Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






TROCHĘ POŚWIĘCENIA 17 page

- Co jak mi idzie?

- Och, Geralt - powiedziała. - Nie doceniasz mojej ciekawości, mojego talentu do zbierania i interpretowania informacji. Wiem już wszystko o wypadku poławiaczy, znam szczegóły twojej umowy z Aglovalem. Wiem, że szukasz żeglarza, chętnego do wypłynięcia tam, w stronę Smoczych Kłów. Znalazłeś?

Patrzył na nią przez moment badawczo, potem nagle zdecydował się.

- Nie - odparł - Nie znalazłem. Ani jednego.

- Boją się?

- Boją.

- Jak więc zamierzasz zrobić rekonesans, bez możliwości wypłynięcia w morze? Jak, nie mogąc wypłynąć, chcesz dobrać się do skóry potworowi, który zabił poławiaczy?

Wziął ją za rękę i sprowadził z pomostu. Poszli wolno skrajem morza, po kamienistej plaży, wzdłuż wyciągniętych na brzeg barkasów, wśród szpaleru sieci, rozwieszonych na palach, wśród poruszanych wiatrem kurtyn suszących się, rozpłatanych ryb. Geralt nieoczekiwanie stwierdził, że towarzystwo poetki wcale mu nie przeszkadza, że nie jest uciążliwe i natrętne. Poza tym, miał nadzieję, że spokojna i rzeczowa rozmowa zatrze skutki tamtego głupiego pocałunku na tarasie. Fakt, że Essi przyszła na molo, napełnił go nadzieją, że nie żywi urazy. Był rad.

- Dobrać się potworowi do skóry - mruknął, powtarzając jej słowa. - Żebym to ja wiedział, jak. Bardzo mało wiem o morskich straszydłach.

- Interesujące. Z tego, co mi wiadomo, w morzu potworów jest znacznie więcej, niż na lądzie, zarówno pod względem liczby, jak i ilości gatunków. Wydawałoby się więc, że morze powinno być niezłym polem do popisu dla wiedźminów.

- Nie jest.

- Dlaczego?

- Ekspansja ludzi na morze - odchrząknął, odwracając twarz - trwa od niedawna. Wiedźmini byli potrzebni dawniej, na lądzie, na pierwszym etapie kolonizacji. Nie nadajemy się do walki ze stworami bytującymi w morzu, choć faktycznie pełno w nim wszelkiego agresywnego plugastwa. Ale nasze wiedźmińskie zdolności nie wystarczają przeciw morskim potworom. Stwory te są dla nas albo za duże, albo zbyt dobrze opancerzone, albo zbyt pewne w swoim żywiole. Albo wszystko na raz.

- A potwór, który zabił poławiaczy? Nie domyślasz się, co to było?

- Może kraken?

- Nie. Kraken rozwaliłby łódź, a łódź była cała. I, jak mówią, pełniutka krwi - Oczko przełknęła ślinę i zauważalnie pobladła. - Nie sądź, że się wymądrzam. Wychowałam się nad morzem, widywałam to i owo.



- W takim razie, co to mogło być? Wielka kałamarnica? Mogła pościągać tych ludzi z pokładu...

- Nie byłoby krwi. To nie kałamarnica, Geralt, nie orka, nie smokożółw, bo to coś nie rozbiło, nie wywróciło łodzi. To coś weszło na pokład i tam dokonało masakry. Może popełniasz błąd, szukając tego w morzu?

Wiedźmin zastanowił się.

- Zaczynam cię podziwiać, Essi - powiedział. Poetka zarumieniła się. - Masz rację. To mogło zaatakować z powietrza. To mógł być ornitodrakon, gryf, wyvern, latawiec albo widłogon. Może nawet rok...

- Przepraszam cię - powiedziała Essi - Zobacz, kto tu idzie.

Brzegiem nadchodził Agloval, sam, w silnie zmoczonym ubraniu. Był zauważalnie zły, a na ich widok aż zaczerwienił się z wściekłości.

Essi dygnęła lekko, Geralt skłonił głowę, przykładając pięść do piersi. Agloval splunął.

- Siedziałem na skałach trzy godziny, prawie od świtu - warknął. - Nawet się nie pokazała. Trzy godziny, jak dureń, na skałach zalewanych przez fale.

- Przykro mi... - mruknął wiedźmin.

- Przykro ci? - wybuchnął książę. - Przykro? To twoja wina. Pokpiłeś sprawę. Zepsułeś wszystko.

- Co zepsułem? Ja tylko robiłem za tłumacza...

- Do diabła z taką robotą - przerwał gniewnie Agloval, odwracając się profilem. Profil miał iście królewski, godny bicia na monetach. - Zaiste, lepiej by było, gdybym cię nie wynajmował. Brzmi to paradoksalnie, ale dopóki nie mieliśmy tłumacza, tośmy się lepiej rozumieli, ja i Sh'eenaz, jeśli wiesz, co mam na myśli. A teraz... Czy wiesz, co gadają w miasteczku? Szepcą po kątach, że poławiacze zginęli, bo ja rozwścieczyłem syrenę. Że to jej zemsta.

- Bzdura - skomentował wiedźmin zimno.

- Skąd mam wiedzieć, że to bzdura? - zawarczał książę. - Albo to ja wiem, czegoś jej wtedy nagadał? Albo to ja wiem, do czego jest zdolna? Z jakimi potworami kuma się tam, w głębinie? Proszę bardzo, udowodnij mi, że to bzdura. Przynieś mi łeb potwora, który zabił poławiaczy. Weź się do roboty, zamiast bawić się we flirty na plaży...

- Do roboty? - zdenerwował się Geralt. - Jak? Mam wypłynąć w morze okrakiem na beczce? Twój Zelest groził żeglarzom torturami i szubienicą, mimo tego nikt nie chce. Sam Zelest też się nie kwapi. To jak...

- Co mnie obchodzi, jak? - wrzasnął Agloval, przerywając mu. - To twoja sprawa! Po co są wiedźmini, jak nie po to, aby porządni ludzie nie musieli się głowić, jak pozbywać się potworów? Wynająłem cię do tej roboty i żądam, żebyś ją wykonał. A jak nie, to wynoś się stąd, bo pognam cię bizunami aż do granic mojej dziedziny!

- Uspokójcie się, mości książę - rzekła Oczko, cicho, ale bladość i drżenie rąk zdradzały zdenerwowanie. - I nie groźcie, bardzo proszę, Geraltowi. Tak się składa, że Jaskier i ja mamy kilku przyjaciół. Król Ethain z Cidaris, że wymienię tylko jednego, bardzo lubi nas i nasze ballady. Król Ethain jest światłym władcą i zawsze mawia, że nasze ballady to nie tylko skoczna muzyka i rymy, ale że to sposób przekazywania informacji, że to kronika ludzkości. Pragniecie, mości książę, zapisać się w kronice ludzkości? Mogę to wam załatwić.

Agloval patrzył na nią przez chwilę zimnym, lekceważącym wzrokiem.

- Poławiacze, którzy zaginęli, mieli żony i dzieci - rzekł wreszcie, znacznie ciszej i spokojniej. - Pozostali, gdy głód zajrzy im do garnków, rychło wypłyną znowu. Poławiacze pereł, gąbek, ostryg i homarów, rybacy, wszyscy. Teraz się boją, ale głód pokona strach. Wypłyną. Ale czy wrócą? Co ty na to, Geralt? Panno Daven? Ciekawym waszej ballady, która o tym opowie. Ballady o wiedźminie, stojącym bezczynnie na brzegu i patrzącym na zakrwawione pokłady łodzi, na płaczące dzieci.

Essi zbladła jeszcze bardziej, ale hardo podrzuciła głową, dmuchnęła w lok i już szykowała się do odpowiedzi, ale Geralt szybko chwycił ją za rękę i ścisnął, uprzedzając słowa.

- Wystarczy - powiedział. - W tej całej powodzi słów jedno ma prawdziwe znaczenie. Wynająłeś mnie, Agloval. Przyjąłem zadanie i wykonam je, jeśli jest wykonalne.

- Liczę na to - rzekł krótko książę. - Do widzenia, zatem. Pokłon, panno Daven.

Essi nie dygnęła, skinęła tylko głową. Agloval podciągnął mokre spodnie i odszedł w stronę portu, chwiejąc się na kamieniach. Geralt teraz dopiero zauważył, że wciąż trzyma poetkę za rękę, a poetka wcale nie próbuje jej uwolnić. Puścił ją. Essi, powoli wracając do normalnych

kolorów, obróciła się twarzą ku niemu.

- Łatwo sprawić, byś podjął ryzyko - powiedziała. - Wystarczy kilka słów o kobietach i dzieciach. A tyle się mówi o tym, jacyście to podobno nieczuli, wy, wiedźmini. Geralt, Agloval gwiżdże na kobiety, dzieci i starców. On chce, by wznowiono połowy pereł, bo traci z każdym dniem, gdy mu ich nie dostarczają. On cię z mańki zażywa głodnymi dziećmi, a ty natychmiast gotów jesteś ryzykować życiem...

- Essi - przerwał. - Jestem wiedźminem. To mój fach, ryzykować życiem. Dzieci nic do tego nie mają.

- Nie zwiedziesz mnie.

- Skąd supozycja, że mam zamiar?

- A stąd, że gdybyś był aż takim zimnym profesjonałem, za jakiego chcesz uchodzić, próbowałbyś podbić cenę. A ty słowem nie wspomniałeś o zapłacie. Ach, dobrze, dość już o tym. Wracamy?

- Przejdźmy się jeszcze.

- Z chęcią. Geralt?

- Słucham.

- Mówiłam, wychowałam się nad morzem. Umiem sterować łodzią i...

- Wybij to sobie z głowy.

- Dlaczego?

- Wybij to sobie z głowy - powtórzył ostro.

- Mógłbyś - powiedziała - sformułować to grzeczniej.

- Mógłbym. Ale wzięłabyś to... diabli wiedzą, za co. A ja jestem nieczuły wiedźmin i zimny profesjonał. Ryzykuję własnym życiem. Cudzym nie.

Essi zamilkła. Wiedział, jak zacisnęła usta, jak szarpnęła głową. Poryw wiatru znowu rozburzył jej włosy, na moment zakrył twarz plątaniną złotych pasemek.

- Chciałam ci tylko pomóc - powiedziała.

- Wiem. Dziękuję.

- Geralt?

- Słucham.

- A jeśli w plotkach, o których mówił Agloval, jest sens? Wiesz przecież, syreny nie wszędzie i nie zawsze są przyjazne. Były wypadki...

- Nie wierzę.

- Morszczynki - ciągnęła Oczko, zamyślona. - Nereidy, trytony, morskie nimfy. Kto wie, do czego są zdolne. Ą Sh'eenaz... Miała powód...

- Nie wierzę - przerwał.

- Nie wierzysz, czy nie chcesz uwierzyć? Nie odpowiedział.

- I ty chcesz uchodzić za zimnego profesjonała? - spytała z dziwnym uśmiechem. - Za kogoś, kto myśli ostrzeni miecza? Chcesz, to powiem ci, jaki jesteś naprawdę.

- Wiem, jaki jestem naprawdę.

- Jesteś wrażliwy - powiedziała cicho. - W głębi duszy pełnej niepokoju nie zwiedzie mnie twoja kamienna twarz i zimny głos. Jesteś wrażliwy, właśnie twoja wrażliwość każe ci się teraz bać, że to, przeciwko czemu masz wystąpić z mieczem w ręku, może mieć swoje racje, może mieć nad tobą moralną przewagę...

- Nie, Essi - powiedział powoli. - Nie szukaj we mnie tematu do wzruszającej ballady, ballady o wiedźminie, rozdartym wewnętrznie. Może chciałbym, żeby tak było, ale nie jest. Moje dylematy moralne rozwiązują za mnie kodeks i wychowanie. Tresura.

- Nie mów tak - żachnęła się. - Nie rozumiem, dlaczego starasz się...

- Essi - przerwał jej znowu. - Nie chcę, byś nabrała o mnie fałszywych wyobrażeń. Nie jestem błędnym rycerzem.

- Zimnym i bezmyślnym zabójcą też nie jesteś.

- Nie - zgodził się spokojnie. - Nie jestem, chociaż są tacy, którzy myślą inaczej. Ale to nie moja wrażliwość i zalety charakteru stawiają mnie wyżej, lecz pyszna i arogancka duma przekonanego o swej wartości zawodowca. Profesjonała, któremu wpojono, że kodeks jego profesji i zimna rutyna jest słuszniejsza niż emocja, że strzeże przed popełnieniem błędu, który można popełnić, gdy się zapłacze w dylematach Dobra i Zła, Ładu i Chaosu. Nie, Essi. Nie ja jestem wrażliwy, ale ty. Wymaga zresztą tego twój zawód, prawda? To ty zaniepokoiłaś się na myśl, że sympatyczna z pozoru syrena, znieważona, zaatakowała poławiaczy pereł w akcie rozpaczliwej zemsty. Od razu szukasz dla syreny usprawiedliwienia, okoliczności łagodzących, wzdragasz się na myśl, że wiedźmin, opłacony przez księcia, zamorduje śliczną syrenę tylko za to, że ośmieliła się ulec emocjom. A wiedźmin, Essi, wolny jest od takich dylematów. I od emocji. Gdyby nawet okazało się, że to syrena, wiedźmin nie zabije syreny, bo kodeks mu zabrania. Kodeks rozwiązuje dylemat za wiedźmina. Oczko spojrzała na niego, raptownie podrywając głowę.

- Każdy dylemat? - spytała szybko. Wie o Yennefer, pomyślał. Wie o niej. Ech, Jaskier, ty cholerny plotkarzu...

Patrzyli na siebie.

Co kryje się w twoich modrych oczach, Essi? Ciekawość? Fascynacja innością? Jakie są ciemne strony twojego talentu, Oczko?

- Przepraszam - powiedziała. - Pytanie było głupie. I naiwne. Sugerujące, że uwierzyłam w to, co mówiłeś. Wracajmy. Ten wiatr przenika do szpiku kości. Spójrz, jak bałwani się morze.

- Widzę. Wiesz, Essi, to ciekawe...

- Co jest ciekawe?

- Głowę bym dał, że głaz, na którym Agloval spotyka się z syreną, był bliżej brzegu i był większy. A teraz go nie widać.

- Przypływ - rzekła krótko Essi. - Wkrótce woda sięgnie aż tam, pod urwisko.

- Aż tam?

- Tak. Woda przybiera tu i opada potężnie, dobrze ponad dziesięć łokci, bo tu, w cieśninie i ujściu rzeki występują tak zwane echa pływowe, czy jak to tam nazywają żeglarze.

Geralt patrzył w stronę przylądka, na Smocze Kły, wgryzione w huczący, spieniony przybój.

- Essi - spytał. - A gdy zacznie się odpływ?

- To co?

- Jak daleko cofnie się morze?

- A co... Ach, rozumiem. Tak, masz rację. Cofnie się aż do linii szelfu.

- Linii czego?

- No, jakby półki, którą tworzy dno, płaskiej płycizny, urywającej się krawędzią na granicy głębiny.

- A Smocze Kły...

- Są dokładnie na krawędzi.

- I będą osiągalne suchą nogą. Ile miałbym czasu?

- Nie wiem - Oczko zmarszczyła się. - Trzeba by popytać miejscowych. Ale nie wydaje mi się, Geralt, żeby to był najlepszy pomysł. Spójrz, między lądem a Kłami są skały, cały brzeg pocięty jest zatokami i fiordami. Gdy zacznie się odpływ, porób1 ą się tam wąwozy, kotły, wypełnione wodą. Nie wiem, czy...

Od strony morza, od ledwie widocznych skał dobiegł ich plusk. I głośny, śpiewny okrzyk.

- Białowłosy! - zawołała syrenka, z gracją przeskakująca po grzbiecie fali, młócąc wodę krótkimi, eleganckimi uderzeniami ogona.

- Sh'eenaz! - odkrzyknął, machając ręką. - Syrenka podpłynęła do skał, zawisła pionowo w spienionej, zielonej toni, oburącz odrzuciła włosy do tyłu, prezentując jednocześnie tors wraz z całym urokiem. Geralt rzucił okiem na Essi. Dziewczyna poczerwieniała lekko i z wyrazem żalu i zażenowania na twarzy popatrzyła przez moment na własne uroki, ledwo zaznaczające się pod sukienką.

- Gdzie jest ten mój? - zaśpiewała Sh'eenaz, podpływając bliżej. - Przecież miał tu być.

- Był. Czekał trzy godziny i poszedł.

- Poszedł? - zdziwiła się syrenka wysokim trelem. - Nie czekał? Nie wytrzymał marnych trzech, godzin? Tak sądziłam. Ani trochę poświęcenia! Ani trochę! Wstrętny, wstrętny, wstrętny! A co ty tutaj robisz, białowłosy? Przyszedłeś pospacerować ze swoją ukochaną? Ładna z was para, tylko te nogi was szpecą.

- To nie jest moja ukochana. Ledwie się znamy.

- Tak? - zdziwiła się Sh'eenaz. - Szkoda. Pasujecie do siebie, ładnie razem wyglądacie. Kto to jest?

- Jestem Essi Daven, poetka - zaśpiewała Oczko z akcentem i melodyką, przy której głos wiedźmina brzmiał jak skrzeczenie wrony. - Miło cię poznać, Sh'eenaz.

Syrenka plasnęła dłońmi po wodzie, zaśmiała się dźwięcznie.

- Jak pięknie! - krzyknęła. - Znasz naszą mowę! Słowo daję, zaskakujecie mnie, wy, ludzie. Prawdziwie, wcale nie dzieli nas tak wiele, jak się twierdzi.

Wiedźmin był zaskoczony nie mniej niż syrenka, chociaż mógł przypuszczać, że wykształcona i oczytana Essi lepiej od niego zna Starszą Mowę, język elfów, którego śpiewnej wersji używały syreny, morszczynki i nereidy. Jasne też powinno być dla niego, że śpiewność i skomplikowana melodyka mowy syren, która dla niego była utrudnieniem, dla Oczka była ułatwieniem.

- Sh'eenaz! - zawołał. - Trochę nas jednak dzieli, a tym, co nas niekiedy dzieli, bywa przelana krew! Kto... Kto zabił poławiaczy pereł, tam, przy dwóch skałach? Powiedz mi!

Syrenka dała nurka, burząc wodę. Za chwilę wyprysnęła znowu na powierzchnię, a jej ładna twarzyczka skurczyła się i ściągnęła w brzydkim grymasie.

- Nie ważcie się! - krzyknęła przenikliwie. - Nie ważcie się zbliżać do schodów! To nie dla was! Nie zadzierajcie z nimi! To nie dla was!

- Co? Co nie jest dla nas?

- Nie dla was! - wrzasnęła Sh'eenaz, rzucając się na wznak na fale.

Bryzgi wody frunęły wysoko w górę. Jeszcze przez moment widzieli jej ogon, rozwidloną, wciętą płetwę, trzepoczącą po falach. Potem znikła w głębinie.

Oczko poprawiła włosy, rozburzone wichrem. Stała bez ruchu, schyliwszy głowę.

- Nie wiedziałem - Geralt odchrząknął - że tak dobrze znasz Starszą Mowę, Essi.

- Nie mogłeś wiedzieć - powiedziała z wyraźną goryczą w głosie. - Przecież... Przecież ty ledwie mnie znasz.

VI

- Geralt - powiedział Jaskier, rozglądając się i węsząc jak pies gończy. - Okropnie tu śmierdzi, nie uważasz?

- Czy ja wiem? - wiedźmin pociągnął nosem. - Bywałem w miejscach, gdzie śmierdziało gorzej. To tylko zapach morza.

Bard odwrócił głowę i splunął pomiędzy głazy. Woda bulgotała w skalnych rozpadlinach, pieniąc się i szumiąc, odsłaniając wymyte falami żwirowate wąwozy.

- Zobacz, jak to się ładnie- osuszyło, Geralt. Gdzie się podziała ta woda? Jak to jest, cholera, z tymi odpływami i przypływami? Skąd one się biorą? Nie zastanawiałeś się nigdy?

- Nie. Miałem inne zmartwienia.

- Myślę - Jaskier zadygotał lekko - że tam w głębinie, na samym dnie tego cholernego oceanu siedzi sobie ogromniasty potwór, gruba, łuskowata poczwara, ropucha z rogami na paskudnym łbie. I co jakiś czas wciąga wodę do brzuszyska, a z wodą wszystko, co żyje i da się zjeść - ryby, foki, żółwie, wszystko. A potem, zeżarłszy zdobycz, wyrzyguje wodę i mamy przypływ. Jak myślisz, Geralt?

- Myślę, żeś głupi. Yennefer mówiła mi kiedyś, że pływy powoduje księżyc. Jaskier zarechotał.

- Co za cholerna brednia! Co ma księżyc do morza? Do księżyca tylko psi wyją. Nabrała cię, Geralt, ta twoja kłamczucha, zakpiła sobie z ciebie. Z tego, co wiem, nie po raz pierwszy.

Wiedźmin nie skomentował. Patrzył na lśniące od wilgoci głazy w wąwozach, odsłoniętych przez odpływ. Wciąż wybuchała w nich i pieniła się woda, ale wydawało się, że przejdą.

- No, to do dzieła - powiedział, wstając, poprawił miecz na plecach. - Dłużej czekać nie możemy, bo nie zdążymy przed przypływem. Nadal nastajesz, żeby iść ze mną?

- Tak. Tematy do ballad to nie szyszki, nie znajduje się ich pod choinką. Poza tym Pacynka ma jutro urodziny.

- Nie widzę związku.

- A szkoda. Wśród nas, normalnych ludzi, panuje zwyczaj dawania sobie prezentów z okazji urodzin. Na kupienie jej czegokolwiek nie stać mnie. Znajdę coś dla niej na dnie morza.

- Śledzia? Mątwę?

- Głupiś. Znajdę bursztyn, może konika morskiego, może jakąś ładną konchę. Chodzi o symbol, o dowód pamięci i sympatii. Lubię Oczko, chcę jej sprawić radość. Nie rozumiesz? Tak myślałem. Ruszajmy. Ty przodem, bo tam może siedzieć jakiś potwór.

- Dobra - wiedźmin zsunął się z urwiska na oślizgłe, pokryte algami kamienie. - Idę przodem, żeby w razie czego osłonić cię. W dowód pamięci i sympatii. Tylko pamiętaj, gdy krzyknę, bierz nogi za pas i żebyś mi się nie plątał pod mieczem. Nie idziemy tam zbierać morskie koniki. Idziemy rozprawić się z potworem, który morduje ludzi.

Ruszyli w dół, w rozpadliny odsłoniętego dnia, miejscami brodząc w wodzie, wciąż kotłującej się w skalnych kominach. Taplali się w nieckach, wysłanych piaskiem i morszczynem. Na domiar złego zaczęło padać, wkrótce więc byli mokrzy od góry do dołu. Jaskier co chwila przystawał, grzebał patykiem w żwirze i kłębach wodorostów.

- O, popatrz, Geralt, rybka. Cała czerwona, niech mnie diabli. A tu, o, mały węgorz. A to? Co to jest? Wygląda jak wielka, przeźroczysta pchła. A to... O matko! Geraaalt!

Wiedźmin odwrócił się gwałtownie, z ręką na mieczu.

To była ludzka czaszka, biała, wyślizgana o kamienie, wklinowana w skalną szczelinę, wypełniona piaskiem. I nie tylko. Jaskier, widząc wijącego się w oczodole wieloszczeta, zatrząsł się i wydał z siebie nieprzyjemny odgłos. Wiedźmin wzruszył ramionami, kierując się w stronę odsłoniętej przez fale kamienistej równiny, ku dwóm zębatym rafom, zwanym Smoczymi Kłami, teraz wyglądającymi jak góry. Szedł ostrożnie. Dno usiane było strzykwami, muszlami, kupami morszczynu. W kałużach i nieckach falowały wielkie meduzy i wirowały wężowidła. Małe kraby, kolorowe jak kolibry, uciekały przed nimi, stąpając bokiem, przebierając ruchliwymi odnóżami.

Geralt już z daleka dostrzegł trupa, ugrzęźniętego między kamieniami. Topielec ruszał widoczną spod wodorostów klatką piersiową, chociaż w zasadzie nie miał już czym ruszać. Roił się od krabów, na zewnątrz i wewnątrz. Nie mógł być w wodzie dłużej niż dobę, ale kraby obrały go tak, że oględziny nie miały sensu. Wiedźmin bez słowa zmienił kierunek marszu, obchodząc trupa łukiem. Jaskier niczego nie zauważył.

- Ależ tu cuchnie zgnilizną - zaklął, doganiając Geralta, splunął, strząsnął wodę z kapelusza. - I leje, i zimno jest. Zaziębię się, stracę głos, psiakrew...

- Nie marudź. Jeśli chcesz zawrócić, znasz drogę. Zaraz za podstawą Smoczych Kłów rozciągała się płaska, skalna półka, a dalej była już głębia, spokojnie falujące morze. Granica odpływu.

- Ha, Geralt - Jaskier rozejrzał się. - Ten twój potwór miał, zdaje się, dość rozumu, by wycofać się na pełne morze razem z uchodzącą wodą. A ty pewnie myślałeś, że będzie leżał tu gdzieś, brzuchem do góry, i czekał, aż go zarąbiesz?

- Bądź cicho.

Wiedźmin zbliżył się do krawędzi półki, uklęknął, ostrożnie oparł ręce o ostre muszle, obrastające skałę. Nie widział nic, woda była ciemna, a powierzchnia zmącona, zmatowiona mżawką.

Jaskier penetrował zakamarki raf, kopniakami odrzucając od nóg co nachalniej sze kraby, oglądał i obmacywał ociekające wodą skały, brodate od obwisłych alg, upstrzone kostropatymi koloniami skorupiaków i małży.

- Ej, Geralt!

- Czego?

- Popatrz na te muszle. To są perłopławy, no nie?.

- Nie.

- Znasz się na tym?

- Nie znam.

- To wstrzymaj się z opiniami do momentu, aż się zaczniesz znać. To są perłopławy, pewien jestem. Zaraz nazbieram pereł, będzie chociaż jakiś profit z tej wyprawy, nie sam jeno katar. Nazbierać, Geralt?

- Nazbieraj. Potwór atakuje poławiaczy. Zbieracze też podpadają pod tę kategorię.

- Mam być przynętą!?!

- Zbieraj, zbieraj. Bierz co większe muszle, jak nie będzie pereł, to ugotujemy na nich polewkę.

- Jeszcze czego. Będę brał same perły, a skorupy pies chędożył. Cholera... Gamratka jego mać... Jak to się... psiakrew... otwiera? Nie masz noża, Geralt?

- To ty nawet noża nie wziąłeś?

- Jestem poetą, a nie jakimś nożownikiem. A, szlag by to trafił, nazbieram tego do torby, a perły wyjmiemy później. Ach, ty! Poszedł won!


Date: 2015-12-11; view: 842


<== previous page | next page ==>
TROCHĘ POŚWIĘCENIA 16 page | TROCHĘ POŚWIĘCENIA 18 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.015 sec.)