Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






TROCHĘ POŚWIĘCENIA 15 page

- Co? Co ona powiedziała? - spytał książę.

- Że szkoda.

- Czego szkoda? Co to ma znaczyć, szkoda?

- Wydaje mi się, że to była odmowa.

- Mnie się nie odmawia! - wrzasnął książę, przecząc oczywistym faktom.

- Panie - mruknął kapitan kogi, podchodząc do nich. - Sieci mamy gotowe, wystarczy zarzucić i będzie wasza...

- Nie radziłbym - rzekł Geralt cicho. - Ona nie jest sama. Pod wodą jest ich więcej, a w głębi pod nami może być kraken.

Kapitan zatrząsł się, pobladł i chwycił oburącz za tyłek, bezsensownym gestem.

- Kra... kraken?

- Kraken - potwierdził wiedźmin. - Nie radzę próbować żartów z sieciami. Wystarczy, że ona krzyknie, a z tej krypy zostaną pływające deski, a nas potopią jak kocięta. A zresztą, Agloval, zdecyduj się, chcesz się z nią żenić czy złapać w sieć i trzymać w beczce?

- Kocham ją - rzekł twardo Agloval. - Chcę ją za żonę. Ale do tego ona musi mieć nogi, a nie łuskowaty ogon. I to się da zrobić, bo za dwa funty pięknych pereł kupiłem magiczny eliksir, z pełną gwarancją. Wypije i wyrosną jej nóżki. Tylko trochę pocierpi, trzy dni, nie dłużej. Wołaj ją, wiedźminie, powiedz jej to jeszcze raz.

- Mówiłem już dwa razy. Powiedziała, że absolutnie nie, nie zgadza się. Ale dodała, że zna morską czarownicę, morszczynkę, która zaklęciem gotowa jest zmienić tobie nogi w elegancki ogon. Bezboleśnie.

- Zwariowała chyba! Ja mam mieć rybi ogon? Nigdy w życiu! Wołaj ją, Geralt!

Wiedźmin przechylił się mocno przez burtę. Woda w jej cieniu była zielona i wydawała się gęsta, jak galareta. Nie musiał wołać. Syrenka wyprysnęła nagle nad powierzchnię w fontannie wody. Przez moment wręcz stała na ogonie, potem spłynęła w fale, obróciła się na wznak, prezentując w całej okazałości to, co miała piękne. Geralt przełknął ślinę.

- Hej, wy! - zaśpiewała. - Długo jeszcze? Skóra mi pierzchnie od słońca! Białowłosy, zapytaj go, czy się zgadza.

- Nie zgadza się - odśpiewał wiedźmin. - Sh'eenaz, zrozum, on nie może mieć ogona, on nie może żyć pod wodą. Ty możesz oddychać powietrzem, on pod wodą absolutnie nie!

- Wiedziałam! - wrzasnęła cienko syrenka. - Wiedziałam! Wykręty, głupie, naiwne wykręty, ani za grosz poświęcenia! Kto kocha, ten się poświęcą! Ja się dla niego poświęcałam, co dzień wyłaziłam dla niego na skały, łuskę sobie wytarłam na tyłku, płetwę postrzępiłam, przeziębiłam się dla niego! A on nie chce dla mnie poświęcić tych dwóch paskudnych kulasów? Miłość to nie tylko znaczy brać, trzeba też umieć rezygnować, poświęcać się! Powtórz mu to!



- Sh'eenaz! - zawołał Geralt. - Nie rozumiesz? On nie może żyć w wodzie!

- Nie akceptuję głupich wymówek! Ja też... Ja też go lubię i chcę mieć z nim narybek, ale jak, gdy on nie chce zostać mleczakiem? Gdzie ja mu ikrę mam złożyć, co? Do czapki?

- Co ona mówi? - krzyknął książę. - Geralt! Nie przywiozłem cię tutaj, byś z nią konwersował, ale...

- Upiera się przy swoim. Jest zła.

- Dawajcie te sieci! - ryknął Agloval. - Potrzymam ją z miesiąc w basenie, to...

- A takiego! - odkrzyknął kapitan, demonstrując na łokciu, jakiego. - Pod nami może być kraken! Widzieliście kiedy krakena, panie? Skaczcie se do wody, jeśli wasza wola, łapcie ją ręcami! Ja się mieszał nie będę. Ja z tej kogi żyję!

- Żyjesz z mojej łaski, łajdaku! Sieci dawaj, bo każę

cię powiesić!

- Całujcie psa w rzyć! Na tej kodze moja wola nad waszą!

- Bądźcie cicho, obaj! - krzyknął gniewnie Geralt - Ona coś mówi, to trudny dialekt, muszę się skupić!

- Mam dość! - wrzasnęła śpiewnie Sh'eenaz. - Głodna jestem! No, białowłosy, niech on decyduje, niech decyduje natychmiast. Jedno mu powtórz: nie będę więcej narażać się na kpiny i zadawać się z nim, jeśli będzie wyglądał jak czterołapa rozgwiazda. Powtórz mu, że do igraszek, które on mi proponuje na skałach, to ja mam przyjaciółki, które robią to znacznie lepiej! Ale ja to uważam za niedojrzałą zabawę, dobrą dla dzieci przed zmianą łusek. Ja jestem normalną, zdrową syreną...

- Sh'eenaz...

- Nie przerywaj mi! Jeszcze nie skończyłam! Jestem zdrowa, normalna i dojrzała do tarła, a on, jeśli naprawdę mnie pragnie, ma mieć ogon, płetwę i wszystko jak normalny tryton. Inaczej nie chcę go znać!

Geralt tłumaczył szybko, starając się nie być wulgarny. Nie bardzo wyszło. Książę poczerwieniał, zaklął brzydko.

- Bezwstydna dziwka! - wrzasnął. - Zimna makrela! Niech sobie znajdzie dorsza!

- Co on powiedział? - zaciekawiła się Sh'eenaz, podpływając.

- Że nie chce mieć ogona!

- To powiedz mu... Powiedz mu, żeby się wysuszył!

- Co ona powiedziała?

- Powiedziała - przetłumaczył wiedźmin. - Żebyś się utopił.

II

- Ech, żal - powiedział Jaskier - że nie mogłem z wami popłynąć, ale co zrobić, na morzu rzygam tak, że szkoda gadać. A wiesz, w życiu nie rozmawiałem z syreną. Szkoda, psia mać.

- Jak cię znam - rzekł Geralt, trocząc juki - balladę napiszesz i tak.

- A pewnie. Już mam pierwsze zwrotki. W mojej balladzie syrenka poświęci się dla księcia, zmieni rybi ogon w piękne nóżki, ale okupi to utratą głosu. Książę zdradzi ją, porzuci, a wówczas ona zginie z żalu, zamieni się w morską pianę, gdy pierwsze promienie słońca...

- Kto uwierzy w takie bzdury?

- Nieważne - parsknął Jaskier. - Ballad nie pisze się po to, by w nie wierzono. Pisze się je, aby się nimi wzruszano. Ale co ja będę z tobą gadał, guzik się na tym znasz. Powiedz lepiej, ile zapłacił ci Agloval?

- Nic mi nie zapłacił. Stwierdził, że nie wywiązałem się z zadania. Że oczekiwał czegoś innego, a on płaci za efekt, nie za dobre chęci.

Jaskier pokiwał głową, zdjął kapelusik i spojrzał na wiedźmina z żałosnym grymasem na ustach.

- Czy to znaczy, że nadal nie mamy pieniędzy?

- Na to wygląda.

Jaskier zrobił jeszcze żałośniejszą minę.

- To wszystko moja wina - jęknął. - To wszystko przeze mnie. Geralt, jesteś na mnie zły?

Nie, wiedźmin nie był zły na Jaskra. Wcale nie.

To, co ich spotkało, stało się z winy Jaskra, nie było żadnych wątpliwości. Nie kto inny, a Jaskier nalegał, by wybrali się na festyn do Czterech Klonów. Urządzanie festynów, wywodził poeta, zaspokajało głębokie i naturalne potrzeby ludzi. Od czasu do czasu, twierdził bard, człowiek musi spotkać się z innymi ludźmi w miejscu, gdzie można się pośmiać i pośpiewać, nażreć do woli szaszłyków i pierożków, napić piwa, posłuchać muzyki i pościskać w tańcu spocone wypukłości dziewcząt. Gdyby każdy człowiek chciał zaspokajać te potrzeby detalicznie, wywodził Jaskier, dorywczo i w sposób nie zorganizowany, powstałby nieopisany bałagan. Dlatego wymyślono święta i festyny. A skoro są święta i festyny, to należy bywać na nich.

Geralt nie spierał się, chociaż na liście jego własnych głębokich i naturalnych potrzeb uczestniczenie w festynach zajmowało bardzo dalekie miejsce. Zgodził się jednak towarzyszyć Jaskrowi, liczył bowiem, że w zgromadzeniu ludzi zdobędzie informacje o ewentualnym zadaniu lub zajęciu - od dawna nikt go nie wynajął i jego zapas gotówki skurczył się niebezpiecznie.

Wiedźmin nie miał do Jaskra żalu o zaczepienie Leśniczych. Sam również nie był bez winy - mógł wszakże interweniować i powstrzymać barda. Nie zrobił tego, sam nie cierpiał osławionych Strażników Puszczy, zwanych Leśniczymi, ochotniczej formacji, zajmującej się zwalczaniem nieludzi. Sam zżymał się, słuchając ich przechwałek o naszpikowanych strzałami, zarżniętych lub powieszonych elfach, borowikach i dziwożonach. Jaskier zaś, który wędrując w towarzystwie wiedźmina nabrał przekonania o bezkarności, przeszedł samego siebie. Strażnicy początkowo nie reagowali na jego drwiny, zaczepki i plugawe sugestie, budzące huraganowy śmiech obserwujących zajście wieśniaków. Gdy jednak Jaskier odśpiewał ułożony naprędce świński i obelżywy kuplet, kończący się słowami: "Chcesz być niczym, bądź Leśniczym", doszło do awantury i srogiej, ogólnej bijatyki. Szopa, służąca za tancbudę, poszła z dymem. Interweniowała drużyna komesa Budiboga, zwanego Łyskiem, na którego włościach leżały Cztery Klony. Leśniczych, Jaskra i Geralta uznano za solidarnie winnych wszystkich szkód i przestępstw, wliczając w to również uwiedzenie pewnej rudej i małoletniej niemowy, którą po całym zajściu znaleziono w krzakach za gumnem rumianą i głupawo uśmiechniętą, z giezłem zadartym aż po pachy. Szczęściem, komes Łysek znał Jaskra, skończyło się więc na zapłaceniu grzywny, która jednak pochłonęła wszystkie pieniądze, jakie mieli. Musieli też uciekać z Czterech Klonów co sił w koniach, bo wypędzani ze wsi Leśniczy odgrażali się zemstą, a w okolicznych lasach cały ich oddział, liczący z górą czterdziestu chłopa, polował na rusałki. Geralt nie miał najmniejszej ochoty oberwać strzałą Leśniczych - strzały Leśniczych miały groty zębate jak harpuny i paskudnie kaleczyły.

Musieli tedy porzucić pierwotny plan, zakładający objazd przypuszczańskich wsi, gdzie wiedźmin miał jakie takie widoki na pracę. Zamiast tego pojechali nad morze, do Bremervoord. Niestety, oprócz rokującej mało szans na powodzenie afery miłosnej księcia Aglovala i syrenki Sh'eenaz, wiedźmin nie znalazł zajęcia. Przejedli już złoty sygnet Geralta i broszę z aleksandrytem, którą trubadur dostał kiedyś na pamiątkę od jednej ze swych licznych narzeczonych. Było chudo. Ale nie, wiedźmin nie był zły na Jaskra.

- Nie, Jaskier - powiedział. - Nie jestem na ciebie zły. Jaskier nie uwierzył, co jasno wynikało z faktu, że milczał. Jaskier rzadko milczał. Poklepał konia po szyi, po raz nie wiadomo który poszperał w jukach. Geralt wiedział, że nie znajdzie tam niczego, co można by spieniężyć. Zapach jadła, niesiony bryzą od pobliskiej gospody, stawał się nie do wytrzymania.

- Mistrzu? - krzyknął ktoś. - Hej, mistrzu!

- Słucham - Geralt odwrócił się. Z zatrzymanej obok dwukółki, zaprzężonej w parę onagrów, wygramolił się brzuchaty, postawny mężczyzna w filcowych butach i ciężkiej szubie z wilczych skór.

- Eee... tego - zakłopotał się brzuchaty, podchodząc. -Nie o was, panie, mi szło... Jeno o mistrza Jaskra...

- Jam jest - wyprostował się dumnie poeta, poprawiając kapelusik z czaplim piórkiem. - Czegóż to wam trzeba, dobry człowieku?

- Z całym szacunkiem - rzekł brzuchacz. - Jestem Teleri Drouhard, kupiec korzenny, starszy tutejszej Gildii. Syn mój, Gaspard, właśnie się był zaręczył z Dalią, córką Mestvina, kapitana kogi.

- Ha - powiedział Jaskier, zachowując wyniosłą powagę. - Gratuluję i winszuję szczęścia młodej parze. W czym jednak mogę być pomocny? Czyżby szło o prawo pierwszej nocy? Tego nigdy nie odmawiam.

- Hę? Nie... tego.. Znaczy się, uczta i biesiada zaręczynowa dziś wieczór będzie. Żona moja, jak się rozeszło, żeście wy, mistrzu, do Bremervoord zawitali, dziurę mi w brzuchu wiercić jęła... Jak to baba. Słysz, rzecze, Teleri, pokazem wszystkim, żeśmy nie chamy, jako oni, że za kulturą i sztuką stoimy. Że u nas jak uczta, to duchowa, a nie aby jeno ochlać się i porzygać. Ja jej, babie głupiej, mówię, wszakże już wynajęlim jednego barda, nie wystarczy? A ona, że jeden to mało, że ho-ho, mistrz Jaskier, to dopiero, sława taka, to ci będzie sąsiadom szpila w zadek.

Mistrzu? Zróbcież nam ten zaszczyt... Dwadzieścia pięć talarów gotówem, jako symbol, ma się rozumieć... Jeno, by sztukę wspomóc...

- Czy mnie słuch myli? - spytał Jaskier przeciągle. - Ja, ja mam być drugim bardem? Dodatkiem dla jakiegoś innego muzykanta? Ja? Jeszcze tak nisko nie upadłem, mości panie, żeby komuś akompaniować!

Drouhard poczerwieniał.

- Wybaczcie, mistrzu - wybełkotał. - Nie takem myślał... Jeno żona... Wybaczcie... Zróbcie zaszczyt...

- Jaskier - syknął z cicha Geralt. - Nie zadzieraj nosa. Potrzebne nam te parę groszy.

- Nie pouczaj mnie! - rozdarł się poeta. - Ja zadzieram nos? Ja? Patrzcie go! A co powiedzieć o tobie, który co drugi dzień odrzucasz intratne propozycje? Hirikki nie zabijesz, bo na wymarciu, wojsiłka nie, bo nieszkodliwy, nocnicy nie, bo milutka, smoka nie, bo kodeks zabrania. Ja, wystaw sobie, też się szanuję! Też mam swój kodeks!

- Jaskier, proszę cię, zrób to dla mnie. Trochę poświęcenia, chłopie, nic więcej. Obiecuję, że i ja nie będę wybrzydzał przy następnym zadaniu, jakie się trafi. No, Jaskier...

Trubadur patrzył w ziemię, podrapał się w podbródek pokryty jasnym, miękkim zarostem. Drouhard, rozdziawiwszy gębę, przysunął się bliżej.

- Mistrzu... Uczyńcie nam ten zaszczyt. Żona mi nie daruje, żem was nie uprosił. No... Niech będzie trzydzieści.

- Trzydzieści pięć - rzekł twardo Jaskier. Geralt uśmiechnął się, z nadzieją wciągnął nosem zapach jadła niosący się od gospody.

- Zgoda, mistrzu, zgoda - rzekł szybko Teleri Drouhard, tak szybko, że oczywistym było, że dałby czterdzieści, gdyby było trzeba. - A nynie... Dom mój, jeśli wola wam ochędożyć się i odpocząć, waszym domem. I wy, panie... Jak wasze miano?

- Geralt z Rivii.

- I was, panie, ma się rozumieć, też zapraszam. Zjeść coś, wypić...

- I owszem, z przyjemnością - powiedział Jaskier. - Wskażcie drogę, miły panie Drouhard. A tak między nami, ten drugi bard, to kto?

- Szlachetna panna Essi Daven.

III

Geralt jeszcze raz przetarł rękawem srebrne ćwieki kurtki i klamrę pasa, przyczesał palcami spięte czystą opaską włosy i oczyścił buty, pocierając jedną cholewkę o drugą.

- Jaskier?

- Aha? - bard wygładził przypięte do kapelusika pióro egreta, poprawił i obciągnął na sobie kubrak. Obaj strawili pół dnia na oczyszczenie odzieży i doprowadzenie jej do jakiego takiego porządku. - Co, Geralt?

- Postaraj się zachowywać tak, aby wyrzucono nas po wieczerzy, a nie przed.

- Chyba żartujesz - żachnął się poeta. - Sam uważaj na maniery. Wchodzimy?

- Wchodzimy. Słyszysz? Ktoś śpiewa. Kobieta.

- Dopiero teraz usłyszałeś? To Essi Daven, zwana Oczko. Co, nigdy nie spotkałeś kobiety trubadura? Prawda, zapomniałem, ty omijasz miejsca, gdzie kwitnie sztuka. Oczko to zdolna poetka i śpiewaczka, cóż, nie pozbawiona wad, wśród których bezczelność, jak słyszę, nie jest najmniejszą. To, co właśnie śpiewa, to moja własna ballada. Usłyszy za to zaraz kilka słów, i to takich, że się jej oczko załzawi.

- Jaskier, zlituj się. Wyrzucą nas.

- Nie wtrącaj się. To sprawy zawodowe. Wchodzimy.

- Jaskier?

- Hę?

- Dlaczego Oczko?

- Zobaczysz.

Biesiada odbywała się w wielkim składzie, opróżnionym z beczek śledzi i tranu. Zapach - nie ze wszystkim - zabito, wieszając gdzie popadło pęki jemioły i wrzosu udekorowane kolorowymi wstążkami. Tu i ówdzie, jak kazał zwyczaj, wisiały też warkocze czosnku mające odstraszyć wampiry. Stoły i ławy, poprzysuwane do ścian, nakryto białym płótnem, w kącie zaimprowizowano wielkie palenisko i rożen. Było tłoczno, ale nie gwarno. Ponad pół setki ludzi najrozmaitszych stanów i profesji, a także pryszczaty narzeczony i zapatrzona w niego zadartonosa narzeczona, w skupieniu i ciszy przysłuchiwało się dźwięcznej i melodyjnej balladzie śpiewanej przez dziewczynę w skromnej, niebieskiej sukience, siedzącą na podwyższeniu z lutnią opartą o kolano. Dziewczyna nie mogła mieć więcej niż osiemnaście lat i była bardzo szczupła. Jej włosy, długie i puszyste, miały kolor ciemnego złota. W momencie, gdy weszli, dziewczyna skończyła preśń, podziękowała za gromki aplauz skinieniem głowy, potrząsnęła włosami.

- Witajcie, mistrzu, witajcie - Drouhard, świątecznie odziany, podskoczył do nich żywo, pociągnął ku środkowi składu. - Witajcie i wy, panie Gerard... Zaszczyconym... Tak... Pozwólcie... Cne panie, cni panowie! Oto gość nasz zaszczytny, co zaszczyt nam zrobił i zaszczycił nas... Mistrz Jaskier, słynny śpiewak i wierszokle... poeta, znaczy, wielkim zaszczytem nas zaszczycił... Zaszczyceniśmy tedy...

Rozległy się okrzyki i oklaski, w samą porę, bo wyglądało, że Drouhard zaszczyci się i zająka na śmierć. Jaskier, pokraśniawszy z dumy, przybrał wyniosłą minę i ukłonił się niedbale, potem zaś pomachał ręką dziewczętom siedzącym na długiej ławie niczym kury na grzędzie, pod eskortą starszych matron. Dziewczęta siedziały sztywno, sprawiając wrażenie przyklejonych do ławy klejem stolarskim lub innym skutecznym lepiszczem. Wszystkie bez wyjątku trzymały ręce na kurczowo zwartych kolanach i miały półotwarte usta.

- A nynie - zawołał Drouhard. - Nuże, do piwa, kumotrzy, a do jadła! Prosim, prosim! Czym chata...

Dziewczyna w niebieskiej sukience przepchnęła się przez tłum, który jak morska fala runął na zastawione Jadłem stoły

- Witaj, Jaskier - powiedziała.

Określenie "oczy jak gwiazdy" Geralt uważał za banalne i ograne, zwłaszcza od czasu, gdy zaczął podróżować z Jaskrem, trubadur bowiem zwykł być ciskać tym komplementem na prawo i lewo, zwykle zresztą niezasłużenie. Jednak w odniesieniu do Essi Daven nawet ktoś równie mało podatny na poezję, jak wiedźmin, musiał uznać trafność jej przydomka. W milutkiej i sympatycznej, ale niczym szczególnym nie wyróżniającej się twarzyczce płonęło bowiem ogromne, piękne, błyszczące, ciemnoniebieskie oko, od którego nie sposób było oderwać spojrzenia. Drugie oko Essi Daven było większą część czasu nakryte i zasłonięte złocistym lokiem, opadającym na policzek. Lok ów Essi co pewien czas odrzucała szarpnięciem głowy lub dmuchnięciem, a wówczas okazywało się, że drugie oczko Oczka w niczym nie ustępuje pierwszemu.

- Witaj, Oczko - powiedział Jaskier, wykrzywiając się. - Ładną balladę śpiewałaś przed chwilą. Znacznie poprawiłaś repertuar. Zawsze twierdziłem, że jeśli się nie umie pisać wierszy, trzeba pożyczać cudze. Dużo ich pożyczyłaś?

- Kilka - odpaliła natychmiast Essi Daven i uśmiechnęła się, demonstrując białe ząbki. - Dwa lub trzy. Chciałam więcej, ale się nie dało. Okropny bełkot, a melodie, choć miłe i bezpretensjonalne w swej prostocie, żeby nie powiedzieć prymitywizmie, to nie to, czego oczekują moi słuchacze. Napisałeś może coś nowego, Jaskier? Jakoś nie słyszałam.

- Nie dziwota - westchnął bard. - Moje ballady śpiewam w miejscach, dokąd zaprasza się wyłącznie zdolnych i sławnych, a ty tam przecież nie bywasz.

Essi poczerwieniała lekko i odrzuciła lok dmuchnięciem.

- Fakt - powiedziała. - Nie bywam w zamtuzach, ich atmosfera działa na mnie przygnębiająco. Współczuję ci, że musisz śpiewać w takich miejscach. Ale cóż, tak to już jest. Jeśli się nie ma talentu, nie przebiera się w publiczności.

Teraz Jaskier zauważalnie poczerwieniał. Oczko natomiast zaśmiała się radośnie, zarzuciła mu nagle ręce na szyję i głośno pocałowała w policzek. Wiedźmin zdumiał się, ale nie bardzo. Koleżanka po fachu Jaskra nie mogła wszak wiele się od niego różnić pod względem obliczalności.

- Jaskier, ty stary dzwońcu - powiedziała Essi, wciąż obejmując barda za szyję. - Cieszę się, że cię znowu widzę, w dobrym zdrowiu i w pełni sił umysłowych.

- Ech, Pacynko - Jaskier chwycił dziewczynę w pasie, uniósł i zakręcił dookoła siebie, aż zafurkotała sukienka.

- Byłaś wspaniała, na bogów, dawno już nie słyszałem tak pięknych złośliwości. Kłócisz się jeszcze śliczniej, niż śpiewasz! A wyglądasz po prostu cudownie!

- Tyle razy cię prosiłam - Essi dmuchnęła w lok i rzuciła oczkiem na Geralta - żebyś nie nazywał mnie Pacynką, Jaskier. Poza tym, chyba najwyższy czas, byś przedstawił mi twego towarzysza. Jak widzę, nie należy do naszego bractwa.

- Uchowajcie, bogowie - zaśmiał się trubadur. - On, Pacynko, nie ma ani głosu, ani słuchu, a zrymować potrafi wyłącznie "rzyć" i "pić". To przedstawiciel cechu wiedźminów, Geralt z Rivii. Zbliż się, Geralt, pocałuj Oczko w rączkę.

Wiedźmin zbliżył się, nie bardzo wiedząc, co począć. W rękę, względnie w pierścień, zwykło się całować wyłącznie damy od diuszesy wzwyż i należało wówczas przyklękać. W stosunku do niżej postawionych niewiast gest taki uważany był tu, na Południu, za erotycznie niedwuznaczny i jako taki zarezerwowany raczej tylko dla bliskich sobie par.

Oczko rozwiała jednak jego wątpliwości, ochoczo i wysoko wyciągając dłoń z palcami skierowanymi w dół. Ujął ją niezgrabnie i zamarkował pocałunek. Essi, wciąż wytrzeszczając na niego swoje piękne oko, zarumieniła się.

- Geralt z Rivii - powiedziała. - W nie byle jakim towarzystwie obracasz się, Jaskier.

- Zaszczyt dla mnie - zamamrotał wiedźmin świadom, ze dorównuje elokwencją Drouhardowi. - Pani...

- Do diabła - parsknął Jaskier. - Nie pesz Oczka tym Jąkaniem i tytułowaniem. Ona ma na imię Essi, jemu na imię Geralt. Koniec prezentacji. Przejdźmy do rzeczy, Pacynko.

- Jeśli jeszcze raz nazwiesz mnie Pacynką, dostaniesz w ucho. Co to za rzecz, do której mamy przejść?

- Trzeba ustalić, jak śpiewamy. Ja proponuję kolejno, po kilka ballad. Dla efektu. Oczywiście, każde śpiewa własne ballady.

- Może być.

- Ile płaci ci Drouhard?

- Nie twój interes. Kto zaczyna?

- Ty.

- Zgoda. Ech, spójrzcie no tam, kto do nas zawitał. Jego wysokość książę Agloval. Właśnie wchodzi, zobaczcie. - Hę, hę - ucieszył się Jaskier. - Publiczność zyskuje na jakości. Chociaż, z drugiej strony, nie ma co na niego liczyć. To skąpiec. Geralt może potwierdzić. Tutejszy książę cholernie nie lubi płacić. Wynajmuje, i owszem. Gorzej z płaceniem.

- Słyszałam to i owo. - Essi, patrząc na Geralta, odrzuciła lok z policzka. - Mówiono o tym w porcie i na przystani. Słynna Sh'eenaz, prawda?

Agloval krótkim skinieniem głowy odpowiedział na głębokie ukłony szpaleru przy drzwiach, prawie natychmiast podszedł do Drouharda i odciągnął go w kąt, dając znak, że nie oczekuje atencji i honorów w centrum sali. Geralt obserwował ich kątem oka. Rozmowa była cicha, ale widać było, że obaj są podnieceni. Drouhard co i rusz wycierał czoło rękawem, kręcił głową, drapał się w szyję. Zadawał pytania, na które książę, chmurny i ponury, odpowiadał wzruszeniem ramion.


Date: 2015-12-11; view: 791


<== previous page | next page ==>
TROCHĘ POŚWIĘCENIA 14 page | TROCHĘ POŚWIĘCENIA 16 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.014 sec.)