Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






TROCHĘ POŚWIĘCENIA 4 page

- Nie porównuj mnie z Eyckiem, Dorregaray. Diabli

wiedzą, kogo krzywdzisz tym porównaniem, jego czy mnie, ale nie porównuj.

- Jak chcesz. Dla mnie, otwarcie mówiąc, obaj jesteście jednako odrażający.

- Dziękuję.

- Nie ma za co - czarodziej poklepał po szyi konia spłoszonego wrzaskami Yarpena i jego krasnoludów. - Dla mnie, wiedźminie, nazywanie mordu powołaniem jest odrażające, niskie i głupie. Nasz świat jest w równowadze. Unicestwianie, mordowanie jakichkolwiek stworzeń, które ten świat zamieszkują, rozchwiewa tę równowagę. A brak równowagi zbliża zagładę, zagładę i koniec świata, takiego, jakim go znamy.

- Druidzka teoria - stwierdził Geralt. - Znam ją. Wyłożył mi ją kiedyś pewien stary hierofant, jeszcze w Rivii. Dwa dni po naszej rozmowie rozszarpały go szczurołaki. Zachwiania równowagi nie dało się stwierdzić.

- Świat, powtarzam - Dorregaray spojrzał na niego obojętnie - jest w równowadze. Naturalnej równowadze. Każdy gatunek ma swoich naturalnych wrogów, każdy jest naturalnym wrogiem dla innych gatunków. Ludzi to również dotyczy. Wyniszczenie naturalnych wrogów człowieka, któremu się poświęciłeś, a które już się zaczyna obserwować, grozi degeneracją rasy.

- Wiesz co, czarowniku - zdenerwował się Geralt - przejdź się kiedyś do matki, której dziecko pożarł bazyliszek, i powiedz jej, że powinna się cieszyć, bo dzięki temu rasa ludzka ocalała przed degeneracją. Zobaczysz, co ci odpowie.

- Dobry argument, wiedźminie - powiedziała Yennefer podjeżdżając do nich z tyłu na swoim wielkim karoszu. - A ty, Dorregaray, uważaj, co wygadujesz.

- Nie zwykłem ukrywać swoich poglądów. Yennefer wjechała między nich. Wiedźmin zauważył, że złotą siateczkę na włosach zastąpiła przepaska ze zrolowanej, białej chustki.

- Jak najprędzej zacznij je ukrywać, Dorregaray - powiedziała. - Zwłaszcza przed Niedamirem i Rębaczami, którzy już podejrzewają, że zamierzasz przeszkodzić w zabiciu smoka. Póki tylko gadasz, traktują cię jak niegroźnego maniaka. Jeśli jednak spróbujesz coś przedsięwziąć, skręcą ci kark, zanim zdążysz westchnąć.

Czarodziej uśmiechnął się pogardliwie i lekceważąco.

- A poza tym - ciągnęła Yennefer - wygłaszając te poglądy psujesz powagę naszego zawodu i powołania.



- Czymże to?

- Swoje teorie możesz odnosić do wszelkiego stworzenia i robactwa, Dorregaray. Ale nie do smoków. Bo smoki są naturalnymi i najgorszymi wrogami człowieka. I nie o degenerację rasy ludzkiej tu idzie, ale o jej przetrwanie. Żeby przetrwać, trzeba rozprawić się z wrogami, z tymi, którzy mogą to przetrwanie uniemożliwić.

- Smoki nie są wrogami człowieka - wtrącił Geralt. Czarodziejka spojrzała na niego i uśmiechnęła się. Wyłącznie wargami.

- W tej kwestii - powiedziała - zostaw ocenę nam, ludziom. Ty, wiedźmin, nie jesteś od oceniania. Jesteś od roboty.

- Jak zaprogramowany, bezwolny golem?

- Twoje, nie moje porównanie - odparła zimno Yennefer. - Ale cóż, trafne.

- Yennefer - rzekł Dorregaray. - Jak na kobietę o twoim wykształceniu i w twoim wieku wygadujesz zaskakujące brednie. Dlaczegóż to właśnie smoki awansowały u ciebie na czołowych wrogów ludzi? Dlaczego nie inne, stokroć groźniejsze stworzenia, te, które mają na sumieniu stokroć więcej ofiar niż smoki? Dlaczego nie hirikki, widłogony, mantikory, amfisbeny czy gryfy? Dlaczego nie wilki?

- Powiem ci, dlaczego. Przewaga człowieka nad innymi rasami i gatunkami, jego walka o należne w przyrodzie miejsce, o przestrzeń życiową, mogą zostać wygrane tylko wówczas, gdy ostatecznie wyeliminuje się koczownictwo, wędrówki z miejsca na miejsce w poszukiwaniu żarcia, zgodnie z kalendarzem natury. W przeciwnym razie nie osiągnie się należytego tempa rozrodczości, dziecko ludzkie zbyt długo nie jest samodzielne. Tylko bezpieczna za murami miasta lub warowni kobieta może rodzić we właściwym tempie, to znaczy co rok. Płodność, Dorregaray, to rozwój, to warunek przetrwania i dominacji. I tu dochodzimy do smoków. Tylko smok, żaden inny potwór, może zagrozić miastu lub warowni. Gdyby smoki nie zostały wytępione, ludzie dla bezpieczeństwa rozpraszaliby się, zamiast łączyć, bo smoczy ogień w gęsto zabudowanym osiedlu to koszmar, to setki ofiar, to straszliwa zagłada. Dlatego smoki muszą zostać wybite do ostatniego, Dorregaray.

Dorregaray popatrzył na nią z dziwnym uśmiechem na ustach.

- Wiesz, Yennefer, nie chciałbym dożyć chwili, gdy zrealizuje się twoja idea o panowaniu człowieka, gdy tobie podobni zajmą należne im miejsce w przyrodzie. Na szczęście, nigdy do tego nie dojdzie. Prędzej wyrżniecie się nawzajem, wytrujecie, wyzdychacie na dur i tyfus, bo to brud i wszy, nie smoki, zagrażają waszym wspaniałym miastom, w których kobiety rodzą co rok, ale tylko jeden noworodek na dziesięć żyje dłużej niż dziesięć dni. Tak, Yennefer, płodność, płodność i jeszcze raz płodność. Zajmij się, moja droga, rodzeniem dzieci, to bardziej naturalne dla ciebie zajęcie. To zajmie ci czas, który obecnie bezpłodnie tracisz na wymyślanie bzdur. Żegnam.

Popędziwszy konia, czarodziej pocwałował w kierunku czoła kolumny. Geralt, rzuciwszy okiem na bladą i wściekle skrzywioną twarz Yennefer, zaczął współczuć mu z wyprzedzeniem. Wiedział, o co szło. Yennefer, jak większość czarodziejek, była sterylna. Ale jak niewiele czarodziejek bolała nad tym faktem i na wspominanie o nim reagowała prawdziwym szałem. Dorregaray zapewne wiedział o tym. Nie wiedział prawdopodobnie o tym, jaka jest mściwa.

- Narobi sobie kłopotów - syknęła. - Oj, narobi. Uważaj, Geralt. Nie myśl, że jeśli przyjdzie co do czego, a ty nie wykażesz rozsądku, to będę cię bronić.

- Bez obaw - uśmiechnął się. - My, to znaczy wiedźmini i bezwolne golemy, działamy zawsze rozsądnie. Jednoznacznie i wyraźnie wytyczone są bowiem granice możliwości, między którymi możemy się poruszać.

- No, no, patrzcie - Yennefer spojrzała na niego, wciąż blada. - Obraziłeś się jak panienka, której wytknięto brak cnoty. Jesteś wiedźminem, nie zmienisz tego. Twoje powołanie...

- Przestań z tym powołaniem, Yen, bo mnie już zaczyna mdlić.

- Nie mów tak do mnie, mówiłam. A twoje mdłości mało mnie interesują. Jak i wszystkie pozostałe reakcje z ograniczonego, wiedźmińskiego wachlarza reakcji.

- Tym niemniej, obejrzysz niektóre z nich, jeśli nie przestaniesz raczyć mnie opowiadaniami o szczytnych przesłaniach i walce o dobro ludzi. I o smokach, straszliwych wrogach ludzkiego plemienia. Wiem lepiej.

- Tak? - zmrużyła oczy czarodziejka. - A cóż ty takiego wiesz, wiedźminie?

- Choćby to - Geralt zlekceważył gwałtowne, ostrzegawcze drganie medalionu na szyi - że gdyby smoki nie miały skarbców, to pies z kulawą nogą nie interesowałby się nimi, a już na pewno nie czarodzieje. Ciekawe, że przy każdym polowaniu na smoka zawsze kręci się jakiś czarodziej, mocno powiązany z Gildią Jubilerów. Tak jak i ty. I później, chociaż na rynek powinno trafić zatrzęsienie kamieni, jakoś nie trafiają i ich cena nie spada. Nie opowiadaj mi więc o powołaniu i o walce o przetrwanie rasy. Za dobrze i za długo cię znam.

- Za długo - powtórzyła, złowrogo krzywiąc wargi. - Niestety. Ale nie myśl, że dobrze, ty sukinsynu. Psiakrew, jaka ja byłam głupia... Ach, idź do diabła! Patrzeć na ciebie nie mogę!

Krzyknęła, poderwała karosza, ostro pocwałowała do przodu. Wiedźmin wstrzymał wierzchowca, przepuścił wóz krasnoludów, ryczących, klnących, gwiżdżących na kościanych piszczałkach. Między nimi, rozwalony na workach z owsem, leżał Jaskier, pobrzękując na lutni.

- Hej! - ryczał Yarpen Zigrin siedzący na koźle, wskazując na Yennefer. - Coś się tam czerni na szlaku! Ciekawe, co to? Wygląda jak kobyła!

- Bez ochyby! - odwrzasnął Jaskier odsuwając na tył głowy śliwkowy kapelusik. - To kobyła! Wierzchem na wałachu! Niebywałe!

Yarpenowi chłopcy zatrzęśli brodami w chóralnym śmiechu. Yennefer udawała, że nie słyszy.

Geralt wstrzymał konia, przepuścił konnych łuczników Niedamira. Za nimi, w pewnej odległości, jechał wolno Borch, a tuż za nim Zerrikanki stanowiące ariergardę kolumny. Geralt zaczekał, aż podjadą, poprowadził klacz bok w bok z koniem Borcha. Jechali, milcząc.

- Wiedźminie - odezwał się nagle Trzy Kawki. - Chcę ci zadać jedno pytanie.

- Zadaj.

- Czemu nie zawrócisz?

Wiedźmin przez chwilę przyglądał mu się w milczeniu.

- Naprawdę chcesz to wiedzieć?

- Chcę - powiedział Trzy Kawki zwracając ku niemu twarz.

- Jadę z nimi, bo jestem bezwolny golem. Bo jestem wiecheć pakuł gnany wiatrem wzdłuż gościńca. Dokąd, powiedz mi, mam pojechać? I po co? Tutaj przynajmniej zebrali się tacy, z którymi mam o czym rozmawiać. Tacy, którzy nie przerywają rozmowy, gdy podchodzę. Tacy, którzy nawet nie lubiąc mnie, mówią mi to w oczy, nie rzucają kamieniami zza opłotków. Jadę z nimi z tego samego powodu, dla którego pojechałem z tobą do flisackiej oberży. Bo jest mi wszystko jedno. Nie mam miejsca, do którego mógłbym zmierzać. Nie mam celu, który powinien znajdować się na końcu drogi. Trzy Kawki odchrząknął.

- Cel, który jest na końcu każdej drogi. Każdy go ma. Nawet ty, chociaż wydaje ci się, że jesteś taki inny.

- Teraz ja zadam ci pytanie.

- Zadaj.

- Czy ty masz cel, będący na końcu drogi?

- Mam.

- Szczęściarz.

- To nie jest sprawa szczęścia, Geralt. To jest sprawa tego, w co wierzysz i czemu się poświęcisz. Nikt nie powinien wiedzieć o tym lepiej od... od wiedźmina.

- Ciągle słyszę dziś o powołaniu - westchnął Geralt. -Powołaniem Niedamira jest zagarnąć Malleore. Powołaniem Eycka z Denesle jest bronić ludzi przed smokami. Dorregaray czuje się powołany do czegoś wręcz odwrotnego. Yennefer, z racji pewnych zmian, jakim poddano jej organizm, nie może spełniać swojego powołania i strasznie się miota. Cholera, tylko Rębacze i krasnoludy nie czują żadnego powołania, chcą się po prostu nachapać. Może dlatego tak mnie do nich ciągnie?

- Nie do nich cię ciągnie, Geralcie z Rivii. Nie jestem ślepy ni głuchy. Nie na dźwięk ich imion sięgnąłeś wtedy po sakiewkę. Ale wydaje mi się...

- Niepotrzebnie ci się wydaje - rzekł wiedźmin bez gniewu.

- Przepraszam.

- Niepotrzebnie przepraszasz.

Wstrzymali konie, ledwie na czas, by nie wpaść na zatrzymaną nagle kolumnę łuczników z Caingorn.

- Co się stało? - Geralt stanął w strzemionach. - Dlaczegośmy się zatrzymali?

- Nie wiem - Borch odwrócił głowę. Vea, ze ściągniętą dziwnie twarzą, wyrzekła szybko kilka słów.

- Podskoczę na czoło - rzekł wiedźmin - i sprawdzę.

- Zostań.

- Dlaczego?

Trzy Kawki milczał przez chwilę patrząc w ziemię.

- Dlaczego? - powtórzył Geralt.

- Jedź - rzekł Borch. - Może tak będzie lepiej.

- Co ma być lepiej?

- Jedź.

Most, spinający dwie krawędzie przepaści, wyglądał solidnie, zbudowany z grubych, sosnowych bali, wsparty na czworokątnym filarze, o który, szumiąc, długimi wąsami piany rozbijał się nurt.

- Hej, Zdzieblarz! - wrzasnął Boholt podprowadzając wóz. - Czegoś się zatrzymał?

- A bo ja wiem, jaki ten most?

- Czemu tędy nam droga? - spytał Gyllenstiern, podjeżdżając bliżej. - Nie w smak mi pchać się z wozami na tę kładkę. Hej, szewcze! Czemu tędy wiedziesz, a nie szlakiem? Szlak przecież idzie dalej, ku zachodowi?

Bohaterski truciciel z Hołopola zbliżył się, zdejmując baranią czapkę. Wyglądał przezabawnie, ustrojony w opięty na siermiędze staromodny półpancerz wyklepany zapewne jeszcze za panowania króla Sambuka.

- Tędy droga krótsza, miłościwy panie - powiedział nie do kanclerza, lecz wprost do Niedamira, którego twarz nadal wyrażała bolesne wręcz znudzenie.

- Jak niby? - spytał zmarszczony Gyllenstiern. Niedamir nie zaszczycił szewca nawet uważniejszym spojrzeniem.

- To - powiedział Kozojed, wskazując na górujące nad okolicą trzy szczerbate szczyty - to są Chiava, Pustula i Skakunowy Ząb. Szlak wiedzie ku ruinom starej warowni, otacza Chiavę od północy, za źródłami rzeki. A mostem możem drogę skrócić. Wąwozem przejdziem na płań między góry. A jeśli tamój smoczych śladów nie znajdziemy, pójdziemy na wschód dalej, przepatrzymy jary. A jeszcze dalej na wschód są równiuśkie hale, prosta droga tamtędy do Caingorn, ku waszym, panie, dziedzinom.

- A gdzieżeś to, Kozojed, takiego umu o tych górach nabrał? - spytał Boholt. - Przy kopycie?

- Nie, panie. Owcem tu za młodu pasał.

- A ten most wytrzyma? - Boholt wstał na koźle, spojrzał w dół, na spienioną rzekę. - Przepaść ma ze czterdzieści sążni.

- Wytrzyma, panie.

- Skąd w ogóle taki most w tej dziczy?

- Tego mosta - rzekł Kozojed - trolle dawnymi czasy pobudowały, kto tędy jeździł, musiał im płacić słony grosz. Ale że rzadko tędy jeździli, tedy trolle z torbami poszli. A most ostał.

- Powtarzam - powiedział gniewnie Gyllenstiern - wozy mamy ze sprzętem i paszą, możemy na bezdrożach utknąć. Czy nie lepiej szlakiem jechać?

- Można i szlakiem - wzruszył ramionami szewc - ale to dłuższa droga. A król prawił, że mu do smoka pilno, że wygląda go, niby kania dżdżownic.

- Dżdżu - poprawił kanclerz.

- Niech będzie, że dżdżu - zgodził się Kozojed. - A mostem i tak będzie bliżej.

- No, to jazda, Kozojed - zdecydował Boholt. - Suń przodem, ty i twoje wojsko. U nas taki obyczaj, przodem puszczać najwaleczniejszych.

- Nie więcej niż jeden wóz na raz - ostrzegł Gyllenstiern.

- Dobra - Boholt smagnął konie, wóz zadudnił po balach mostu. - Za nami, Zdzieblarz! Bacz, czy koła równo idą!

Geralt wstrzymał konia, drogę zagrodzili mu łucznicy Niedamira w swoich purpurowo-złotych kaftanach stłoczeni na kamiennym przyczółku.

Klacz wiedźmina parsknęła.

Ziemia zadrżała. Góry zadygotały, zębaty skraj skalistej ściany zamazał się nagle na tle nieba, a sama ściana przemówiła nagle głuchym, wyczuwalnym dudnieniem.

- Uwaga! - zaryczał Boholt, już po drugiej stronie mostu. - Uwaga tam!

Pierwsze kamienie, na razie drobne, zaszuściły i zastukały po dygoczącym spazmatycznie obrywie. Na oczach Geralta część drogi, rozziewając się w czarną, przeraźliwie szybko rosnącą szczelinę, oberwała się, poleciała w przepaść z ogłuszającym łoskotem.

- Po koniach!!! - wrzasnął Gyllenstiern. - Miłościwy panie! Na drugą stronę! Niedamir, z głową wtuloną w grzywę konia, runął na most, za nim skoczył Gyllenstiern i kilku łuczników. Za nimi, dudniąc, wwalił się na trzeszczące dyle królewski furgon z łopoczącą chorągwią z gryfem.

- To lawina! Z drogi! - zawył z tyłu Yarpen Zigrin chlaszcząc biczem po końskich zadach, wyprzedzając drugi wóz Niedamira i roztrącając łuczników. - Z drogi, wiedźminie! Z drogi!

Obok wozu krasnoludów przecwałował Eyck z Denesle, wyprostowany i sztywny. Gdyby nie śmiertelnie blada twarz i zaciśnięte w rozedrganym grymasie usta, można by pomyśleć, że błędny rycerz nie zauważa sypiących się na szlak głazów i kamieni. Z tyłu, z grupy łuczników, ktoś krzyczał dziko, rżały konie.

Geralt szarpnął wodze, spiął konia, tuż przed nim ziemia zagotowała się od lecących z góry głazów. Wóz krasnoludów z turkotem przetoczył się po kamieniach, tuż przed mostem podskoczył, osiadł z trzaskiem na bok, na ułamaną oś. Koło odbiło się od balustrady, poleciało w dół, w kipiel.

Klacz wiedźmina, sieczona ostrymi odłamkami skał, stanęła dęba. Geralt chciał zeskoczyć, ale zaczepił klamrą buta o strzemię, upadł na bok, na drogę. Klacz zarżała i popędziła przed siebie, prosto na tańczący nad przepaścią most. Po moście biegły krasnoludy wrzeszcząc i pomstując.

- Szybciej, Geralt! - krzyknął biegnący za nimi Jaskier oglądając się.

- Wskakuj, wiedźminie! - zawołał Dorregaray miotając się w siodle, z trudem utrzymując szalejącego konia.

Z tyłu, za nimi, cała droga tonęła w chmurze pyłu wzbijanego przez lecące głazy, druzgocące wozy Niedamira. Wiedźmin wczepił palce w rzemienie juków za siodłem czarodzieja. Usłyszał krzyk.

Yennefer zwaliła się razem z koniem, odturlała w bok, dalej od wierzgających na oślep kopyt, przypadła do ziemi, osłaniając głowę rękoma. Wiedźmin puścił siodło, pobiegł ku niej, nurkując w ulewę kamieni, przeskakując otwierające się pod nogami rozpadliny. Yennefer, szarpnięta za ramię, uniosła się na kolana. Oczy miała szeroko otwarte, z rozciętej brwi ciekła jej strużka krwi sięgająca już końca ucha.

- Wstawaj, Yen!

- Geralt! Uważaj!

Ogromny, płaski blok skalny, z łoskotem i zgrzytem szorując po ścianie obrywu, zsuwał się, leciał prosto na nich. Geralt padł nakrywając sobą czarodziejkę. W tym samym momencie blok eksplodował, rozerwał się na miliard odłamków, które spadły na nich, tnąc jak osy.

- Szybciej! - krzyknął Dorregaray. Wymachując różdżką na tańczącym koniu, rozsadzał na pył kolejne głazy, osuwające się z obrywu. - Na most, wiedźminie!

Yennefer machnęła ręką, wyginając palce, krzyknęła niezrozumiale. Kamienie, stykając się z niebieskawą pół-sferą, wyrosłą nagle nad ich głowami, znikały jak krople wody padające na rozpaloną blachę.

- Na most, Geralt! - krzyknęła czarodziejka. - Blisko mnie!

Pobiegli, ścigając Dorregaraya i kilku spieszonych łuczników. Most kołysał się i trzeszczał, bale wyginały się na wszystkie strony miotając nimi od balustrady do balustrady.

- Szybciej!

Most osiadł nagle z przenikliwym trzaskiem, połowa, którą już przebyli, urwała się, z łoskotem poleciała w przepaść, wraz z nią wóz krasnoludów, roztrzaskując się o kamienne zęby wśród oszalałego rżenia koni. Część, na której się znajdowali, wytrzymała, ale Geralt zorientował się nagle, ze biegną już pod górę, pod raptownie stromiejącą stromiznę. Yennefer zaklęła dysząc.

- Padnij, Yen! Trzymaj się!

Resztka mostku zgrzytnęła, chrupnęła i opuściła się jak pochylnia. Upadli, wczepiając palce w szczeliny między balami. Yennefer nie utrzymała się. Pisnęła po dziewczęcemu i pojechała w dół. Geralt, uczepiony jedną ręką, wyciągnął sztylet, wraził ostrze między bale, oburącz uchwycił się rękojeści. Stawy w jego łokciach zatrzeszczały, gdy Yennefer szarpnęła nim, zawisając na pasie i pochwie miecza, przerzuconego przez plecy. Most chrupnął znowu i pochylił się jeszcze bardziej, prawie do pionu.

- Yen - wystękał wiedźmin. - Zrób coś... Cholera, rzuć zaklęcie!

- Jak? - usłyszał jej gniewne, stłumione warknięcie. - Przecież wiszę!

- Zwolnij jedną rękę!

- Nie mogę...

- Hej! - wrzasnął z góry Jaskier. - Trzymacie się? Hej!

Geralt nie uznał za celowe potwierdzać.

- Dajcie linę! - darł się Jaskier. - Prędko, psiakrew! Obok trubadura pojawili się Rębacze, krasnoludy i Gyllenstiern. Geralt usłyszał ciche słowa Boholta.

- Poczekaj, śpiewaku. Ona zaraz odpadnie. Wtedy wyciągniemy wiedźmina.

Yennefer zasyczała jak żmija wijąc się na plecach Geralta. Pas boleśnie wpił mu się w pierś.

- Yen? Możesz złapać oparcie? Nogami? Możesz coś zrobić nogami?

- Tak - jęknęła. - Pomajtać.

Geralt spojrzał w dół, na rzekę, kotłującą się wśród ostrych głazów, o które obijały się, wirując, nieliczne belki mostu, koń i trup w jaskrawych barwach Caingorn. Za głazami, w szmaragdowym, przejrzystym odmęcie, zobaczył wrzecionowate cielska wielkich pstrągów, leniwie poruszających się w prądzie.

- Trzymasz się, Yen?

- Jeszcze... tak...

- Podciągnij się. Musisz złapać oparcie...

- Nie... mogę...

- Dajcie linę! - wrzeszczał Jaskier. - Co wyście, pogłupieli? Spadną obydwoje!

- Może i dobrze? - zastanowił się niewidoczny Gyllenstiern.

Most zatrzeszczał i obsunął się jeszcze bardziej. Geralt zaczął tracić czucie w palcach, zaciśniętych na rękojeści sztyletu.

- Yen...

- Zamknij się... i przestań wiercić...

- Yen?

- Nie mów tak do mnie...

- Wytrzymasz?

- Nie - powiedziała zimno. Nie walczyła już, wisiała mu na plecach martwym, bezwładnym ciężarem.

- Yen?

- Zamknij się.

- Yen. Wybacz mi.

- Nie. Nigdy.

Coś pełzło w dół, po balach. Szybko. Jak wąż. Emanująca zimną poświatą lina, wyginając się i zwijając, jak żywa, namacała ruchliwym końcem kark Geralta, przesunęła się pod pachami, zamotała w luźny węzeł. Czarodziejka, pod nim, jęknęła, wciągając powietrze. Był pewien, że zaszlocha. Mylił się.

- Uwaga! - krzyknął z góry Jaskier. - Wyciągamy was! Niszczuka! Kennet! W górę ich! Ciągnijcie!

Szarpnięcie, bolesny, duszący ucisk naprężonej liny. Yennefer westchnęła ciężko. Pojechali w górę, szybko,, szorując brzuchami o szurpate dyle.

Na górze Yennefer wstała pierwsza.

VII

- Z całego taboru - rzekł Gyllenstiern - ocaliliśmy jeden furgon, królu, nie licząc wozu Rębaczy. Z oddziału zostało siedmiu łuczników. Po tamtej stronie przepaści nie ma już drogi, jest tylko piarg i gładka ściana, jak daleko pozwala widzieć załom. Nie wiadomo, czy ocalał ktokolwiek z tych, co zostali, gdy most się zawalił.

Niedamir nie odpowiedział. Eyck z Denesle, wyprostowany, stanął przed królem, utkwiwszy w nim błyszczące, zgorączkowane oczy.

- Ściga nas gniew bogów - powiedział wznosząc ręce. - Zgrzeszyliśmy, królu Niedamirze. To była święta wyprawa, wyprawa przeciw złu. Bo smok to zło, tak, każdy smok to wcielone zło. Ja zła nie mijam obojętnie, ja rozgniatam je pod stopą... Unicestwiam. Tak, jak każą bogowie i Święta Księga.

- Co on plecie? - zmarszczył się Boholt.

- Nie wiem - rzekł Geralt poprawiając uprząż klaczy. - Nie pojąłem ni słowa.

- Bądźcie cicho - powiedział Jaskier. - Staram się to zapamiętać, może da się wykorzystać, gdy się dobierze rymy.

- Mówi Święta Księga - rozwrzeszczał się na dobre Eyck - ze wynijdzie z otchłani wąż, smok obrzydły, siedem głów i dziesięć rogów mający! A na grzbiecie jego zasiądzie niewiasta w purpurach i szkarłatach, a puchar złoty będzie w jej dłoni, a na czole jej wypisany będzie znak wszelkiego i ostatecznego kurewstwa!

- Znam ją! - ucieszył się Jaskier. - To Cilia, żona wójta Sommerhaldera!

- Uciszcie się, panie poeto - rzekł Gyllenstiern. - A wy, rycerzu z Denesle, mówcie jaśniej, jeśli łaska.


Date: 2015-12-11; view: 786


<== previous page | next page ==>
TROCHĘ POŚWIĘCENIA 3 page | TROCHĘ POŚWIĘCENIA 5 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.02 sec.)