Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Autobahn nach Poznań. 266 2 page

– Tak? – nie był pewien swojego głosu. – Tak, słucham? – powtórzył głośniej.

– Panie Marku – usłyszał głos młodej kobiety. – Bagno.

– O Chryste... nie dziś. Plisssss...

– Dostaliśmy zgłoszenie drogą radiową – oszczędziła mu przynajmniej głupich uwag na temat domniemanego kaca. Od razu przeszła na tryb służbowy. – Mamy strzelaninę. Gość zastrzelił z tetetki trzech ludzi z kałachami.

Alka prim. Alka prim... gdzieś musiał być w biurku. Tylko gdzie? Hofman przeszukiwał szuflady.

– Panie Marku? Jest pan tam?

– Jestem...

 

Alka prim nie było. Znalazł za to starą paczkę jednorazowych chusteczek. Skwapliwie rozwinął jedną z nich.

– Dziwna sprawa. Na początku poszło normalnie, przecież pan wie, jaka jest procedura. Jak dostaliśmy wezwanie przez radio, dyżurny SWD skierował na miejsce zdarzenia ludzi z sekcji kryminalnej, powiadomił dyżurnego z sekcji dochodzeniowo-śledczej i ściągnął technika z kryminalistyki.

Mogła sobie oszczędzić tego wykładu. Hofman dokładnie wiedział, co było dalej. Grupa z kryminalnej pojechała na miejsce zdarzenia. Ktoś powiadomił dyżurnego z komendy wojewódzkiej oraz samego komendanta. Na miejscu była już pewnie analogiczna grupa z komisariatu, na którego terenie miała miejsce strzelanina. SWD, czyli Stanowisko Wspomagania Dowodzenia (czyli po prostu ludzie siedzący pod telefonami 997 i 112 oraz Dyżurny Komendy Miejskiej), czuwało, mogąc w każdej chwili dostarczyć wsparcie. SWD miało pod sobą wszystkich dyżurnych komisariatów oraz wozy patrolowe i ruchu drogowego, wyposażone w terminale komputerowe.

– No i zawiadomiliśmy prokuratora – kontynuowała – ale... Stało się coś dziwnego.

– Co się stało?

– Na początku nic. Chłopaki zwinęły sprawcę, zrobiły oględziny. Ewidentny napad, chociaż nie wiadomo o co chodzi. I... zaczęły się schody.

– Co się zaczęło?

– No, nie wiem dokładnie. W każdym razie oficer dochodzeniowo-śledczy popełnił samobójstwo.

– O żesz...

– Jakiś straszny pech. Dwóch podoficerów zginęło w wypadku samochodowym. I Jagielski umarł na zawał, i...

– Co to jest? Jakaś mafia? – rozpaczliwie potrzebował dwóch pastylek alka prim, i tylko to go obchodziło.

– Nieeee... wszystko naturalne przypadki. No, ale w każdym razie pan przejmuje sprawę.

– O Jezuuuuu...

Gdzie są te cholerne pastylki?! Przecież pamiętał, że je miał. Wysłuchawszy, gdzie są akta sprawy i wszystkie papiery, oraz że pacjent jest jeszcze na dołku, ale prorok zaraz go wypuści, bo to oficer Wojska Polskiego, przycisnął klawisz rozłączający komórkę. Podszedł do okna, otworzył je i dłuższą chwilę patrzył na majestatyczne hitlerowskie budynki przy ulicy Łąkowej. Obecnie mieściła się w nich komenda wrocławskiej policji.



 

Ponad trzydzieści lat wcześniej „prawie pięcioletni” chłopczyk gnał przez las, brocząc krwią. Beczał na cały głos, a łzy ledwie pozwalały mu dostrzec cokolwiek. Co to było? Co to było? Co to było?!

Wypadł na niewielką polanę. Chwiejąc się na nogach skręcił w wąską, piaszczystą ścieżkę, wijącą się wśród sosen. Po chwili dobiegł do willi, w której rodzice wynajmowali pokój.

Zauważono go od razu – tak głośno beczał. Najpierw trzech kolegów – „Janek”, „Gustlik” i „Tomek” z załogi czołgu Rudy – potem matka i reszta wczasowiczów.

– Jezus Maria!!! – wrzasnęła matka. – Ty jesteś cały we krwi!

– Mama... mama...

– Jezus Maria!!! Pomocy!!! Synku!!!...

Kilku wczasowiczów rzuciło się, żeby wziąć chłopca w ramiona. Ktoś skoczył po apteczkę; inny, bardziej rozsądny, krzyknął, że biegnie do telefonu, żeby wezwać pogotowie. I że wie, w którym domu jest telefon. To tylko dwa kilometry...

– Co się stało? – matka nieświadomie powtarzała pytanie syna. – Co się stało?

– Uderzyłem się w drzewo. Jak biegłem.

– Co się stało?!

Letnicy usiłowali zdjąć z malca zakrwawioną koszulę. Ktoś wyjął z apteczki jodynę, pioktaninę i bandaże.

– Przyleciało UFO!!! – darł się chłopczyk. – Przybysze z kosmosu!!!

– Walnął w sęk albo jakąś ułamaną gałąź – wtrącił mężczyzna, który najlepiej grał w badmintona. – Ale rana... Jak od postrzału.

– Jezus Maria! Jezus Maria!!! – zawodziła matka.

– Przylecieli przybysze z kosmosu. Najpierw wszystko stało się szare. Taka kula szarego. Takie coś. A potem oni wysiedli z takiego pojazdu, co miał z boku taki prysznic. I oni byli przebrani za ludzi. A potem włożyli swoje skafandry kosmiczne...

– Jezus Maria! Jezus Maria! Boże, Boże, Boże... Synku!

– To szok. Trzeba go przewieźć na pogotowie.

– Matko Święta, mały zaraz się wykrwawi. No zróbcie coś!

– I oni mieli takie rury, co im wychodziły z ust. I tak głośno oddychali. I zabili wszystkich ludzi! Zabili ich!!!

– Nie ma sensu czekać na pogotowie – krzyknął pan, który najlepiej grał w badmintona. – Owińcie go czymś i pakujcie do mojej syrenki. Jedziemy do Bydgoszczy!

– Zaaaaabiliiiii wszystkich ludzi! Mieli takie rury, co im wychodziły z ust!!! Mieli rury!

– Boże! Zróbcie coś wreszcie!

– Owińcie małego bandażem i do syrenki. Mama jedzie z nami. I ktoś jeszcze, dla pewności.

– Ja pojadę – zgłosił się mężczyzna o wyglądzie adwokata. – To najlepszy pomysł. Za pół godziny będziemy w Bydgoszczy. W jakimś porządnym szpitalu.

– Oni mieli ruryyyyy!!! Oni mieli rury, które wychodziły im z ust...

Trzech starszych chłopców ostrożnie oddaliło się od zbiegowiska. Spoglądali po sobie, czując coraz większy strach.

– No... chyba przesadziliśmy z tymi opowieściami o kosmitach – mruknął „Gustlik”, chowając zaczytany egzemplarz „Wielkiej, większej i największej”, który nosił za paskiem.

– Szlag – powiedział cicho „Janek”. – Wyda się?

„Tomek” sprawdził, czy paczka papierosów „Sport” jest dobrze ukryta w kieszeni.

– Będziemy mieli rodzicielskie przesłuchanie. Na mur. Pozbądźmy się wszystkich fajek.

– A jak nas dadzą na milicję?

– Popluj przez lewe ramię!

 

Hofman bezmyślnie grzebał w policyjnych papierach. Sytuacja wydawała się być czysta. Pan Felicjan Matysik, wiek siedemdziesiąt dwa lata, emerytowany oficer Wojska Polskiego, zabrał z domu legalną tetetkę i pojechał z rodziną na grilla, do lasu. Żona (stara, delikatnie mówiąc), córka, zięć, wnuczęta. Ot tak... Każdy przecież jeździ z tetetką na grilla. To zupełnie normalne, nie? W trakcie smażenia zwierzęcej tkanki podeszło do nich czterech ludzi. Trzech miało automaty Kałasznikowa, czwarty nie miał żadnej broni. Spytał tylko, czy Matysik to Matysik. Następnie wypadki zaczęły toczyć się szybciej. Ten czwarty, bez broni, powiedział, że mu przykro z powodu obecności rodziny, ale Matysik przecież sam powinien wiedzieć... Na co emerytowany oficer Wojska Polskiego wyjął tetetkę i zastrzelił tych trzech z kałachami. Aaaaa... i czym tu się zajmować? Umysł Hofmana, na kacu i po nieprzespanej nocy, nie działał tego dnia najlepiej. I czym tu się zajmować? Normalne polskie grillowanie w lesie. Wnuk wyrwał jednej z ofiar automat Kałasznikowa i zaczął pruć do uciekającego cywila, jedynego ocalałego z masakry. Wystrzelił trzydzieści dwa naboje, ale jedynie trafił w kostkę pana, który pięćdziesiąt metrów dalej zmieniał koło w matizie. Uciekiniera nie znaleziono, ofiary nie miały dokumentów, odcisków nie zidentyfikowano w kartotece.

Ot, zwykły niedzielny poranek. Trzy trupy, jeden ranny, emeryci i dzieci strzelają do wszystkiego, co się rusza... Normalka.

Hofman napił się wody mineralnej.

– Jezu – powiedział na głos. – Kto napisał te brednie? Co to za bzdury są, do jasnej cholery? Co to jest?!

Ofiary: trzy plus jeden. Gość z policyjnej ekipy powiesił się, dwóch zginęło w wypadku, czwarty miał zawał. Co to jest? Co to jest?!

Zagryzł wargi. Przypomniał sobie koszmar z dzieciństwa. Usiłował uspokoić rozedrgane nagle ręce. Popatrzył jeszcze raz w akta. „Czy pan to Felicjan Matysik?” – spytał napastnik bez broni. „Tak” – brzmiała odpowiedź.

 

Grill nie był zbyt udany. Podwrocławskie lasy, często patrolowane przez inspektorów w służbowych maluchach, same w sobie wystarczająco zniechęcały do tej formy niedzielnego wypoczynku. A w dodatku te chmury, grożące możliwością niespodziewanego prysznica. Matysik jeszcze raz sprawdził broń. ON się nigdy nie mylił. ON stał teraz pod drzewem – mglista sylwetka niewidoczna dla innych – i śmiał się bez przerwy. Siedemdziesięciodwuletni emerytowany oficer wiedział jednak swoje. Wstał ciężko, ignorując pytania wnuków, czy idzie sikać, oraz pytanie córki, czy mu pomóc.

Teraz. To wydarzy się teraz.

Czterech mężczyzn wyszło zza drzew. Trzech miało kałachy, trzymane tak, żeby móc ich szybko użyć. Debilizm. Komandosi z jednostki specjalnej. Tacy cholernie wyszkoleni ludzie, których często widziało się w telewizji, jak szli gęsiego, każdy z ręką na ramieniu kolegi z przodu i z bronią gotową do strzału. Strasznie groźnie wyglądali w telewizji. Ich problemem było tylko to, że nigdy w życiu nikogo nie zabili. Tylko ćwiczenia. Zero trupów.

– Czy pan Felicjan Matysik? – spytał ten czwarty bez broni.

– Tak.

– Przykro mi, że w obecności rodziny, ale... sam pan wie.

– Wiem.

Matysik wyjął z kabury przeładowaną zawczasu tetetkę i strzelił jednemu z komandosów w głowę. Prawie z przyłożenia. Kierując broń na drugiego musiał już zgrać przyrządy celownicze. Nie przejmował się krwią, która bryznęła mu na twarz. Strzał. Przeniesienie linii celowania na trzeciego. Oddech. Strzał. Pocisk 7,62 Tokariewa idealnie przeszedł przez czaszkę. Żadnej reakcji u którejkolwiek z ofiar. Oni byli naprawdę dobrze wyszkoleni, tylko nikt nie nauczył ich zabijać. Nie mieli w tym żadnej praktyki.

Matysik opuścił broń. Podszedł do tego czwartego.

– Tak? Słucham pana.

– Aaaaaaaaaaaa... – powiedział cywil głośno i wyraźnie.

– Nie do końca rozumiem.

– Aaaaaaaaaaaa... – powtórzył cywil i przełknął ślinę.

– No tak. Teraz wszystko jasne – zakpił Matysik. – Nie mogę cię zastrzelić, gnojku, bo sprawa o przekroczenie granic obrony koniecznej będzie trwała w sądzie trzy lata.

Cywil prawdopodobnie nie uwierzył. Odwrócił się i zaczął uciekać. I wtedy stała się rzecz nieplanowana. Wnuk Matysika, jedenastoletni chłopak, chwycił Kałasznikowa jednej z ofiar i wypruł całą serię. Trzydzieści dwa naboje. Żaden nie trafił w uciekiniera. Jak mu poderwało broń, to właściwie walił po wszystkim wokół. Głównie dziurawił chmury, i to chyba skutecznie, bo właśnie zaczął padać deszcz. Jakiś bardziej realny efekt jednak osiągnął – facet, który pięćdziesiąt metrów dalej naprawiał matiza, zaczął nagle wrzeszczeć i kuśtykać. Z kostki prawej nogi waliła mu krew.

Matysik zerknął na mglistą sylwetkę, śmiejącą się pod drzewem. ON miał zawsze rację. Felicjan nauczył się to cenić.

 

Trzydzieści lat wcześniej ekipa dochodzeniowa, złożona z letników i trzech wścibskich chłopców, poszła wyjaśniać, co tak naprawdę stało się w pensjonacie „Poruda” w Pieczyskach. Co sprawiło, że „prawie pięcioletni” chłopczyk znalazł się w jednym z bydgoskich szpitali w totalnym szoku i z okropną raną na ramieniu.

Niestety, już jakieś trzysta metrów od willi, w której mieszkali, detektywom zagrodziła drogę stara, zdezelowana nyska, zaparkowana w poprzek piaszczystej drogi. Dwaj mężczyźni i kobieta uśmiechnęli się na ich widok.

– Dzień dobry – powiedziała kobieta. – Jesteśmy z bydgoskiego pogotowia gazowego. Dalej nie możecie państwo przejść.

– Dlaczego?

– Awaria. A właściwie katastrofa – młoda kobieta wskazała na kłąb dymu unoszący się nad wierzchołkami drzew. – Noooo... tak się kończy nieumiejętne obsługiwanie butli z gazem.

– Są jakieś ofiary wybuchu?

– Ja tam nie wiem, proszę pana. Nam kazali tylko pilnować drogi.

– Ale co się stało?

– Nieee wieeeem... – ziewnęła. – Huknęło, aż się zapalił kawałek lasu. Ja tu tylko pilnuję, żeby więcej ofiar nie było. A tam straż gasi.

– Bo wie pani, myśmy się strasznie denerwowali – wczasowicz o wyglądzie mecenasa był nieustępliwy. – Przybiegł stamtąd jeden chłopczyk i opowiadał, ha, ha, o przybyszach z kosmosu w skafandrach i...

– A jak się ten chłopczyk nazywa? – młoda kobieta odrzuciła dopiero co zapalonego papierosa i wyjęła z kieszeni notes.

– Mareczek. Mareczek Hofman.

Zapisała.

– Bo wie pan, muszę wiedzieć. Bo my będziemy wypłacać odszkodowania. Normalnie się tego nie robi, ale dostaliśmy ogromne kredyty z ministerstwa i, wie pan, jak nie wydamy tych pieniędzy do końca roku, to nam przepadną i w przyszłym nie dostaniemy nowych. Rozumie pan przecież...

– Zamknij się „Pyskówka”! – warknął jeden z milczących dotąd mężczyzn, ubrany w drelich z napisem „Bydgoskie pogotowie gazowe”.

– Eeeeeee... kto by tam słuchał pięcioletniego dzieciaka? – wczasowicz-mecenas tylko machnął ręką.

– To mówi pan „Hofman”? Marek Hofman? Przez dwa „n”, dwa „r?

– „Pyskówka”, zamknij się!

Wczasowicze byli trochę zniesmaczeni tak chamskim odnoszeniem się do kobiety. Ale wiadomo... robotnicy. Jak ktoś ma za sobą jedynie szkołę podstawową, to nie może wiedzieć, co to kultura i atencja wobec kobiet...

 

Tymczasem w bydgoskim szpitalu ratowano „prawie pięcioletniego” Marka Hofmana (przez jedno „n” i jedno „f”). Chłopiec nie wiedział, że po odwrocie wczasowiczów z nieudanego zwiadu w radiostacji zdezelowanej nyski rozległ się złowróżbny komunikat: „Rozszerza się. Wszyscy do mnie!!!”. Malutki Hofman nie mógł nawet mieć pojęcia, że swoje życie zawdzięcza potwornemu pechowi „Pyskówki”, i temu, że spalono ją w rozerwanym na plecach kombinezonie OP-1 wraz z notesem, który miała w kieszeni.

 

Każdy policjant ma swoje nieoficjalne źródła informacji, ale to było zupełnie wyjątkowe. Nazywał je „Źródełko”. „Źródełko” miało na imię Ania i przeżyło dwadzieścia siedem wiosen. Kiedyś byli w sobie wściekle zakochani, potem jakoś się popsuło, a raczej wypaliło. Jednak, co się przecież rzadko zdarza w takich związkach, zostali serdecznymi przyjaciółmi. Pomagali sobie wzajemnie, wspierali się, świadczyli drobne usługi. Przyjaciel i przyjaciółka. Bliscy, serdeczni. Właściwie w każdej chwili mogli wkroczyć z powrotem na ścieżkę miłości. Przyzwyczaili się do siebie, rozumieli wzajemnie, nie byli zazdrośni o byle co. Ale układ, w którym w tej chwili byli, zadowalał obydwoje. Ona dawała mu wszystkie informacje, których potrzebował. On załatwiał wszystko, co było jej potrzebne, a dobry policjant miał w tej sprawie duże możliwości.

„Źródełko” było ściśle zakonspirowane. Nikt, oprócz Hofmana, nie wiedział nawet, że ma na imię Ania, choć wiele osób widziało ją codziennie w komendzie. Nawet jego ostatnia kochanka, jak sam mówił „kobieta jego życia”, z którą łączył bardzo poważne plany, nie wiedziała, kim jest „Źródełko”. Tej tajemnicy strzegł bardziej, niż czegokolwiek na świecie.

„Źródełko” była asystentką samego Big Bossa do spraw kontaktów z innymi służbami. Ania miała więc dostęp, i to z najwyższego pułapu, do wszystkich danych, archiwów i kartotek – nie tylko policji, ale także wywiadu, kontrwywiadu, służb cywilnych i wojskowych, Centralnego Biura Śledczego, Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego, Straży Granicznej, armii, Sekcji Służb Specjalnych, Biura Ochrony Rządu, agentów celnych, Straży Pożarnej (także ochotniczej), pogotowia ratunkowego, Instytutu Pamięci Narodowej i wszystkich służb zajmujących się archiwizacją informacji. Ona była bezcenna. Była genialna. Była też świetnym informatykiem. Jak sama twierdziła, nie pozostawiała żadnych śladów swoich odwiedzin w różnych kartotekach i archiwach. I Hofman szczerze jej wierzył. Dlatego nikt nigdy nie dowiedział się, kim jest tajemnicze „Źródełko”. Nikt nigdy.

Teraz jednak Ania zawiodła. Chyba po raz pierwszy, odkąd się poznali.

– No nic nie ma! Felicjan Matysik, lat 72. Wzorowa służba wojskowa, którą ukończył w stopniu kapitana. Broń ma legalną, kilka egzemplarzy. Żadnych wypadków, żadnych notatek służbowych. Jakiś taki dziwny ideał... Sprawdziłam wszystko w Śląskim Okręgu Wojskowym i w Warszawie. No... nie wierzę własnym oczom, ale dosłownie nic. Nic! Jakby gość nie istniał. Jakby go w ogóle nie było na świecie.

– Coś musi być.

– Ale nic nie ma.

– Chryste! Coś musi być! Daj mi jego zdjęcie.

Z tym akurat „Źródełko” nie miała kłopotu. Twarz siedemdziesięcioletniego mężczyzny zajęła cały ekran.

– Cholera... mam wrażenie, że już go kiedyś widziałem.

– Dać ci wcześniejsze zdjęcie?

– Jakbyś mogła.

Odgłos szybkiego stukania w klawisze. Po krótkiej chwili na ekranie pojawia się twarz czterdziestoletniego mężczyzny w mundurze.

– Masz, mistrzu – Ania uśmiechnęła się i zatarła ręce. – Pasuje?

 

„Prawie pięcioletni” chłopak, leżący w krzakach opodal, patrzył z otwartymi ustami. Dwóch mężczyzn w kosmicznych strojach, z jakimiś rurami sterczącymi z ust, właśnie zabijało wczasowiczów. Błyskawicznie. Szybko. Sprawnie. Potem obaj pobiegli do wnętrza pensjonatu. Jeden się potknął, obaj zderzyli się w drzwiach. Chłopczyk słyszał z wnętrza ciche „prrrryt” kałacha. I głośne „bum-bum-bum” Raka.

Po chwili wybiegli z powrotem. Jeden skoczył do gazika i zaczął rozkładać takie dziwne coś z boku auta – wyglądało jak prysznic. Drugi chodził wokół, penetrując okoliczne zarośla.

Chłopak zamknął usta. Nie mógł uwierzyć w to, co widzi. Jego wiedza, nikła w porównaniu z doświadczeniami dorosłego człowieka, nie podsuwała mu żadnego rozwiązania. Czy to mu się tylko śni? Czy to tylko sen? Jakaś zabawa? Co to jest? Co to jest? Co to jest?!

Chłopczyk zacisnął powieki dokładnie w momencie, gdy rosły mężczyzna w przeciwchemicznym OP-1 rozchylił nad nim gałęzie i wycelował z maszynowego Raka.

 

To nie był sen, to nie były majaki. To nie były fantazje nakarmionego niesamowitymi opowieściami chłopczyka. To była jawa. Jawa! Jawa! Jezus Maria!

– Marek! Marku? Coś ci się stało? – „Źródełko” trzymała go za rękę, wyraźnie przestraszona. – Marek, co się dzieje?

Przełknął ślinę.

– To nie był sen. To nie był sen... Chryste!

– Marek. Mareczku... Wezwać lekarza?

Z Hofmanem działo się coś dziwnego, mężczyzna wręcz dygotał ze strachu. Przecież już sobie to wszystko zracjonalizował! To tak samo, jak kiedyś, gdy, też jako dziecko, zobaczył na ulicy kombajn. Wielką, czerwoną, nieprawdopodobną konstrukcję. Wydawało mu się, że taka maszyna nie może istnieć. Była za duża. Ale patrzył uważnie na twarze przechodniów wokół i nie widział oznak strachu. „To zwykły kombajn” – ktoś mu wyjaśnił, widząc konfuzję chłopca.

I tak samo było z tą opowieścią. Przez lata dał się przekonać, że to zwykłe fantazje. Nie było żadnych kosmitów zabijających letników w Pieczyskach. Zwykły wybuch gazu. „Prawie pięć lat” to stanowczo za mało, żeby obserwować świat racjonalnie. Przyśniło mu się. Za dużo nasłuchał się od kolegów fantastycznych opowieści. Udar słoneczny, pożar, gaz, huk i fantastyka naukowa, serwowana w filmie. Ramię rozwalił sobie, biegnąc przez las, bo nabił się na ułamaną gałąź jakiegoś drzewa. Nie było kosmitów zabijających ludzi w Pieczyskach. Nie było istot z rurami sterczącymi z twarzy, strzelających do ludzi. Nie było ich!!!

 

Jezus Maria. Byli!!!

 

Hofman patrzył w twarz mężczyzny, który odgarnął krzaki i wycelował do niego z maszynowego Raka. Już nie miał maski z długą rurą do pochłaniacza. Twarz dokładnie zapamiętana z każdego koszmaru, który śnił mu się przez setki nocy.

Boże! Dlatego został policjantem, właśnie z powodu koszmarów. Pamiętał zastrzelonego milicjanta, pamiętał, że tamten nawet nie zdążył sięgnąć do kabury z bronią. Hofman był lepszy – zawsze miał przy sobie dwa pistolety i malutki rewolwer. Ten koszmar wpłynął na całe jego życie. Tylko dlatego został policjantem: żeby móc się bronić. Jako głupi szczeniak zaciągnął się nawet do najemników w Czadzie, podczas francuskiej interwencji. Wprawdzie do niczego ich wtedy nie użyto, ale przynajmniej nauczono go zabijać. Mógł walczyć wszystkim: nożem, pięściami, zębami, szydełkiem swojej żony, nawet jej koronkową pończochą.

Nie mógł obronić się przed koszmarami, choć cały czas tłumaczył sobie, że to nieprawda. To tylko zwykłe sny.

A teraz koszmar okazał się prawdą. Więcej, był kurewsko realny! Patrzył w twarz, która śniła mu się podczas setek nocy. Pamiętał ją dobrze.

Jezu Chryste... To nie zły sen. To prawda! Zabijali ludzi w Pieczyskach! Ten facet. Ten, który już bez przeciwgazowej maski odsłonił ręką krzaki, które go ukrywały. W drugiej ręce miał maszynowego Raka ze zgranymi przyrządami celowniczymi.

 

– Marku? Marku, co się dzieje? – powtarzała „Źródełko”. – Marek! Ocknij się!

Ukrył twarz w dłoniach. Próbował się otrząsnąć.

– Masz trochę wody?

– Jezu, a może wezwać lekarza? Odwiozę cię na pogotowie, co?

– Nie – wypił kilka łyków z podanej szklanki. – Wiesz, dlaczego nic nie znalazłaś na jego temat? – usiłował znowu być racjonalny.

– Dlaczego? – była wyraźnie zaciekawiona.

– Zrobiliśmy błąd, szukając danych we Wrocławiu i w Warszawie.

– To gdzie mam szukać? – zaintrygowana upiła kilka łyków z jego szklanki. Wiedziała, a raczej czuła, że trafili na coś zupełnie niecodziennego.

Hofman uśmiechnął się blado.

– Szukaj w Bydgoszczy. Konkretnie w Pieczyskach. To jakieś trzydzieści kilometrów obok. Spróbuj skojarzyć te dwie miejscowości i tego faceta. Wczesne lata siedemdziesiąte.

– Dlaczego akurat w Bydgoszczy? Skąd o tym wiesz?

Uśmiechnął się, tym razem bardziej twardo.

– Tak się składa, że jestem jedynym oficerem policji w Polsce, który wie, gdzie szukać danych na temat tego faceta. Tak się po prostu składa...

 

Matysika wyprowadził z „dołka” posterunkowy. Z pewną atencją traktował siedemdziesięciodwuletniego staruszka. I w dodatku byłego oficera. Zaprowadził go do pokoju oficera dochodzeniowego.

Za biurkiem siedział rosły, chudy facet. W jego fizjonomii można było dostrzec pewien dziwny szczegół – mężczyzna miał zupełnie nieruchome, zimne oczy. Oczy węża. Matysikowi przez moment nawet wydawało się, że już kiedyś go widział... Ale to tylko ulotna chwila. Miał doskonałą pamięć do twarzy i z całą pewnością nie znał oficera o oczach zimnych jak lód.

Tamten podniósł się z krzesła.


Date: 2015-12-11; view: 827


<== previous page | next page ==>
Autobahn nach Poznań. 266 1 page | Autobahn nach Poznań. 266 3 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.014 sec.)