pomyliła inhalatora ze spluwą. Powinni dać jej za to pośmiertnie medal.

 

– Co, Wężu?

Chodzili po Parku Południowym, była piąta rano. Żadnych ludzi, jedynie jeże, przemykające opustoszałymi ścieżkami, wiewiórki, czasem królik, widoczny w oddali. Nikt nie mógł zobaczyć faceta rozmawiającego z kobietą utkaną z mgły.

– Słuchaj, „Pyskówka”, przecież ty nie żyjesz od jakichś trzydziestu lat!

– Czemu cię to tak peszy?

– No wiesz... niecodziennie rozmawia się ze zmarłym.

– Nie traktuj tego tak poważnie. Żyję, nie żyję... Co za różnica?

– Weź mnie nie wpieniaj, trupie jeden! – uśmiechnął się.

Ona też się roześmiała. Ale ciągle nie był pewien, czy zrobiła to „na głos”, czy tylko on mógł ją słyszeć.

– Wężu – szepnęła. – Podobasz mi się.

Zerknął na nią, jeśli słowem „nią” można było określić kłębek mgły.

– Powiedz... Jak to możliwe, że ty... – zawahał się. – Nie wiem, jak to powiedzieć... Że ty... żyjesz? Przynajmniej w pewnym sensie.

– To cholernie trudne do wytłumaczenia. Sama za dobrze nie wiem.

– No, ale coś mi chyba możesz powiedzieć?

– Posłuchaj, to nie jest takie proste. To...

– To ty mnie posłuchaj, trupie jeden. Mam dziwne wrażenie, że jesteś fantastyczną dziewczyną – zatrzymał się i zapalił papierosa. – Ale mam też absolutną pewność – wydmuchnął dym – że coś przede mną ukrywasz.

– Dzięki za to pierwsze zdanie. A co do drugiego... Masz rację.

– Powiesz mi?

Uśmiechnęła się smutno, jeśli oczywiście można było dojrzeć smutek w kłębku mgły.

– Powiem. Bo wiem, jak zareagujesz.

– Co ma do tego moja reakcja? – spytał.

– Bo to przykra wiadomość – przystanęła przed małą ławeczką. – Ale dasz sobie radę.

– Co się stało?

– „Źródełko” nie żyje.

Szlag! Coś go ścisnęło w dołku. Przez chwilę czuł paraliżującą samotność, strach, kompletne zagubienie, do głowy napłynęły jakieś mgliste wspomnienia z dzieciństwa, gdy było mu źle. Gdy jeszcze bał się wszystkiego wokół.

Usiadł na ławce, zaciągnął się dymem, ale papieros wyraźnie mu nie smakował; odrzucił go na środek ścieżki. Potem podniósł głowę. Był znowu sobą.

– Kto? – zapytał.

Duchy chyba nie czują strachu, jednak „Pyskówka” odruchowo cofnęła się o krok. Hofman powtórzył cicho:

– Kto to zrobił?

Uśmiechnęła się.

– Wiedziałam, że tak zareagujesz. Wiedziałam, że można ci to powiedzieć zupełnie spokojnie.

– Czy możesz mi odpowiedzieć na proste pytanie?

– Nie wiem kto. Ale pomogę ci go znaleźć.

Hofman rozpaczliwie potrzebował chociaż jednego piwa albo mocnej kawy. Czegoś, co go uspokoi.

– Ten gość jest już trupem – powiedział cicho.

– Wiem – roześmiała się „Pyskówka”. – Dlatego też zwróciłam się do ciebie, a nie do jakiegoś Kowalskiego z książki telefonicznej.

– Pomóż mi do niego dotrzeć, istoto z innego świata.

– Oki doki – „Pyskówka” powtórzyła ulubiony zwrot „Źródełka”. – Ale ciebie też zamierzają zabić. Za dużo już wiesz. „Źródełko” usiłowaliśmy ostrzec, ale się nie udało. I... i powiedz mi jedną rzecz.


Date: 2015-12-11; view: 744


<== previous page | next page ==>
Autobahn nach Poznań. 266 3 page | Autobahn nach Poznań. 266 5 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.017 sec.)