Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






MIECZ PRZEZNACZENIA

 

I

 

Pierwszego trupa znalazł około południa.

Widok zabitych rzadko kiedy wstrząsał wiedźminem, znacznie częściej zdarzało mu się patrzeć na zwłoki zupełnie obojętnie. Tym razem nie był obojętny.

Chłopiec miał około piętnastu lat. Leżał na wznak, z szeroko rozrzuconymi nogami, na ustach zastygło mu coś niby grymas przerażenia. Pomimo tego Geralt wiedział, że chłopiec zginął natychmiast, nie cierpiał i prawdopodobnie nawet nie wiedział, że umiera. Strzała trafiła w oko, głęboko ugrzęzła w czaszce, w kości potylicy. Strzała była opierzona pręgowanymi, barwionymi na żółto lotkami kury bażanta. Brzechwa sterczała ponad miotły traw.

Geralt rozejrzał się, szybko i bez trudu znalazł to, czego szukał. Drugą strzałę, identyczną, utkwioną w pniu sosny, o jakieś sześć kroków z tyłu. Wiedział, co zaszło. Chłopiec nie zrozumiał ostrzeżenia, słysząc świst i stuk strzały przeraził się i zaczął biec w niewłaściwym kierunku. W stronę tej, która nakazała mu zatrzymać się i natychmiast wycofać. Syczący, jadowity i pierzasty świst, krótki stuk grotu wcinającego się w drewno. Ani kroku dalej, człowieku, mówi ten świst i ten stuk. Precz, człowieku, natychmiast wynoś się z Brokilonu. Zdobyłeś cały świat, człowieku, wszędzie cię pełno, wszędzie wnosisz ze sobą to, co nazywasz nowoczesnością, erą zmian, to, co nazywasz postępem. Ale my nie chcemy tutaj ani ciebie, ani twojego postępu. Nie życzymy sobie zmian, jakie przynosisz. Nie życzymy sobie niczego, co przynosisz. Świst i stuk. Precz z Brokilonu!

Precz z Brokilonu. pomyślał Geralt. Człowieku. Nieważne, czy masz piętnaście lat i przedzierasz się przez las oszalały ze strachu, nie mogąc odnaleźć drogi do domu. Nieważne, że masz lat siedemdziesiąt i musisz pójść po chrust, bo za nieprzydatność wygonią cię z chałupy, nie dadzą żreć. Nieważne, że masz lat sześć i przyciągnęły cię kwiatki niebieszczące się na zalanej słońcem polanie. Precz z Brokilonu! Świst i stuk.

Dawniej, pomyślał Geralt, zanim strzeliły, by zabić, ostrzegały dwa razy. Nawet trzy.

Dawniej, pomyślał, ruszając w dalszą drogę. Dawniej.

Cóż, postęp.

Las nie wydawał się zasługiwać na straszną sławę, jaką się cieszył. Prawda, był przerażająco dziki i uciążliwy do marszu, ale była to zwyczajna uciążliwość matecznika, w którym każdy prześwit, każda słoneczna plama przepuszczona przez konary i liściaste gałęzie wielkich drzew wykorzystywana była natychmiast przez dziesiątki młodych brzóz, olch i grabów, przez jeżyny, jałowce i paprocie pokrywające gęstwiną pędów chrupliwe grzęzawisko próchna, suchych gałęzi i zbutwiałych pni drzew najstarszych, tych, które przegrały w walce, tych, które dożyły swego żywota. Gęstwina nie milczała jednak złowieszczym, ciężkim milczeniem, które bardziej pasowałoby do tego miejsca. Nie, Brokilon żył. Bzyczały owady, szeleściły pod nogami jaszczurki, pomykały tęczowe żuki biegacze, targało lśniącymi od kropel pajęczynami tysiące pająków, dzięcioły roztętniły pnie ostrymi seriami stuków, wrzeszczały sójki.



Brokilon żył.

Ale wiedźmin nie dawał się zwieść. Wiedział, gdzie jest. Pamiętał o chłopcu ze strzałą w oku. Wśród mchu i igliwia widział niekiedy białe kości, po których biegały czerwone mrówki.

Szedł dalej, ostrożnie, ale szybko. Siady były świeże. Liczył na to. że zdąży, że zdoła zatrzymać i zawrócić idących przed nim ludzi. Łudził się, że nie jest za późno.

Było.

Drugiego trupa nie zauważyłby, gdyby nie refleks słońca na klindze krótkiego miecza, który zabity ściskał w dłoni. Ten był dojrzałym mężczyzną. Prosty strój w użytkowo burym kolorze wskazywał na niskie pochodzenie. Strój - jeśli nie liczyć plam krwi otaczających dwie wbite w pierś strzały - był czysty i nowy, nie mógł to zatem być zwykły pachołek.

Geralt rozejrzał się i zobaczył trzeciego trupa, ubranego w skórzaną kurtkę i krótki, zielony płaszcz. Ziemia wokół nóg zabitego była poszarpana, mech i igliwie zryte aż do piachu. Nie było wątpliwości - ten człowiek umierał długo.

Usłyszał jęk.

Szybko rozgarnął jałowce, dostrzegł głęboki wykrot, który maskowały. W wykrocie, na odsłoniętych korzeniach sosny leżał mężczyzna potężnej budowy, o czarnych, kręconych włosach i takiejż brodzie, kontrastujących z przeraźliwą, wręcz trupią bladością twarzy. Jasny kaftan z jeleniej skóry był czerwony od krwi.

Wiedźmin wskoczył do wykrotu. Ranny otworzył oczy.

- Geralt... -jęknął. - O, bogowie... Ja chyba śnię...

- Freixenet? - zdumiał się wiedźmin. - Ty tutaj?

- Ja... Oooch...

- Nie ruszaj się - Geralt ukląkł obok. - Gdzie dostałeś? Nie widzę strzały...

- Przeszła... na wylot. Odłamałem grot i wyciągnąłem... Słuchaj, Geralt...

- Milcz, Freixenet, bo zachłyśniesz się krwią. Masz przebite płuco. Zaraza, muszę cię stąd wyciągnąć. Co wy, do diabła, robiliście w Brokilonie? To tereny driad, ich sanktuarium, stąd nikt żywy nie wychodzi. Nie wiedziałeś o tym?

- Później... - zajęczał Freixenet i splunął krwią. - Później ci opowiem... Teraz wyciągnij mnie... Och, zaraza! Ostrożniej... Oooch...

- Nie dam rady - Geralt wyprostował się, rozejrzał. - Za ciężki jesteś...

- Zostaw mnie - stęknął ranny. - Zostaw mnie, trudno... Ale ratuj ją... na bogów, ratuj ją...

- Kogo?

- Księżniczkę... Och... Znajdź ją, Geralt...

- Leź spokojnie, do diabła! Zaraz coś zmontuję i wywlokę cię.

Freixenet zakasłał ciężko i znowu splunął, gęsta, ciągnąca się nitka krwi zawisła mu na brodzie. Wiedźmin zaklął, wyskoczył z wykrotu, rozejrzał się. Potrzebował dwóch młodych drzewek. Ruszył szybko w stronę skraju polany, gdzie poprzednio widział kępy olszyn.

Świst i stuk.

Geralt zamarł w miejscu. Strzała, wbita w pień na wysokości jego głowy, miała na brzechwie pióra jastrzębia. Spojrzał w kierunku wytyczonym przez jesionowy pręt, wiedział, skąd strzelano. O jakieś pięćdziesiąt kroków był kolejny wykrot, zwalone drzewo, stercząca w górę plątanina korzeni, wciąż jeszcze ściskających w objęciu ogromną bryłę piaszczystej ziemi. Gęstniała tam tarnina i ciemność pręgowata jaśniejszymi pasami brzozowych pni. Nie widział nikogo. Wiedział, że nie zobaczy.

Uniósł obie ręce, bardzo powoli.

- Ceadmil! Va an Eithne meath e Duen Canell! Essea Gwynbleidd!

Tym razem usłyszał cichy szczęk cięciwy i zobaczył strzałę, wystrzelono ją bowiem tak, by ją widział. Ostro w górę. Patrzył, jak wzbija się, jak załamuje lot, jak spada po krzywej. Nie poruszył się. Strzała wbiła się w mech prawie pionowo, o dwa kroki od niego. Prawie natychmiast utkwiła obok niej druga, pod identycznym kątem. Bał się, ze następnej może już nie zobaczyć.

- Meath Eithne! - zawołał ponownie. - Essea Gwynbleidd!

- Glaeddyv vort! - głos, niby powiew wiatru. Głos, nie strzała. Żył. Powoli rozpiął klamrę pasa, wyciągnął miecz daleko od siebie, odrzucił. Druga driada bezszelestnie wyłoniła się zza otulonego jałowcami pnia jodły, nie więcej niż dziesięć kroków od niego. Chociaż była mała i bardzo szczupła, pień wydawał się cieńszy. Nie miał pojęcia, Jak mógł nie zauważyć jej, gdy podchodził. Być może maskował ją strój - nie szpecąca zgrabnego ciała kombinacja zszytych dziwacznie kawałków tkaniny w mnóstwie odcieni zieleni i brązu, usiana liśćmi i kawałkami kory. Jej włosy, przewiązane na czole czarną chustką, miały kolor oliwkowy, a twarz była poprzecinana pasami wymalowanymi łupiną orzecha.

Rzecz jasna, łuk miała napięty i mierzyła w niego.

- Eithne... - zaczął.

- Thaess aep!

Zamilkł posłusznie, stojąc bez ruchu, trzymając ręce z dala od tułowia. Driada nie opuściła luku.

- Dunca! - krzyknęła. - Braenn! Caemm vort!

Ta, która strzelała poprzednio, wyprysnęła z tarniny, przesmyknęła po zwalonym pniu, zręcznie przeskakując wykrot. Chociaż leżała tam sterta suchych gałęzi, nie słyszał, by choć jedna trzasnęła pod jej stopami. Za sobą, blisko, usłyszał leciutki szmer, coś niby szelest liści na wietrze. Wiedział, że trzecią ma za plecami.

Właśnie ta trzecia, wysuwając się błyskawicznie z boku, podniosła jego miecz. Ta miała włosy w kolorze miodu, ściągnięte opaską z sitowia. Kołczan pełen strzał kołysał się na jej plecach.

Tamta najdalsza, z wykrotu, zbliżyła się szybko. Jej strój nie różnił się niczym od ubioru towarzyszek. Na matowych, ceglastorudych włosach nosiła wianek spleciony z koniczyny i wrzosu. Trzymała łuk, nie napięty, ale strzała była na cięciwie.

- Ten thesse in maeth aep Eithne llev? - spytała, podchodząc blisko. Głos miała niezwykle melodyjny, oczy ogromne i czarne. - Ess' Gwynbleidd?

- Ae... aessea... - zaczął, ale słowa brokilońskiego dialektu, brzmiące jak śpiew w ustach driady, jemu więzły w gardle i drażniły wargi. - Żadna z was nie mówi wspólnym? Niezbyt dobrze znam...

- Ań' vaill. Vort Ilinge - ucięła.

- Jestem Gwynbleidd, Biały Wilk. Pani Eithne mnie zna. Idę do niej z poselstwem. Bywałem już w Brokilonie. W Duen Canell.

- Gwynbleidd - ceglasta zmrużyła oczy. - Vatt'ghern?

- Tak - potwierdził. - Wiedźmin.

Oliwkowa parsknęła gniewnie, ale opuściła łuk. Ceglasta patrzyła na niego szeroko rozwartymi oczami, a jej poznaczona zielonymi pręgami twarz była zupełnie nieruchoma, martwa, jak twarz posągu. Nieruchomość ta nie pozwalała sklasyfikować tej twarzy jako ładną czy brzydką - zamiast takiej klasyfikacji nasuwała się myśl o obojętności i bezduszności, jeśli nie okrucieństwie. Geralt w myślach zrobił sobie wyrzut z tej oceny, łapiąc się na wiodącym na manowce uczłowieczaniu driady. Powinien był wszakże wiedzieć, że była po prostu starsza od tamtych dwu. Pomimo pozorów, była od nich znacznie, znacznie starsza.

Stali wśród niezdecydowanego milczenia. Geralt słyszał, jak Freixenet jęczy, stęka i kaszle. Ceglasta też musiała to słyszeć, ale jej twarz nie drgnęła nawet. Wiedźmin oparł ręce o biodra.

- Tam, w wykrocie - powiedział spokojnie - leży ranny. Jeśli nie otrzyma pomocy, umrze.

- Thaess aep! - oliwkowa napięła łuk, kierując grot strzały prosto w jego twarz.

- Dacie mu zdechnąć? - nie podniósł głosu. - Pozwolicie mu, tak po prostu, powoli zadławić się krwią? W takim razie lepiej go dobić.

- Zawrzyj gębę! - szczeknęła driada, przechodząc na wspólny. Ale opuściła łuk i zwolniła napięcie cięciwy. Spojrzała na tę drugą pytająco. Ceglasta kiwnęła głową, wskazała na wykrot. Oliwkowa pobiegła, szybko i bezszelestnie.

- Chcę się widzieć z panią Eithne - powtórzył Geralt. - Niosę poselstwo...

- Ona - ceglasta wskazała na miodową - zaprowadzi cię do Duen Canell. Idź.

- Frei... A ten ranny?

Driada spojrzała na niego, mrużąc oczy. Wciąż bawiła się strzałą, zaczepioną na cięciwie.

- Nie frasuj się - powiedziała. - Idź. Ona cię zaprowadzi.

- Ale...

- Va'en vort! - ucięła, zaciskając usta.

Wzruszył ramionami, odwrócił się w stronę tej o włosach w kolorze miodu. Wydawała się najmłodsza z całej trójki, ale mógł się mylić. Zauważył, że oczy ma niebieskie.

- Chodźmy tedy.

- Ano - powiedziała cicho miodowa. Po krótkiej chwili wahania oddała mu miecz. - Chodźmy.

- Jak masz na imię? - spytał.

- Zawrzyj gębę.

Szła przez matecznik bardzo szybko, nie oglądając się. Geralt musiał się mocno wysilić, by za nią nadążyć. Wiedział, że driada robi to celowo, wiedział, że chce, aby idący za nią człowiek z jękiem ugrzązł w chaszczach, by zwalił się na ziemię wyczerpany, niezdolny do dalszego marszu. Oczywiście, nie wiedziała, że ma do czynienia z wiedźminem, nie z człowiekiem. Była za młoda, by wiedzieć, kim jest wiedźmin.

Dziewczyna - Geralt wiedział już, ze nie jest czystej krwi driadą - zatrzymała się nagle, odwróciła. Widział, ze piersi ostro falują jej pod łaciatym kubraczkiem, ze z trudem powstrzymuje się, by nie oddychać ustami.

- Zwolnimy? - zaproponował z uśmiechem.

- Yea - spojrzała na niego niechętnie. - Aeen esseath Sidh?

- Nie, nie jestem elfem. Jak masz na imię?

- Braenn - odpowiedziała, wznawiając marsz, ale już wolniejszym krokiem, nie starając się wyprzedzać go. Szli obok siebie, blisko. Czuł zapach jej potu, zwykłego potu młodej dziewczyny. Pot driad miał zapach rozcieranych w dłoniach wierzbowych listków.

- A jak nazywałaś się przedtem? Spojrzała na niego, usta skrzywiły się jej nagle, myślał, że żachnie się lub nakaże mu milczenie. Nie zrobiła tego.

- Nie pamiętam - powiedziała z ociąganiem. Nie sądził, żeby to była prawda.

Nie wyglądała na więcej niż szesnaście lat, a nie mogła być w Brokilonie dłużej niż sześć, siedem - gdyby trafiła tu wcześniej, maleńkim dzieckiem lub wręcz niemowlęciem, nie rozpoznałby już w niej człowieka. Niebieskie oczy i naturalnie jasne włosy zdarzały się i u driad. Dzieci driad, poczynane w celebrowanych kontaktach z elfami lub ludźmi, przejmowały cechy organiczne wyłącznie od matek i były to wyłącznie dziewczynki. Niezmiernie rzadko, i z reguły w którymś z następnych pokoleń, rodziło się jednak niekiedy dziecko o oczach lub włosach anonimowego męskiego protoplasty. Ale Geralt był pewien, że Braenn nie miała w sobie ani kropli krwi driad. Nie miało to zresztą większego znaczenia. Krew czy nie, obecnie była driadą.

- A ciebie - spojrzała na niego koso - jak zwać?

- Gwynbleidd. Kiwnęła głową.

- Pójdziem tedy... Gwynbleidd.

Szli wolniej niż poprzednio, ale nadal szybko. Braenn, rzecz jasna, znała Brokilon - gdyby był sam, Geralt nie byłby w stanie utrzymać ani tempa, ani właściwego kierunku. Braenn przemykała przez zaporę matecznika krętymi, zamaskowanymi ścieżkami, pokonywała wąwozy, biegnąc zwinnie, jak po mostach, po zwalonych pniach, śmiało chlupotała przez zielone od rzęsy, lśniące połacie trzęsawisk, na które wiedźmin nie odważyłby się wkroczyć i traciłby godziny, jeśli nie dni, na ich obejście.

Nie tylko przed dzikością lasu chroniła go obecność Braenn - były miejsca, w których driada zwalniała kroku, szła bardzo ostrożnie, macając stopą ścieżkę, trzymając go za rękę. Wiedział, z jakiego powodu. O pułapkach Brokilonu krążyły legendy - mówiono o dołach, pełnych zaostrzonych palików, o samostrzałach, o walących się drzewach, o straszliwym jeżu - kolczastej kuli na linie, spadającej znienacka, wymiatającej ścieżkę. Bywały też miejsca, w których Braenn zatrzymywała się i gwizdała melodyjnie, a z zarośli odpowiadały jej gwizdy. Bywały tez miejsca, w których przystawała z ręką na strzale w kołczanie, nakazując mu ciszę, i czekała w napięciu, aż coś, co szeleściło w gąszczu, oddali się.

Pomimo szybkiego marszu, musieli zatrzymać się na noc. Braenn wybrała miejsce bezbłędnie - na pagórku, na który różnice temperatur niosły podmuchy ciepłego powietrzą. Spali na uschłych paprociach, bardzo blisko siebie, zwyczajem driad. W środku nocy Braenn objęła go, przytuliła się mocno. I nic więcej. Objął ją. I nic więcej. Była driadą. Chodziło tylko o ciepło.

O brzasku, jeszcze prawie po ciemku, wyruszyli w dalszą drogę.

II

Pokonywali pas rzadziej zalesionych wzgórz, klucząc kotlinkami, wypełnionymi mgłą, idąc przez rozległe, trawiaste polany, przez wiatrołomy.

Braenn po raz kolejny zatrzymała się, rozejrzała. Sprawiała wrażenie, jakby zgubiła drogę, ale Geralt wiedział, że to niemożliwe. Korzystając jednak z przerwy w marszu, przysiadł na zwalonym pniu.

I wtedy usłyszał krzyk. Cienki. Wysoki. Rozpaczliwy.

Braenn przyklęknęła błyskawicznie, wyciągając z kołczana jednocześnie dwie strzały. Jedną chwyciła w zęby, drugą zaczepiła o cięciwę, napięła łuk, celując na ślepo, przez krzaki, na głos.

- Nie strzelaj! - krzyknął.

Przeskoczył przez pień, przedarł się przez zarośla.

Na niewielkiej polanie u podnóża kamienistego urwiska stała mała istotka w szarym kubraczku przyciśnięta plecami do pnia uschniętego grabu. Przed nią, o jakieś pięć kroków, coś poruszało się powoli, rozgarniając trawy. To coś miało około dwóch sążni długości i było ciemnobrązowe. W pierwszej chwili Geralt pomyślał, że to wąż. Ale spostrzegł żółte, ruchliwe, haczykowate odnóża, płaskie segmenty długiego tułowia i zorientował się, ze to nie wąż. Ze to coś znacznie gorszego.

Przytulona do pnia istotka pisnęła cienko. Olbrzymi wij uniósł ponad trawy długie, drgające czułki, łowił nimi zapach i ciepło.

- Nie ruszaj się! - wrzasnął wiedźmin i tupnął, by zwrócić na siebie uwagę skolopendromorfa. Ale wij nie zareagował, jego czułki uchwyciły już woń bliższej ofiary. Potwór poruszył odnóżami, zwinął się esowato i ruszył do przodu. Jego jaskrawożółte łapy migały wśród traw, równo, jak wiosła galery.

- Yghern! - krzyknęła Braenn.

Geralt dwoma susami wpadł na polanę, w biegu wyszarpując miecz z pochwy na plecach, z rozpędu, biodrem, uderzył skamieniałą pod drzewem istotkę, odrzucając ją w bok, w krzaki jeżyn. Skolopendromorf zaszeleścił w trawie, zadrobił odnóżami i rzucił się na niego, unosząc przednie segmenty, szczękając ociekającymi jadem kleszczami. Geralt zatańczył, przeskoczył przez płaskie cielsko i z półobrotu rąbnął mieczem, mierząc w miększe miejsce, pomiędzy pancerne płyty tułowia. Potwór był jednak zbyt szybki, miecz uderzył w chitynową skorupę, nie przecinając jej - gruby dywan mchu zamortyzował uderzenie. Geralt odskoczył, ale nie dość zwinnie. Skolopendromorf owinął tylną część cielska wokół jego nóg, z potworną siłą. Wiedźmin upadł, przekręcił się i spróbował wyrwać.

Bezskutecznie.

Wij wygiął się i obrócił, by dosięgnąć go kleszczami, przy czym gwałtownie zadrapał pazurami o drzewo, przewinął się po nim. W tym momencie nad głową Geralta syknęła strzała, z trzaskiem przebijając pancerz, przygważdżając stwora do pnia. Wij zwinął się, złamał strzałę i uwolnił się, ale natychmiast ugodziły go dwa dalsze pociski. Wiedźmin kopniakiem odrzucił od siebie trzepoczący odwłok, odturlał się w bok.

Braenn, klęcząc, szyła z łuku w nieprawdopodobnym tempie, pakując w skolopendromorfa strzałę po strzale. Wij łamał brzechwy i uwalniał się, ale kolejna strzała znowu przygważdżała go do pnia. Płaski, błyszczący, ciemnorudy łeb stwora kłapał i szczękał kleszczami przy miejscach, gdzie trafiały groty, bezmyślnie usiłując dosięgnąć raniącego go wroga.

Geralt przyskoczył z boku i ciął mieczem z szerokiego zamachu, kończąc walkę jednym uderzeniem. Drzewo podziałało jak katowski pień.

Braenn zbliżyła się powoli, z napiętym łukiem, kopnęła wijący się wśród traw, przebierający odnóżami tułów, splunęła na niego.

- Dzięki - rzekł wiedźmin, miażdżąc ucięty łeb wiją. uderzeniami obcasa.

- Ee?

- Uratowałaś mi życie.

Driada spojrzała na niego. Nie było w tym spojrzeniu ani zrozumienia, ani emocji.

- Yghern - powiedziała, trącając butem skręcające się cielsko. - Połamał mi szypy.

- Uratowałaś życie i mnie, i tej małej driadzie - powtórzył Geralt. - Psiakrew, gdzie ona jest?

Braenn zręcznie odgarnęła krzaki jeżyn, zagłębiła ramię wśród kolczatych pędów.

- Takem myślała - powiedziała, wyciągając z chaszczy istotkę w szarym kubraczku. - Obacz sam, Gwynbleidd.

To nie była driada. Nie był to też elf, sylfida, puk ani niziołek. To była najzwyklejsza w świecie ludzka dziewczynka. W środku Brokilonu, najniezwyklejszym miejscu dla zwykłych, ludzkich dziewczynek.

Miała jasne, mysiopopielate włosy i wielkie, jadowicie zielone oczy. Nie mogła mieć więcej niż dziesięć lat.

- Kim jesteś? - spytał. - Skąd się tu wzięłaś? Nie odpowiedziała. Gdzie ja ją już widziałem, pomyślał. Gdzieś już ją widziałem. Ją lub kogoś bardzo do niej

podobnego.

- Nie bój się - powiedział niepewnie.

- Nie boję się - burknęła niewyraźnie. Najwidoczniej miała katar.

- Dyrdajmy stąd - odezwała się nagle Braenn, rozglądając się dookoła. - Gdzie jest jeden yghem, wraz patrzeć drugiego. A ja już mało szypów mam.

Dziewczynka spojrzała na nią, otworzyła usta, otarła buzię wierzchem dłoni, rozmazując kurz.

- Kim ty, do diabła, jesteś? - powtórzył Geralt, pochylając się. - Co robisz w... W tym lesie? Jak się tu dostałaś?

Dziewczynka opuściła głowę i pociągnęła zakatarzonym nosem.

- Ogłuchłaś? Kim jesteś, pytam? Jak się nazywasz?

- Ciri - smarknęła.

Geralt odwrócił się. Braerm, oglądając łuk, łypała okiem na niego.

- Słuchaj, Braenn...

- Czego?

- Czy to możliwe... Czy to możliwe, żeby ona... uciekła wam z Duen Canell?

- Ee?

- Nie udawaj kretynki - zdenerwował się. - Wiem, że porywacie dziewczynki. A ty sama, co, z nieba spadłaś do Brokilonu? Pytam, czy to możliwe...

- Nie - ucięła driada. - Nigdym jej na oczy nie widziała.

Geralt przyjrzał się dziewczynce. Jej popielatoszare włosy były potargane, pełne igliwia i listków, ale pachniały czystością, nie dymem, nie oborą ani tłuszczem. Ręce, choć nieprawdopodobnie brudne, były małe i delikatne, bez szram i odcisków. Chłopięce ubranie, kubraczek z czerwonym kapturkiem, jakie nosiła, na nic nie wskazywało, ale wysokie buciki zrobione były z miękkiej, drogiej, cielęcej skóry. Nie, z pewnością nie było to wiejskie dziecko. Freixenet, pomyślał nagle wiedźmin. To jej szukał Freixenet. Za nią poszedł do Brokilonu.

- Skąd jesteś, pytam, smarkulo?

- Jak mówisz do mnie! - dziewczynka hardo zadarła głowę i tupnęła nóżką. Miękki mech zupełnie zepsuł efekt tego tupnięcia.

- Ha - powiedział wiedźmin i uśmiechnął się. - W samej rzeczy, księżniczka. Przynajmniej w mowie, bo wygląd nikczemny. Jesteś z Verden, prawda? Wiesz, że cię szukają? Nie martw się, odstawię cię do domu. Słuchaj, Braenn...

Gdy odwrócił głowę, dziewczynka błyskawicznie zakręciła się na pięcie i puściła biegiem przez las, po łagodnym zboczu wzgórza.

- Bloede turd! - wrzasnęła driada, sięgając do kołczana. - Caemm 'erę!

Dziewczynka, potykając się, pędziła na oślep przez las, trzeszcząc wśród suchych gałęzi.

- Stój! - krzyknął Geralt. - Dokąd, zaraza!

Braenn błyskawicznie napięła łuk. Strzała zasyczała jadowicie, mknąc po płaskiej paraboli, grot ze stukotem wbił się w pień, nieledwie muskając włosy dziewczynki. Mała skuliła się i przypadła do ziemi.

- Ty cholerna idiotko - syknął wiedźmin, zbliżając się do driady. Braenn zwinnie dobyła z kołczanu następną strzałę. - Mogłaś ją zabić!

- Tu jest Brokilon - powiedziała hardo.

- A to jest dziecko!

- No to co?

Spojrzał na brzechwę strzały. Były na niej pręgowane pióra z lotek kury bażanta barwione na żółto w wywarze z kory. Nie powiedział ani słowa. Odwrócił się i szybko poszedł w las. Dziewczynka leżała pod drzewem, skulona, ostrożnie unosząc głowę i patrząc na strzałę tkwiącą w pniu. Usłyszała jego kroki i poderwała się, ale dopadł jej w krótkim skoku, chwycił za czerwony kapturek kubraczka. Odwróciła głowę i spojrzała na niego, potem na rękę, trzymającą kapturek. Puścił ją.

- Dlaczego uciekałaś?

- Nic ci do tego - smarknęła. - Zostaw mnie w spokoju, ty... ty...

- Głupi bachorze - syknął wściekle. - Tu jest Brokilon. Mało ci było wija? Sama nie dożyjesz w tym lesie do rana. Jeszcze tego nie pojęłaś?

- Nie dotykaj mnie! - rozdarła się. - Ty pachołku, ty! Jestem księżniczką, nie myśl sobie!

- Jesteś głupią smarkulą.

- Jestem księżniczką!

- Księżniczki nie łażą same po lesie. Księżniczki mają czyste nosy.

- Głowę ci każę ściąć! I jej też! - dziewczynka otarła nos dłonią i wrogo spojrzała na podchodzącą driadę. Braenn parsknęła śmiechem.

- No, dobrze, dość tych wrzasków - przerwał wiedźmin. - Dlaczego uciekałaś, księżniczko? I dokąd? Czego się boisz?

Milczała, pociągając nosem.

- Dobrze, jak chcesz - mrugnął do driady. - My idziemy. Chcesz zostać sama w lesie, twoja wola. Ale na drugi raz, gdy dopadnie cię yghern, nie wrzeszcz. Księżniczkom to nie przystoi. Księżniczki umierają nawet nie pisnąwszy, wytarłszy uprzednio nosy do czysta. Idziemy, Braenn. Żegnaj, wasza wysokość.

- Za... zaczekaj.

- Aha?

- Pójdę z wami.

- Zaszczyceniśmy wielce. Prawda, Braenn?

- Ale nie zaprowadzisz mnie znowu do Kistrina? Przyrzekasz?

- Kto to jest... - zaczął. - Ach, psiakrew. Kistrin. Książę Kistrin? Syn króla Ervylla z Verden?

Dziewczynka wydęła małe usteczka, smarknęła i odwróciła głowę.

- Dość tych igrów - odezwała się ponuro Braenn. - Idziem.

- Zaraz, zaraz - wiedźmin wyprostował się i spojrzał na driadę z góry. - Plany ulegają pewnej zmianie, moja śliczna łuczniczko.

- Ee? - Braenn uniosła brwi.

- Pani Eithne zaczeka. Muszę odprowadzić tę małą do domu. Do Verden.

Driada zmrużyła oczy i sięgnęła do kołczana.

- Nikaj nie pójdziesz. Ani ona. Wiedźmin uśmiechnął się paskudnie.

- Uważaj, Braenn - powiedział. - Ja nie jestem szczeniakiem, któremu wczoraj wpakowałaś strzałę w oko z zasadzki. Ja umiem się bronić.

- Bloede arss! - syknęła, unosząc łuk. - Idziesz do Duen Canell, ona takoż! Nie do Verden!

- Nie! Nie do Verden! - popielatowłosa dziewuszka, przypadła do driady, przycisnęła się do jej szczupłego uda. - Idę z tobą! A on niech sobie idzie sam do Verden, do głupiego Kistrina, jeśli tak chce!

Braenn nawet nie spojrzała na nią, nie spuszczała oka z Geralta. Ale opuściła łuk.

- Ss turd! - splunęła mu pod nogi. - Ano! A idź, gdzie cię oczy poniosą! Obaczym, czy zdołasz. Zdechniesz, nim wyjdziesz z Brokilonu.

Ma rację, pomyślał Geralt. Nie mam szans. Bez niej ani nie wyjdę z Brokilonu, ani nie dotrę do Duen Canell. Trudno, zobaczymy. Może uda się wyperswadować Eithne...

- No, Braenn - powiedział pojednawczo, uśmiechnął się. - Nie wściekaj się, ślicznotko. Dobrze, niech będzie po twojemu. Idziemy wszyscy do Duen Canell. Do pani Eithne.

Driada burknęła coś pod nosem, zdjęła strzałę z cięciwy.

- W drogę tedy - powiedziała, poprawiając opaskę na włosach. - Dość się czasu zwlekło.

- Oooj... -jęknęła dziewczynka, robiąc krok.

- Czego tam?

- Coś mi się stało... W nogę.

- Zaczekaj, Braenn! Chodź, smarkulo, wezmę cię na barana.

Była cieplutka i pachniała jak mokry wróbel.

- Jak masz na imię, księżniczko? Zapomniałem.

- Ciri.

- A twoje włości, gdzie leżą, jeśli wolno spytać?

- Nie powiem ci - burknęła. - Nie powiem i już.

- Przeżyję. Nie wierć się i nie smarkaj mi nad uchem. Co robiłaś w Brokilonie? Zgubiłaś się? Zabłądziłaś?

- Akurat! Ja nigdy nie błądzę.

- Nie wierć się. Uciekłaś od Kistrina? Z zamku Nastrog? Przed czy po ślubie?

- Skąd wiesz? - smarknęła przejęta.

- Jestem niesamowicie mądry. Dlaczego uciekałaś akurat do Brokilonu? Nie było bezpieczniejszych kierunków?

- Głupi koń poniósł.

- Łżesz, księżniczko. Przy twojej posturze mogłabyś dosiąść najwyżej kota. I to łagodnego.

- To Marek jechał. Giermek rycerza Voymira. A w lesie koń się wywalił i złamał nogę. I pogubiliśmy się.

- Mówiłaś, że ci się to nie zdarza.

- To on zabłądził, nie ja. Była mgła. I pogubiliśmy się.

Pogubiliście się, pomyślał Geralt. Biedny giermek rycerza Ybymira, który miał nieszczęście nadziać się na Braenn i jej towarzyszki. Szczeniak, nie wiedzący zapewne, co to kobieta, pomaga w ucieczce zielonookiej smarkuli, bo nasłuchał się rycerskich opowieści o dziewicach zmuszanych do małżeństwa. Pomaga jej uciec, po to, by paść od strzały farbowanej driady, która zapewne nie wie, co to mężczyzna. Ałe już umie zabijać.

- Pytałem, zwiałaś z zamku Nastrog przed ślubem czy po ślubie?

- Zwiałam i już, co ci do tego - zaburczała. - Babka powiedziała, że mam tam jechać i poznać go. Tego Kistri-na. Tylko poznać. A ten jego ojciec, ten brzuchasty król...

- Ervyll.

- ... od razu ślub i ślub. A ja jego nie chcę. Tego Kistrina. Babka powiedziała...

- Taki ci wstrętny książę Kistrin?

- Nie chcę go - oświadczyła hardo Ciri, pociągając nosem, w którym grało aż miło. - Jest gruby, głupi i brzydko pachnie mu z buzi. Zanim tam pojechałam, pokazali mi obrazek, a na obrazku on gruby nie był. Nie chcę takiego męża. W ogóle nie chcę męża.

- Ciri - rzekł wiedźmin niepewnie. - Kistrin jest jeszcze dzieckiem, tak jak i ty. Za parę lat może być z niego całkiem przystojny młodzian.

- To niech mi przyślą drugi obrazek, za parę lat - prychnęła. - I jemu też. Bo powiedział mi, że na obrazku, który jemu pokazali, ja byłam dużo ładniejsza. I przyznał się, że kocha Alvinę, damę dworu, i chce być jej rycerzem. Widzisz? On mnie nie chce i ja jego nie chcę. To po co ślub?

- Ciri - mruknął wiedźmin. - On jest księciem, a ty księżniczką. Książęta i księżniczki tak właśnie się żenią, nie inaczej. Taki jest zwyczaj.

- Mówisz jak wszyscy. Myślisz, że jeśli jestem mała, to można mi nakłamać.

- Nie kłamię.

- Kłamiesz.

Geralt zamilkł. Braenn, idąca przed nimi, obejrzała się, zapewne zdziwiona ciszą. Wzruszywszy ramionami, podjęła marsz.

- Dokąd my idziemy? - odezwała się ponuro Ciri. - Chcę wiedzieć! Geralt milczał.

- Odpowiadaj, jak cię pytają! - rzekła groźnie, popierając rozkaz głośnym smarknięciem. - Czy wiesz, kto... Kto na tobie siedzi?

Nie zareagował.

- Bo ugryzę cię w ucho! - wrzasnęła. Wiedźmin miał dosyć. Ściągnął dziewczynkę z karku i postawił na ziemi.

- Słuchaj no, smarkulo - powiedział ostro, mocując się z klamrą pasa. - Zaraz przełożę cię przez kolano, ściągnę gacie i dam po tyłku rzemieniem. Nikt mnie przed tym nie powstrzyma, bo tu nie królewski dwór, a ja nie jestem twoim dworakiem ani sługą. Zaraz pożałujesz, że nie zostałaś w Nastrogu. Zaraz zobaczysz, że jednak lepiej być księżną niż zagubionym w lesie usmarkańcem. Bo księżnej, i owszem, wolno zachowywać się nieznośnie. Księżnej nawet wtedy nikt nie leje w tyłek rzemieniem, co najwyżej książę pan, osobiście.

Ciri skurczyła się i kilkakrotnie pociągnęła nosem. Braenn, oparta o drzewo, beznamiętnie przyglądała się.

- No jak? - spytał wiedźmin, owijając pas wokół na-pięstka. - Będziemy już zachowywać się godnie i powściągliwie? Jeżeli nie, przystąpimy do łojenia zadka jej wysokości. No? Tak czy nie?

Dziewczynka zachlipała i pociągnęła nosem, po czym skwapliwie pokiwała głową.

- Będziesz grzeczna, księżniczko?

- Będę - burknęła.

- Ćma wnet będzie - odezwała się driada. - Dyrdajmy, Gwynbleidd.

Las zrzedł. Szli przez piaszczyste młodniaki, przez wrzosowiska, przez zasnute mgłą łąki, na których pasły się stada jeleni. Robiło się chłodniej.

- Szlachetny panie... - odezwała się Ciri po długim, długim milczeniu.

- Nazywam się Geralt. O co chodzi?

- Jestem okropecznie głodna.

- Zaraz się zatrzymamy. Wkrótce zmierzch.

- Nie wytrzymam - zachlipiała. - Nic nie jadłam od...

- Nie maż się - sięgnął do sakwy, wyciągnął kawał słoniny, mały krążek sera i dwa jabłka. - Masz.

- Co to jest, to żółte?

- Słonina.

- Tego jeść nie będę - burknęła.

- Świetnie się składa - rzekł niewyraźnie, pakując słoninę do ust. - Zjedz ser. I jabłko. Jedno.

- Dlaczego jedno?

- Nie wierć się. Zjedz oba.

- Geralt?

- Mhm?

- Dziękuję.

- Nie ma za co. Jedz na zdrowie.

- Ja nie... Nie za to. Za to też, ale... Uratowałeś mnie przed tą stonogą... Brrr... O mało nie umarłam ze strachu...

- O mało nie umarłaś - potwierdził poważnie. O mało nie umarłaś w wyjątkowo bolesny i paskudny sposób, pomyślał. - A dziękować powinnaś Braenn.

- Kim ona jest?

- Driadą.

- Dziwożoną?

- Tak.

- To ona nas... One porywają dzieci! Ona nas porwała? Eee, ty przecież nie jesteś mały. A czemu ona tak dziwnie mówi?

- Mówi, jak mówi, to nieważne. Ważne jest, jak strzela. Nie zapomnij jej podziękować, gdy się zatrzymamy.

- Nie zapomnę - smarknęła.

- Nie wierć się, księżniczko, przyszła księżno Verden.

- Nie będę - burknęła - żadną księżną.

- Dobrze, dobrze. Nie będziesz księżną. Zostaniesz chomikiem i zamieszkasz w norce.

- Nieprawda! Ty nic nie wiesz!

- Nie piszcz mi nad uchem. I nie zapominaj o rzemieniu!

- Nie będę księżną. Będę...

- No? Czym?

- To jest tajemnica.

- Ach, tak, tajemnica. Świetnie - uniósł głowę. - Co się stało, Braenn?

Driada, zatrzymawszy się, wzruszyła ramionami, popatrzyła w niebo.

- Ustałam - rzekła miękko. - I tyś pewnie ustał, niosąc ją, Gwynbleidd. Tu staniemy. Ćma wraz.

III

- Ciri?

- Mhm? - pociągnęła nosem dziewczynka, szeleszcząc gałązkami, na których leżała.

- Nie zimno ci?

- Nie - westchnęła. - Dzisiaj jest ciepło. Wczoraj... Wczoraj to okropecznie zmarzłam, ojej.

- Dziw - odezwała się Braenn, rozluźniając rzemienie długich, miękkich butów. - Tycia kruszynka, a zaszła tyli szmat lasu. I przez czaty przeszła, przez młakę, przez gęstwę. Krzepka, zdrowa i dzielna. Zaprawdę, nada się... Nada się nam.

Geralt szybko rzucił okiem na driadę, na jej błyszczące w półmroku oczy. Braenn oparła się plecami o drzewo, zdjęła opaskę, rozrzuciła włosy szarpnięciem głowy.

- Weszła do Brokilonu - mruknęła, uprzedzając komentarz. - Jest nasza, Gwynbleidd. Idziem do Duen Canell.

- Pani Eithne zdecyduje - odrzekł cierpko. Ale wiedział, że Braenn miała rację.

Szkoda, pomyślał, patrząc na wiercącą się na zielonym posłaniu dziewczynkę. Taki rezolutny skrzat. Gdzie ja ją już widziałem? Nieważne. Ale szkoda. Świat jest taki wielki i taki piękny. A jej światem będzie już Brokilon, do końca jej dni. Być może, niewielu dni. Może tylko do dnia, gdy zwali się między paprocie, wśród krzyku i świstu strzał, walcząc w tej bezsensownej wojnie o las. Po stronie tych, które muszą przegrać. Muszą. Wcześniej czy później.

- Ciri?

- Aha?

- Gdzie mieszkają twoi rodzice?

- Nie mam rodziców - pociągnęła nosem. - Utonęli w morzu, jak byłam malutka.

Tak, pomyślał, to wyjaśnia wiele. Księżniczka, dziecko nie żyjącej książęcej pary. Kto wie, czy nie trzecia córka po czterech synach. Tytuł w praktyce znaczący mniej od tytułu szambelana czy koniuszego. Kręcące się przy dworze popielatowłose i zielonookie coś, co trzeba jak najprędzej wypchnąć, wydać za mąż. Jak najprędzej, zanim dojrzeje i stanie się małą kobietą, groźbą skandalu, mezaliansu czy incestu, o jaki nietrudno we wspólnej zamkowej sypialni.

Jej ucieczka nie dziwiła wiedźmina. Spotykał już wielokrotnie księżniczki, a nawet królewny, włóczące się z trupami wędrownych aktorów i szczęśliwe, że zdołały zbiec przed zgrzybiałym, ale wciąż spragnionym potomka królem. Widywał królewiczów, przedkładających niepewny los najemnika nad upatrzoną przez ojca kulawą czy ospowatą królewnę, której zasuszone lub wątpliwe dziewictwo miało być ceną sojuszu i dynastycznej koligacji.

Położył się obok dziewczynki, okrył ją swoją kurtką.

- Śpij - powiedział. - Śpij, mała sierotko.

- Akurat! - zaburczała. - Jestem księżniczką, a nie sierotką. I mam babkę. Moja babka jest królową, nie myśl sobie. Jak jej powiem, że chciałeś mnie zbić pasem, moja babka każe ci ściąć głowę, zobaczysz.

- Potworne! Ciri, miej litość!

- Akurat!

- Jesteś przecież dobrą dziewczynką. Ucinanie głowy okropnie boli. Prawda, że nic nie powiesz?

- Powiem.

- Ciri.

- Powiem, powiem, powiem! Boisz się, co?

- Strasznie. Wiesz, Ciri, jak człowiekowi utną głowę, to można od tego umrzeć.

- Naśmiewasz się?

- Gdzieżbym śmiał.

- Jeszcze ci mina zrzednie, zobaczysz. Z moją babką nie ma żartów, jak tupnie nogą, to najwięksi woje i rycerze klękają przed nią, sama widziałam. A jak któryś jest nieposłuszny, to ciach, i głowy nie ma.

- Straszne. Ciri?

- Ehe?

- Chyba utną ci głowę.

- Mnie?

- Jasne. Przecież to twoja babka królowa uzgodniła małżeństwo z Kistrinem i wysłała cię do Verden, do Nastroga. Byłaś nieposłuszna. Jak tylko wrócisz... Ciach! I głowy nie ma.

Dziewczynka zamilkła, przestała się nawet wiercić. Słyszał, jak cmoka, przygryzając dolną wargę ząbkami, jak pociąga zakatarzonym nosem.

- Nieprawda - powiedziała. - Babka nie pozwoli uciąć mi głowy, bo... Bo to moja babka, no nie? Eee, najwyżej dostanę...

- Aha - zaśmiał się Geralt. - Z babką żartów nie ma? Bywała już w robocie rózga, co? Ciri parsknęła gniewnie.

- Wiesz co? - powiedział. - Powiemy twojej babce, że ja już cię sprałem, a dwa razy za tę samą winę karać nie wolno. Umowa stoi?

- Chyba niemądry jesteś! - Ciri uniosła się na łokciach, szeleszcząc gałązkami. - Jak babka usłyszy, ze mnie zbiłeś, to głowę ci utną jak nic!

- A więc jednak żal ci mojej głowy? Dziewczynka zamilkła, znowu pociągnęła nosem.

- Geralt...

- Co, Ciri?

- Babka wie, że muszę wrócić. Nie mogę być żadną księżną ani żoną tego głupiego Kistrina. Muszę wrócić, i już.

Musisz, pomyślał. Niestety, nie zależy to ani od ciebie ani od twojej babki. Zależy to od humoru starej Eithne. I od moich umiejętności przekonywania.

- Babka to wie - ciągnęła Ciri. - Bo ja... Geralt, przysięgnij, że nikomu nie powiesz. To straszna tajemnica. Okropeczna, mówię ci. Przysięgnij.

- Przysięgam.

- No, to ci powiem. Moja mama była czarownicą, nie myśl sobie. I mój tata też był zaczarowany. To wszystko opowiedziała mi jedna niania, a jak babka się o tym dowiedziała, to była straszna awantura. Bo ja jestem przeznaczona, wiesz?

- Do czego?

- Nie wiem - rzekła Ciri z przejęciem. - Ale jestem przeznaczona. Tak mówiła niania. A babka powiedziała, że nie pozwoli, że prędzej cały chorrel... chorremy zamek zawali się. Rozumiesz? A niania powiedziała, że na przeznaczenie to choćby nie wiem co, nic nie pomoże. Ha! A potem niania się popłakała, a babka wrzeszczała. Widzisz? Jestem przeznaczona. Nie będę żoną głupiego Kistrina. Geralt?

- Śpij - ziewnął, aż zatrzeszczała żuchwa. - Śpij, Ciri.

- Opowiedz mi bajkę.

- Co?

- Bajkę mi opowiedz - fuknęła. - Jak mam spać bez bajki? Eee tam!

- Nie znam, psiakrew, żadnej bajki. Śpij.

- Nie kłam. Bo znasz. Jak byłeś mały, to co, nikt ci nie opowiadał bajek? Z czego się śmiejesz?

- Z niczego. Coś sobie przypomniałem.

- Aha! Widzisz. No, to opowiedz.

- Co?

- Bajkę.

Zaśmiał się znowu, podłożył ręce pod głowę, patrząc na gwiazdy, mrugające zza gałęzi nad ich głowami.

- Był sobie pewnego razu... kot - zaczął. - Taki zwykły, pręgowaty myszołowca. I pewnego razu ten kot poszedł sobie, sam jeden, na daleką wyprawę do strasznego, ciemnego lasu. Szedł... Szedł... Szedł...

- Nie myśl sobie - mruknęła Ciri, przytulając się do niego - że zasnę, zanim on dojdzie.

- Cicho, smarkulo. Tak... Szedł, szedł, aż napotkał lisa. Rudego lisa.

Braenn westchnęła i położyła się obok wiedźmina, z drugiej strony, też przytulając się lekko.

- No - Ciri pociągnęła nosem. - Opowiadaj, co było dalej.

- Popatrzył lis na kota. Ktoś ty, pyta. Jestem kot, odpowie na to kot. Ha, powiada lis, a nie boisz się, kocie, łazić sam po lesie? A jak będzie król jechał na łowy, to co? Z psami, z osacznikami, na koniach? Powiadam ci, kocie, mówi lis, łowy to straszna bieda dla takich, jak ty i ja. Ty masz futro, ja mam futro, łowcy nigdy nie darują takim jak my, bo łowcy mają narzeczone i kochanki, a tym łapy marzną i szyje, to i robią z nas kołnierze i mufki dla tych dziwek do noszenia.

- Co to są mufki? - spytała Ciri.

- Nie przerywaj. I dodał lis: Ja, kocie, umiem ich przechytrzyć, mam na tych myśliwych tysiąc dwieście osiemdziesiąt sześć sposobów, taki jestem przebiegły. A ty, kocie, ile masz sposobów na łowców?

- Och, jaka to ładna bajka - powiedziała Ciri, przytulając się do wiedźmina jeszcze mocniej. - Opowiadaj, co kot?

- Aha - szepnęła z drugiej strony Braenn. - Co kot? Wiedźmin odwrócił głowę. Oczy driady błyszczały, usta miała półotwarte i przesuwała po nich językiem. Jasne, pomyślał. Małe driady spragnione są bajek. Tak, jak mali wiedźmini. Bo i jednym, i drugim rzadko kto opowiada bajki przed zaśnięciem. Małe driady usypiają wsłuchane w szum drzew. Mali wiedźmini usypiając wsłuchani w ból mięśni. Nam też świeciły się oczy, tak jak Braenn, gdy słuchaliśmy bajki Vesemira, tam, w Kaer Morhen. Ależ to było dawno... Tak dawno...

- No - zniecierpliwiła się Ciri. - Co dalej?

- A kot na to: Ja, lisie, nie mam żadnych sposobów. Ja umiem tylko jedno - hyc na drzewo. To powinno wystarczyć, prawda? Lis w śmiech. Ech, mówi, ależ z ciebie głupek. Zadzieraj twój pręgowaty ogon i zmykaj stąd, zginiesz tu, jeśli cię łowcy osaczą. I nagle, ni z tego ni z owego, jak nie zagrają rogi! I wyskoczyli z krzaków myśliwi, zobaczyli kota i lisa, i na nich!

- Ojej! - smarknęła Ciri, a driada poruszyła się gwałtownie.

- Cicho. I na nich, wrzeszcząc, dalejże, obedrzeć ich ze skóry! Na mufki ich, na mufki! I poszczuli psami lisa i kota. A kot hyc na drzewo, po kociemu. Na sam czubek. A psy lisa cap! Zanim rudzielec zdążył użyć któregokolwiek ze swych chytrych sposobów, już był z niego kołnierz. A kot z czubka drzewa namiauczał i naparskał na myśliwych, a oni nic mu nie mogli zrobić, bo drzewo było wysokie jak cholera. Postali na dole, poklęli, na czym świat stoi, ale musieli odejść z niczym. A wówczas kot zlazł z drzewa i spokojnie wrócił do domu.

- I co dalej?

- Nic. To koniec.

- A morał? - spytała Ciri. - Bajki mają morały, no nie?

- Ee? - odezwała się Braenn, przytulając się mocniej do Geralta. - Co to morał?

- Dobra bajka ma morał, a zła nie ma morału - rzekła Ciri z przekonaniem, pociągając nosem.

- Ta była dobra - ziewnęła driada. - Tedy ma, co ma mieć. Trza było, kruszynko, przed yghernem na drzewo, jak ów umny kocur. Nie dumać, jeno aby wraz na drzewo. Ot, cała mądrość. Przeżyć. Nie dać się.

Geralt zaśmiał się cicho.

- Nie było drzew w zamkowym parku, Ciri? W Nastrogu? Zamiast do Brokilonu, mogłaś wleźć na drzewo i siedzieć tam, na samym czubku, dopóki Kistrinowi nie przeszłaby ochota do żeniaczki.

- Naśmiewasz się?

- Aha.

- To wiesz, co? Nie cierpię cię.

- To straszne. Ciri, ugodziłaś mnie w samo serce.

- Wiem - przytaknęła poważnie, pociągając nosem, po czym przytuliła się do niego mocno.

- Śpij dobrze, Ciri - mruknął, wdychając jej miły, wróbli zapach. - Śpij dobrze. Dobranoc, Braenn.

- Dearme, Gwynbleidd.

Nad ich głowami Brokilon szumiał miliardem gałęzi i setkami miliardów liści.

IV

Następnego dnia dotarli do Drzew. Braenn uklękła, pochyliła głowę. Geralt czuł, że powinien zrobić to samo. Ciri westchnęła z podziwu.

Drzewa - głównie dęby, cisy i hikory - miały po kilkanaście sążni w obwodzie. Nie sposób było ocenić, jak wysoko sięgały ich korony. Miejsca, gdzie potężne, powyginane korzenie przechodziły w równy pień, znajdowały się jednak wysoko ponad ich głowami. Mogli iść szybciej ~ olbrzymy rosły rzadko, a w ich cieniu nie utrzymała się żadna inna roślinność - był tylko dywan butwiejących liści.

Mogli iść szybciej. Ale szli wolno. Cicho. Schyliwszy głowy. Byli tu, wśród Drzew, mali, nieważni, nieistotni. Nie liczący się. Nawet Ciri zachowała ciszę - nie odzywała się blisko pół godziny.

A po godzinie marszu minęli pas Drzew, znowu zagłębili się w wąwozy, w mokre bukowiny.

Katar gnębił Ciri coraz mocniej. Geralt nie miał chusteczki, mając zaś dość jej nieustannego pociągania nosem, nauczył ją smarkać w palce. Dziewczynce ogromnie się to spodobało. Patrząc na jej uśmieszek i błyszczące oczy, wiedźmin był głęboko przekonany, że cieszy się myślą, że wkrótce będzie mogła popisać się nową sztuczką na dworze, podczas uroczystej uczty lub audiencji zamorskiego ambasadora.

Braenn zatrzymała się nagle, odwróciła.

- Gwynbleidd - powiedziała, odmotując zieloną chustkę okręconą wokół łokcia. - Chodź. Zawiążę ci oczy. Tak trzeba.

- Wiem.

- Będę cię wiodła. Daj rękę.

- Nie - zaprotestowała Ciri. - Ja go będę prowadziła. Braenn?

- Dobrze, kruszynko.

- Geralt?

- Aha?

- Co to znaczy Gwyn... bleidd?

- Biały Wilk. Tak nazywają mnie driady.

- Uważaj, korzeń. Nie potknij się! Nazywają cię tak, bo masz białe włosy?

- Tak... Psiakrew!

- Przecież mówiłam, że korzeń.

Szli. Powoli. Pod nogami było ślisko od opadłych liści. Poczuł na twarzy ciepło, blask słońca przedarł się przez zasłaniającą mu oczy chustkę.

- Och, Geralt - usłyszał głos Ciri. - Tak tu pięknie... Szkoda, że nie możesz widzieć. Tyle tu kwiatów. I ptaków. Słyszysz, jak śpiewają? Och, ile tu ich jest. Mnóstwo. O, i wiewiórki. Uważaj, będziemy przechodzić przez rzeczkę, po kamiennym mostku. Nie wpadnij do wody. Och, ile tu rybek! Pełno. Pływają w wodzie, wiesz? Tyle tu zwierzątek, ojej. Nigdzie chyba tyle nie ma...

- Nigdzie - mruknął. - Nigdzie. Tu jest Brokilon.

- Co?

- Brokilon. Ostatnie Miejsce.

- Nie rozumiem...

- Nikt nie rozumie. Nikt nie chce zrozumieć.

V

- Zdejmij chustkę, Gwynbleidd. Już można. Jesteśmy na miejscu.

Braenn stała po kolana w gęstym kobiercu z mgły.

- Duen Canell - wskazała ręką.

Duen Canell, Miejsce Dębu. Serce Brokilonu.

Geralt był tu już kiedyś. Dwukrotnie. Ale nie opowiadał o tym nikomu. Nikt by nie uwierzył.

Kotlina zamknięta koronami wielkich, zielonych drzew. Skąpana w mgłach i oparach bijących z ziemi, ze skał, z gorących źródeł. Kotlina...

Medalion na jego szyi drgał lekko.

Kotlina skąpana w magii. Duen Canell. Serce Brokilonu.

Braenn podniosła głowę, poprawiła kołczan na plecach.

- Pójdziem. Daj rączkę, kruszynko.

Początkowo kotlina zdawała się wymarła. Otłuszczona.

Nie na długo. Rozległ się głośny, modulowany gwizd, a po ledwie zauważalnych stopniach z hub, spiralnie otaczających najbliższy pień, zwinnie zsunęła się smukła, ciemnowłosa driada, ubrana, jak wszystkie, w łaciaty, maskujący strój.

- Cead, Braenn.

- Cead, Sirssa. Va'n vort meath Eithne a?

- Neen, aefder - odparła ciemnowłosa, mierząc wiedźmina powłóczystym spojrzeniem. - Ess' ae'n Sidh?

Uśmiechnęła się, błysnęła białymi zębami. Była niezwykle urodziwa, nawet według ludzkich standardów. Geralt poczuł się niepewnie i głupio, świadom, że driada bez skrępowania taksuje go.

- Neen - pokręciła głową Braenn. - Ess' vatt'ghern, Gwynbleidd, a vaen meagh Eithne va, a'ss.

- Gwynbleidd? - piękna driada skrzywiła wargi. - Bloede caerme! Aen'ne caen n'wedd vort! Tess foile! Braenn zachichotała.

- O co chodzi? - spytał wiedźmin, robiąc się zły.

- Nic - zachichotała znowu Braenn. - Nic. P&oa


Date: 2015-12-11; view: 706


<== previous page | next page ==>
TROCHĘ POŚWIĘCENIA 19 page | Fr A to Los Angeles/Roc Thursday PM Dec 19-til Sat Jan 4
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.057 sec.)