Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






TROCHĘ POŚWIĘCENIA 3 page

- Prawda - wycedził Kennet, zwany Zdzieblarzem, najmłodszy z Rębaczy. - Dziwne to jest. A my...

- Zaczekaj, Zdzieblarz. Ja teraz mówię - przerwał mu Boholt. - Zresztą, długo gadać nie zamierzam. Wiedźmin i tak już wie, o co mi idzie. Ja jego znam i on mnie zna, do tej pory w drogę sobie nie właziliśmy i dalej chyba nie będziemy. No, bo zauważcie, chłopaki, że gdybym ja, dla przykładu, wiedźminowi chciał w robocie przeszkadzać albo łup sprzed nosa zachachmęcić, to przecież wiedźmin z miejsca by mnie swoją wiedźmińską brzytwą chlasnął i w prawie byłby. Mam rację?

Nikt nie potwierdził ani też nie zaprzeczył. Nie wyglądało, by Boholtowi specjalnie zależało na jednym lub drugim.

- Ano - ciągnął - w kupie wędrować raźniej, jakem rzekł. I wiedźmin może się w kompanii przydać. Okolica dzika i odludna, niech tak wyskoczy na nas przeraża albo żyrytwa, albo strzyga, może nam kłopotu narobić. A będzie Geralt w okolicy, nie będzie kłopotu, bo to jego specjalność. Ale smok to nie jego specjalność. Prawda?

Znowu nikt nie potwierdził i nikt nie zaprzeczył.

- Pan Trzy Kawki - ciągnął Boholt, podając gąsiorek krasnoludowi - jest z Geraltem i to mi wystarczy za rękojmię. To kto wam przeszkadza, Niszczuka, Zdzieblarz? Chyba nie Jaskier?

- Jaskier - rzekł Yarpen Zigrin, podając bardowi gąsiorek - zawsze się przyplącze, gdzie się coś ciekawego dzieje i wszyscy wiedzą, że nie przeszkodzi, nie pomoże i marszu nie opóźni. Coś, jakby rzep na psim chwoście. Nie, chłopcy?

"Chłopcy", brodate i kwadratowe krasnoludy, zarechotali, trzęsąc brodami. Jaskier odsunął kapelusik na tył głowy i łyknął z gąsiorka.

- Ooooch, zaraza - stęknął, łapiąc powietrze. - Aż głos odejmuje. Z czego to pędzone, ze skorpionów?

- Jedno mi się nie podoba, Geralt - powiedział Zdzieblarz, przejmując naczynie od minstrela. - To, żeś tego czarownika tu przywiódł. Tu się już od czarowników gęsto robi.

- Prawda - wpadł mu w słowo krasnolud. - Zdzieblarz słusznie prawi. Ten Dorregaray potrzebny nam tu jak świniakowi siodło. Mamy już od niedawna naszą własną wiedźmę, szlachetną Yennefer, tfu, tfu.

- Taak - rzekł Boholt, drapiąc się w byczy kark, z którego przed chwilą odpiął skórzaną obrożę najeżoną stalowymi ćwiekami. - Czarowników to tu jest za dużo, proszę waszmości. Dokładnie o dwoje za dużo. I za bardzo oni do naszego Niedamira przylgnęli. Popatrzcie tylko, my tu pod gwiazdeczkami, dookoła ognia, a oni, proszę waszmości, w cieple, w królewskim namiocie knują już, chytre liszki, Niedamir, wiedźma, czarownik i Gyllenstiern. A Yennefer najgorsza. A powiedzieć wam, co oni knują? Jak nas wydudkać, ot co.



- I sarninę żrą - wtrącił ponuro Zdzieblarz. - A my cośmy jedli? Świstaka! A świstak, pytam, co jest? Szczur, nic innego. To co my jedli? Szczura!

- Nic to - rzekł Niszczuka. - Niedługo smoczego ogona popróbujemy. Nie ma to jak smoczy ogon, pieczony na węglach.

- Yennefer - ciągnął Boholt - jest paskudna, złośliwa i pyskata baba. Nie to, co twoje dziewuszki, panie Borch. Te ciche są i miłe, o, popatrzcie, siadły koło koni, szable ostrzą, a przechodziłem obok, zagadnąłem dowcipnie, uśmiechnęły się, wyszczerzyły ząbki. Tak, im rad jestem, nie to, co Yennefer,- ta knuje a knuje. Mówię wam, trzeba uważać, bo łajno będzie z naszej umowy.

- Jakiej umowy, Boholt?

- Co, Yarpen, powiemy wiedźminowi?

- Nie widzę przeciwwskazań - rzekł krasnolud.

- Gorzałki już nie ma - wtrącił Zdzieblarz, obracając gąsiorek dnem do góry.

- To przynieś. Najmłodszy jesteś, proszę waszmości. A umowę, Geralt, to my umyśliliśmy, bo my nie jesteśmy najemnicy ani żadne tam płatne pachołki, i nie będzie nas Niedamir na smoka posyłał, rzucając parę sztuk złota pod nogi. Prawda jest taka, że my poradzimy sobie ze smokiem bez Niedamira, a Niedamir bez nas sobie nie poradzi. A z tego jasno wynika, kto wart więcej i czyja dola większa być powinna. I postawiliśmy sprawę uczciwie - ci, którzy w ręczny bój pójdą i smoka położą, biorą połowę skarbca. Niedamir, z racji na urodzenie i tytuł, bierze ćwierć, tak czy inaczej. A reszta, o ile będzie pomagać, podzieli pozostałą ćwierć między siebie, po równo. Co o tym myślisz?

- A co o tym Niedamir myśli?

- Nie powiedział ani tak, ani nie. Ale lepiej niech się nie stawia, chłystek. Mówiłem, sam przeciw smokowi nie pójdzie, musi zdać się na fachowców, to znaczy na nas, Rębaczy, i na Yarpena i jego chłopaków. My, nie kto inny, spotkamy smoka na długość miecza. Reszta, w tym i czarodzieje, jeśli uczciwie dopomoże, podzieli między siebie ćwiartkę skarbca.

- Oprócz czarodziejów, kogo wliczacie do tej reszty? - zaciekawił się Jaskier.

- Na pewno nie grajków i wierszokletów - zarechotał Yarpen Zigrin. - Wliczamy tych, co popracują toporem, a nie lutnią.

- Aha. - rzekł Trzy Kawki, patrząc w rozgwieżdżone niebo. - A czym popracuje szewc Kozojed i jego hałastra?

Yarpen Zigrin splunął w ognisko, mrucząc coś po krasnoludzku.

- Milicja z Hołopola zna te zasrane góry i robi za przewodników - rzekł cicho Boholt - toteż sprawiedliwie będzie dopuścić ich do podziału. Z szewcem jednak jest trochę inna sprawa. Widzicie, niedobrze będzie, jak chamstwo nabierze przekonania, że gdy się smok w okolicy pokaże, to zamiast słać po zawodowców, można mu mimochodem trutkę zadać i dalej z dziewkami gzić się we zbożu. Jak się taki proceder rozpowszechni, to chyba na żebry przyjdzie nam pójść. Co?

- Prawda - dodał Yarpen. - Dlatego, mówię wam, tego szewca coś niedobrego powinno przypadkowo spotkać, zanim, chędożony, do legendy trafi.

- Ma spotkać, to i spotka - rzekł Niszczuka z przekonaniem. - Zostawcie to mnie.

- A Jaskier - podchwycił krasnolud - rzyć mu w balladzie obrobi, na śmiech poda. Żeby mu była hańba i srom, na wieki wieków.

- O jednym zapomnieliście - powiedział Geralt. - Jest tu taki jeden, który może wam pomieszać szyki. Który na żadne podziały ani umowy nie pójdzie. Mówię o Eycku z Denesle. Rozmawialiście z nim?

- O czym? - zgrzytnął Boholt, drągiem poprawiając polana w ognisku. - Z Eyckiem, Geralt, nie pogadasz. On nie zna się na interesach.

- Jak podjeżdżaliśmy pod wasz obóz - powiedział Trzy Kawki - spotkaliśmy go. Klęczał na kamieniach, w pełnej zbroi, i gapił się w niebo.

- On tak cięgiem czyni - rzekł Zdzieblarz. - Medytuje, albo modły odprawia. Powiada, że tak trzeba, bo on od bogów ma rozkazano ludzi od złego ochraniać.

- U nas, w Crinfrid - mruknął Boholt - trzyma się takich w obórce, na łańcuchu, i daje kawałek węgla, wtedy oni na ścianach cudności malują. Ale dość tu będzie o bliźnich plotkować, o interesach gadajmy.

W krąg światła weszła bezszelestnie niewysoka, młoda kobieta o czarnych włosach opiętych złotą siateczką, owinięta wełnianym płaszczem.

- Co tu tak śmierdzi? - zapytał Yarpen Zigrin, udając, że jej nie widzi. - Nie siarka aby?

- Nie - Boholt, patrząc w bok, demonstracyjnie pociągnął nosem. - To piżmo albo inne pachnidło.

- Nie, to chyba... - krasnolud wykrzywił się. - Ach! Toż to wielmożna pani Yennefer! Witamy, witamy.

Czarodziejka powoli powiodła wzrokiem po zebranych, na chwilę zatrzymała na wiedźminie błyszczące oczy. Geralt uśmiechnął się lekko.

- Pozwolicie się przysiąść?

- Ależ oczywiście, dobrodziejko nasza - powiedział Boholt i czknął. - Siadajcie o tu, na kułbace. Rusz rzyć, Kennet, i podaj jaśnie czarodziejce kulbakę.

- Panowie tu o interesach, jak słyszę - Yennefer usiadła, wyciągając przed siebie zgrabne nogi w czarnych pończochach. - Beze mnie?

- Nie śmieliśmy - rzekł Yarpen Zigrin - niepokoić tak ważnej osoby.

- Ty, Yarpen - Yennefer zmrużyła oczy, obracając głowę w stronę krasnoluda - lepiej milcz. Od pierwszego dnia ostentacyjnie traktujesz mnie jak powietrze, więc rób tak dalej, nie przeszkadzaj sobie. Bo mnie to również nie przeszkadza.

- Co też wy, pani - Yarpen pokazał w uśmiechu nierówne zęby. - Niech mnie kleszcze oblezą, jeśli nie traktuję was lepiej niż powietrze. Powietrze, dla przykładu, zdarza mi się zepsuć, na co wobec was nie ośmieliłbym się żadną miarą.

Brodaci "chłopcy" zaryczeli gromkim śmiechem, ale ucichli natychmiast na widok sinej poświaty, jaka nagle otoczyła czarodziejkę.

- Jeszcze jedno słowo i z ciebie zostanie zepsute powietrze, Yarpen - powiedziała Yennefer głosem, w którym dźwięczał metal. - I czarna plama na trawie.

- W rzeczy samej - Boholt chrząknął, rozładowując ciszę, jaka zapadła. - Milcz, Zigrin. Posłuchamy, co ma nam do powiedzenia pani Yennefer. Użaliła się dopiero co, że bez niej o interesach mówimy. Z tego wnoszę, że ma dla nas jakąś propozycję. Posłuchajmy, proszę waszmości, co to za propozycja. Byle tylko nie proponowała nam, że sama, czarami, ukatrupi smoka.

- A co? - Yennefer uniosła głowo. - Uważasz, że to niemożliwe, Boholt?

- Może i możliwe. Ale dla nas nieopłacalne, bo pewnie zażądalibyście wówczas połowy smoczego skarbca.

- Co najmniej - rzekła zimno czarodziejka.

- No, to sami widzicie, że to dla nas żaden interes. My, pani, jesteśmy biedni wojownicy, jeśli łup nam koło nosa przejdzie, to głód w oczy zagląda. My szczawiem i lebiodą się żywimy...

- Od święta tylko czasem świstak się trafi - wtrącił Yarpen Zigrin smutnym głosem.

- ...wodą kryniczną popijamy - Boholt golnął sobie z gąsiorka i otrząsnął się z lekka. - Dla nas, pani Yennefer, wyjścia nie ma. Albo łup, albo w zimie pod płotem zamarznąć. A gospody kosztują.

- I piwo - dodał Niszczuka.

- I dziewki wszeteczne - rozmarzył się Zdzieblarz.

- Dlatego - Boholt popatrzył w niebo - sami, bez czarów i bez waszej pomocy, smoka ubijemy.

- Takiś pewien? Pamiętaj, że są granice możliwości, Boholt.

- Może i są, nigdy nie spotkałem. Nie, pani. Powtarzam, sami smoka ubijemy, bez żadnych czarów.

- Zwłaszcza - dodał Yarpen Zigrin - że czary też pewnikiem mają swoje granice możliwości, których, przeciwnie do naszych, nie znamy.

- Sam na to wpadłeś - spytała wolno Yennefer - czy ktoś ci to podpowiedział? Czy to nie obecność wiedźmina w tym zacnym gronie pozwala wam na takie zadufanie?

- Nie - rzekł Boholt, patrząc na Geralta, który zdawał się drzemać, leniwie wyciągnięty na derce, z siodłem pod głową. - Wiedźmin nic do tego nie ma. Posłuchajcie, wielmożna Yennefer. Złożyliśmy królowi propozycję, nie zaszczycił nas odpowiedzią. Myśmy cierpliwi, do rana zaczekamy. Jeśli król ugodę przybije, jedziemy dalej razem. Jeśli nie, my wracamy.

- My też - warknął krasnolud.

- Targów żadnych nie będzie - kontynuował Boholt. - Albo wóz, albo przewóz. Powtórzcie nasze słowa Niedamirowi, pani Yennefer. A wam to powiem - ugoda dobra też dla was, i dla Dorregaraya, o ile się z nim dogadacie. Nam, zważcie, smocze ścierwo niepotrzebne, jeno ogon weźmiemy. A reszta wasza będzie, tylko brać-wybierać. Nie poskąpimy wam ni zębów, ni mózgu, niczego, co wam potrzebne do czarodziejstwa.

- Oczywista - dodał Yarpen Zigrin, chichocząc. - Padlina będzie dla was, czarodziejów, nikt wam jej nie zabierze. Chyba że inne sępy.

Yennefer wstała, zarzucając płaszcz na ramię.

- Niedamir nie będzie czekał do rana - powiedziała ostro. - Zgadza się na wasze warunki już teraz. Wbrew, wiedzcie to, radzie mojej i Dorregaraya.

- Niedamir - wycedził powoli Boholt - objawia mądrość, która zadziwia u tak młodego króla. Bo dla mnie, pani Yennefer, mądrość to między innymi umiejętność puszczania mimo uszu głupich lub nieszczerych rad.

Yarpen Zigrin parsknął w brodę.

- Inaczej zaśpiewacie - czarodziejka wzięła się pod boki - gdy jutro smok was pochlasta, podziurawi i potrzaska piszczele. Będziecie mi buty lizać i skamleć o pomoc. Jak zwykle. Jak ja was dobrze znam, jak dobrze znam takich, jak wy. Do mdłości was znam.

Odwróciła się, odeszła w mrok, bez słowa pożegnania.

- Za moich czasów - rzekł Yarpen Zigrin - czarownicy siedzieli w wieżach, czytali uczone księgi i mieszali kopyścią w tyglach. Nie plątali się wojownikom pod nogami, nie wtrącali się w nasze sprawy. I nie kręcili tyłkiem przed oczami chłopów.

- Tyłek, szczerze rzekłszy, niczego sobie - powiedział Jaskier, strojąc lutnię. - Co, Geralt? Geralt? Hej, gdzie podział się wiedźmin?

- A co nas to obchodzi? - mruknął Boholt, dorzucając drewna do ognia. - Poszedł. Może za potrzebą, proszę waszmości. Jego rzecz.

- Pewnie - zgodził się bard i uderzył dłonią po strunach. - Zaśpiewać wam coś?

- A zaśpiewaj, cholera - powiedział Yarpen Zigrin i splunął. - Ale nie myśl, Jaskier, że dam ci za twoje beczenie choć szeląga. Tu, chłopie, nie królewski dwór.

- To widać - kiwnął głową trubadur.

V

— Yennefer.

Odwróciła się, jak gdyby zaskoczona, chociaż wiedźmie nie wątpił, że już z daleka słyszała jego kroki. Postawiła na ziemi drewniany ceberek, wyprostowała się, odgarnęła z czoła włosy wyzwolone spod złotej siateczki, krętymi lokami spadające na ramiona.

- Geralt.

Jak zwykle, nosiła tylko dwa kolory. Swoje kolory -czerń i biel. Czarne włosy, czarne, długie rzęsy każące zgadywać skryty pod nimi kolor oczu. Czarna spódnica, czarny, krótki kaftanik z białym, futrzanym kołnierzem. Biała koszula z najcieńszego lnu. Na szyi czarna aksamitka ozdobiona usianą diamencikami gwiazdą z obsydianu.

- Nic się nie zmieniłaś.

- Ty tez nie. - Skrzywiła wargi. - I w obu wypadkach jest to równie normalne. Lub, jak wolisz, równie nienormalne. W każdym razie, napomykanie o tym, choć może i stanowi niezły sposób na rozpoczęcie rozmowy, jest bezsensowne. Prawda?

- Prawda - kiwnął głową, patrząc w bok, w stronę namiotu Niedamira i ognisk królewskich łuczników przysłoniętych ciemnymi sylwetkami furgonów. Od strony dalszego ogniska dobiegał dźwięczny głos Jaskra śpiewającego "Gwiazdy nad traktem", jedną ze swych najbardziej udanych ballad miłosnych.

- Cóż, wstęp mamy zatem już za sobą - rzekła czarodziejka. - Słucham, co dalej.

- Widzisz, Yennefer...

- Widzę - przerwała ostro. - Ale nie rozumiem. Po co tutaj przyjechałeś, Geralt? Przecież nie z powodu smoka? Chyba pod tym względem nic się nie zmieniło?

- Nie. Nic się nie zmieniło.

- Po co więc, pytam, dołączyłeś do nas?

- Jeśli ci powiem, ze z twojego powodu, uwierzysz? Patrzyła na niego w milczeniu, a w jej błyszczących oczach było coś, co nie mogło się podobać.

- Uwierzę, czemu nie - powiedziała wreszcie. - Mężczyźni lubią spotkania ze swymi dawnymi kochankami, lubią ożywiać wspomnienia. Lubią wyobrażać sobie, ze niegdysiejsze miłosne uniesienia dają im coś w rodzaju dożywotniego prawa własności do partnerki. To dobrze wpływa na ich samopoczucie. Nie jesteś wyjątkiem. Mimo wszystko.

- Mimo wszystko - uśmiechnął się - masz rację, Yennefer. Twój widok znakomicie wpływa na moje samopoczucie. Innymi słowy, cieszę się, że cię widzę.

- I to wszystko? No, to powiedzmy, że i ja się cieszę. Nacieszywszy się, życzę dobrej nocy. Udaję się, widzisz, na spoczynek. Przedtem mam zamiar umyć się, a do tej czynności zwykłam się rozbierać. Oddal się zatem, by grzecznie zapewnić mi minimum dyskrecji.

- Yen - wyciągnął ku niej ręce.

- Nie mów tak do mnie! - syknęła wściekle, odskakując, a z palców, które wysunęła w jego stronę, sypnęły się błękitne i czerwone iskry. - A jeżeli mnie dotkniesz, wypalę ci oczy, draniu.

Wiedźmin cofnął się. Czarodziejka, uspokojona nieco, znowu odgarnęła włosy z czoła, stanęła przed nim z pięściami wspartymi o biodra.

- Ty co myślałeś, Geralt? Ze poplotkujemy wesoło, że powspominamy dawne czasy? Że może na zakończenie pogawędki pójdziemy razem na wóz i pokochamy się na kożuchach, ot tak, dla odświeżenia wspomnień? Co?

Geralt, nie będąc pewien, czy czarodziejka magicznie czyta w myślach, czy wyłącznie trafnie zgaduje, milczał, uśmiechając się krzywo.

- Te cztery lata zrobiły swoje, Geralt. Przeszło mi już, tylko i wyłącznie dlatego nie naplułam ci w oczy przy dzisiejszym spotkaniu. Ale niech cię nie zwiedzie moja uprzejmość.

- Yennefer...

- Milcz! Dałam ci więcej niż jakiemukolwiek mężczyźnie, łajdaku. Sama nie wiem, dlaczego właśnie tobie. A ty... O nie, mój drogi. Ja nie jestem dziwką ani przygodnie nadybaną w sieć elfką, którą można pewnego ranka porzucić, odejść, nie budząc, zostawiając na stole bukiecik fiołków. Którą można wystawić na pośmiewisko. Uważaj! Jeśli powiesz teraz chociaż słowo, pożałujesz!

Geralt nie powiedział ani słowa, bezbłędnie wyczuwając wrzącą w Yennefer złość. Czarodziejka ponownie odgarnęła z czoła nieposłuszne loki, spojrzała mu w oczy, z bliska.

- Spotkaliśmy się, trudno - rzekła cicho. - Nie będziemy robić z siebie widowiska dla wszystkich. Zachowajmy twarz. Udawajmy dobrych znajomych. Ale nie popełnij błędu, Geralt. Między tobą a mną nie ma już niczego. Niczego, rozumiesz? I ciesz się, bo oznacza to, że porzuciłam już pewne projekty, jakie jeszcze niedawno wobec ciebie miałam. Ale to wcale nie oznacza, że ci wybaczyłam. Ja ci nigdy nie wybaczę, wiedźminie. Nigdy.

Odwróciła się gwałtownie, chwyciła cebrzyk, rozpryskując wodę, odeszła za wóz.

Geralt odpędził brzęczącego nad uchem komara, wolno odszedł w stronę ogniska, przy którym rzadkimi oklaskami nagradzano właśnie występ Jaskra. Spojrzał na granatowe niebo ponad czarną, zębatą piłą szczytów. Miał ochotę się roześmiać. Nie wiedział, dlaczego.

VI

- Ostrożnie tam! Baczenie dawać! - zawołał Boholt, obracając się na koźle do tyłu, w stronę kolumny. - Bliżej skały! Dawać baczenie!

Wozy toczyły się, podskakując na kamieniach. Woźnice klęli, chlaszcząc konie lejcami, wychylając się, zerkali niespokojnie, czy koła są w dostatecznej odległości od skraju wąwozu, przy którym biegła wąska, nierówna droga. W dole, na dnie przepaści, białą pianą kotłowała się wśród głazów rzeka Braa.

Geralt wstrzymał konia, przyciskając się do skalnej ściany, pokrytej rzadkim, brązowym mchem i białymi wykwitami wyglądającymi jak liszaje. Pozwolił, by wyprzedził go furgon Rębaczy. Od czoła kolumny przycwałował Zdzieblarz wiodący pochód razem ze zwiadowcami z Hołopola.

- Dobra! - wrzasnął. - Ruszajcie skorzej! Dalej jest przestronniej!

Król Niedamir i Gyllenstiern, obaj wierzchem, w asyście kilku konnych łuczników, zrównali się z Geraltem. Za nimi turkotały wozy królewskiego taboru. Jeszcze dalej toczył się wóz krasnoludów powożony przez Yarpena Zigrina wrzeszczącego bez przerwy.

Niedamir, szczuplutki i piegowaty wyrostek w białym kożuszku, minął wiedźmina, obrzucając go wyniosłym, choć wyraźnie znudzonym spojrzeniem. Gyllenstiern wyprostował się, wstrzymał konia.

- Pozwólcie no, panie wiedźminie - powiedział władczo.

- Słucham - Geralt szturchnął klacz piętami, ruszył powoli obok kanclerza, za taborem. Dziwił się, że mając tak imponujące brzuszysko, Gyllenstiern przedkłada siodło nad wygodną jazdę na wozie.

- Wczoraj - Gyllenstiern ściągnął lekko wodze nabijane złotymi guzami, odrzucił z ramienia turkusowy płaszcz - wczoraj powiedzieliście, że nie interesuje was smok. Co was tedy interesuje, panie wiedźminie? Czemu jedziecie z nami?

- To wolny kraj, panie kanclerzu.

- Na razie. Ale w tym orszaku, panie Geralt, każdy powinien znać swoje miejsce. I rolę, jaką ma spełnić, zgodnie z wolą króla Niedamira. Pojmujecie to?

- O co wam idzie, panie Gyllenstiern?

- Powiem wam. Słyszałem, że ostatnio trudno dogadać się z wami, wiedźminami. Rzecz w tym, że co się wiedź-minowi wskaże potwora do zabicia, wiedźmin, zamiast brać miecz i rąbać, zaczyna medytować, czy to się aby godzi, czy to nie wykracza poza granice możliwości, czy nie jest sprzeczne z kodeksem i czy potwór to aby faktycznie potwór, jakby tego nie było widać na pierwszy rzut oka. Widzi mi się, że zaczęło się wam po prostu za dobrze powodzić. Za moich czasów wiedźmini nie śmierdzieli groszem, a wyłącznie onucami. Nie rozprawiali, rąbali, co się im wskazało, za jedno im było, czy to wilkołak, czy smok, czy poborca podatków. Liczyło się, czy dobrze cięty. Co, Geralt?

- Macie dla mnie jakieś zlecenie, Gyllenstiern? - spytał oschle wiedźmin. - Mówcie tedy, o co chodzi. Zastanowimy się. A jeżeli nie macie, to szkoda sobie gębę strzępić, nieprawdaż?

- Zlecenie? - westchnął kanclerz. - Nie, nie mam. Tu idzie o smoka, a to wyraźnie wykracza poza twoje granice możliwości, wiedźminie. Wolę już Rębaczy. Ciebie chciałem jedynie uprzedzić. Ostrzec. Wiedźmińskie fanaberie, polegające na dzieleniu potworów na dobre i złe, ja i król Niedamir możemy tolerować, ale nie życzymy sobie o nich słuchać, a tym bardziej oglądać, jak są wprowadzane w życie. Nie mieszajcie się do królewskich spraw, wiedźminie. I nie kumajcie się z Dorregarayem.

- Nie zwykłem kumać się z czarodziejami. Skąd takie przypuszczenie?

- Dorregaray - powiedział Gyllenstiem - prześciga w fanaberiach nawet wiedźminów. Nie poprzestaje na dzieleniu potworów na dobre i złe. Uważa, że wszystkie są dobre.

- Przesadza nieco.

- Niewątpliwie. Ale broni swoich poglądów z zadziwiającym uporem. Zaprawdę, nie zdziwiłbym się, gdyby mu się coś przytrafiło. A że dołączył do nas w dziwnym towarzystwie...

- Nie jestem towarzystwem dla Dorregaraya. Ani on dla mnie.

- Nie przerywaj. Towarzystwo jest dziwne. Wiedźmin pełen skrupułów niczym lisie futro pcheł. Czarodziej powtarzający druidzkie brednie o równowadze w naturze. Milczący rycerz Borch Trzy Kawki i jego eskorta z Zerrikanii, gdzie, jak powszechnie wiadomo, składa się ofiary przed podobizną smoka. I wszyscy oni nagle przyłączają się do polowania. Dziwne, nieprawdaż?

- Niech ci będzie, że prawdaż.

- Wiedz więc - rzekł kanclerz - że najbardziej zagadkowe problemy znajdują, jak dowodzi praktyka, najprostsze rozwiązania. Nie zmuszaj mnie, wiedźminie, abym po nie sięgnął.

- Nie rozumiem.

- Rozumiesz, rozumiesz. Dzięki za rozmowę, Geralt. Geralt zatrzymał się. Gyllenstiem popędził konia, dołączył do króla, doganiając tabor. Obok przejechał Eyck z Denesle w pikowanym kaftanie z jasnej skóry poznaczonej odciskami od pancerza, ciągnąc jucznego konia obładowanego zbroją, jednolicie srebrną tarczą i potężną kopią. Geralt pozdrowił go uniesieniem dłoni, ale błędny rycerz odwrócił głowę w bok, zaciskając wąskie wargi, uderzył konia ostrogami.

- Nie przepada za tobą - powiedział Dorregaray podjeżdżając. - Co, Geralt?

- Najwyraźniej.

- Konkurencja, prawda? Obaj prowadzicie podobną działalność. Tyle że Eyck jest idealistą, a ty profesjonałem. Mała różnica, zwłaszcza dla tych, których zabijacie.


Date: 2015-12-11; view: 830


<== previous page | next page ==>
TROCHĘ POŚWIĘCENIA 2 page | TROCHĘ POŚWIĘCENIA 4 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.02 sec.)