Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






TROCHĘ POŚWIĘCENIA 2 page

- Wiem, że trudno wybrać - powiedział Trzy Kawki ze zrozumieniem. - Sam czasami mam kłopoty. Dobra, zastanowimy się w balii. Hej, dziewczęta! Pomóżcie mi wejść na schody!

III

Na moście była zapora. Drogę zagradzała długa, solidna belka, osadzona na drewnianych kozłach. Przed nią i za nią stali halabardnicy w skórzanych, nabijanych guzami kurtach i kolczych kapturach. Nad zaporą ospale powiewała purpurowa chorągiew ze znakiem srebrnego gryfa.

- Co za czort? - zdziwił się Trzy Kawki, stępa podjeżdżając bliżej. - Nie ma przejazdu?

- Glejt jest? - spytał najbliższy halabardnik, nie wyjmując z ust patyka, który żuł, nie wiadomo, z głodu czy dla zabicia czasu.

- Jaki glejt? Co to, mór? A może wojna? Z czyjego rozkazu drogę blokujecie?

- Króla Niedamira, pana na Caingorn - strażnik przesunął patyk w przeciwległy kącik ust i wskazał na chorągiew. - Bez glejtu w góry nie lza.

- Idiotyzm jakiś - rzekł Geralt zmęczonym głosem. -To przecież nie Caingorn, ale Hołopolska Dziedzina. To Hołopole, nie Caingorn ściąga myto z mostów na Braa. Co ma do tego Niedamir?

- Nie mnie pytajcie - strażnik wypluł patyk. - Nie moja rzecz. - Mnie aby glejty sprawdzać. Chcecie, gadajcie z naszym dziesiętnikiem.

- A gdzie on?

- Tam, za mytnika sadybą, na słonku się grzeje - rzekł halabardnik, patrząc nie na Geralta, ale na gołe uda Zerrikanek, leniwie przeciągających się na kułbakach.

Za domkiem mytnika, na kupie wyschniętych bierwion, siedział strażnik, tylcem halabardy rysując na piasku niewiastę, a raczej jej fragment, widziany z nietuzinkowej perspektywy. Obok niego, trącając delikatnie struny lutni, półleżał szczupły mężczyzna w nasuniętym na oczy fantazyjnym kapelusiku w kolorze śliwki ozdobionym srebrną klamrą i długim, nerwowym czaplim piórem.

Geralt znał ten kapelusik i to pióro, słynne od Buiny po Jarugę, znane po dworach, kasztelach, zajazdach, oberżach i zamtuzach. Zwłaszcza zamtuzach.

- Jaskier!

- Wiedźmin Geralt! - spod odsuniętego kapelusika spojrzały wesołe, modre oczy. - A to dopiero! I ty tutaj? Glejtu przypadkiem nie masz?

- Co wy wszyscy z tym glejtem? - wiedźmin zeskoczył z siodła. - Co się tu dzieje, Jaskier? Chcieliśmy się przedostać na drugi brzeg Braa, ja i ten rycerz, Borch Trzy Kawki, i nasza eskorta. I nie możemy, jak się okazuje.

- Ja też nie mogę - Jaskier wstał, zdjął kapelusik, ukłonił się Zerrikankom z przesadną dwornością. - Mnie też nie chcą przepuścić na drugi brzeg. Mnie, Jaskra, najsłynniejszego minstrela i poetę w promieniu tysiąca mil, nie przepuszcza ten tu dziesiętnik, chociaż też artysta, jak widzicie.



- Nikogo bez glejtu nie przepuszczę - rzekł dziesiętnik ponuro, po czym uzupełnił swój rysunek o finalny detal, dziobiąc końcem drzewca w piasek.

- No i obejdzie się - powiedział wiedźmin. - Pojedziemy lewym brzegiem. Do Hengfors tędy droga dłuższa, ale jak mus, to mus.

- Do Hengfors? - zdziwił się bard. - To ty, Geralt, nie za Niedamirem jedziesz? Nie za smokiem?

- Za jakim smokiem? - zainteresował się Trzy Kawki.

- Nie wiecie? Naprawdę nie wiecie? No, to muszę wam o wszystkim opowiedzieć, panowie. Ja i tak tu czekam, może będzie jechał ktoś z glejtem, kto mnie zna i pozwoli się przyłączyć. Siadajcie.

- Zaraz - rzekł Trzy Kawki. - Słońce prawie na trzy ćwierci do zenitu, a mnie suszy jak cholera. Nie będziemy gadać o suchym pysku. Tea, Vea, zawróćcie rysią do miasteczka i kupcie antałek.

- Podobacie mi się, panie...

- Borch, zwany Trzy Kawki.

- Jaskier, zwany Niezrównanym. Przez niektóre dziewczęta.

- Opowiadaj, Jaskier - zniecierpliwił się wiedźmin. - Nie będziemy tu sterczeć do wieczora.

Bard objął palcami gryf lutni, ostro uderzył po strunach.

- Jak wolicie, mową wiązaną czy normalnie?

- Normalnie.

- Proszę bardzo - Jaskier nie odłożył lutni. - Posłuchajcie zatem, szlachetni panowie, co wydarzyło się tydzień temu nie opodal miasta wolnego, zwanego Hołopolem. Otóż, świtem bladym, ledwie co słonko wschodzące zaróżowiło wiszące nad łąkami całuny mgieł...

- Miało być normalnie - przypomniał Geralt. ~-

- A nie jest? No, dobrze, dobrze. Rozumiem. Krótko, bez metafor. Na pastwiska pod Hołopolem przyleciał smok.

- Eeee - rzekł wiedźmin. - Coś mi się to nie widzi prawdopodobnym. Od lat nikt nie widział smoka w tych okolicach. Nie był to aby zwykły oszluzg? Zdarzają się oszluzgi prawie tak duże...

- Nie obrażaj mnie, wiedźminie. Wiem, co mówię. Widziałem go. Trzeba trafu, że akuratnie byłem w Hołopolu na jarmarku i widziałem wszystko na własne oczy. Ballada jest już gotowa, ale nie chcieliście...

- Opowiadaj. Duży był?

- Ze trzy końskie długości. W kłębie nie wyższy niż koń, ale dużo grubszy. Szary jak piach.

- Znaczy się, zielony.

- Tak. Przyleciał niespodziewanie, wpadł prosto w stado owiec, rozgonił pasterzy, utłukł z tuzin zwierząt, cztery zeżarł i odleciał.

- Odleciał... - Geralt pokiwał głową. - I koniec?

- Nie. Bo następnego ranka przyleciał znowu, tym razem bliżej miasteczka. Spikował na gromadę bab piorących bieliznę na brzegu Braa. Ale wiały, człowieku! W życiu się tak nie uśmiałem. Smok zaś zatoczył ze dwa koła nad Hołopolem i poleciał na pastwiska, tam znowu wziął się za owce. Wtedy dopiero zaczął się rozgardiasz i zamęt, bo poprzednio mało kto wierzył pastuchom. Burmistrz zmobilizował milicję miejską i cechy, ale zanim się sformowali, plebs wziął sprawę w swoje ręce i załatwił ją.

- Jak?

- Ciekawym, ludowym sposobem. Lokalny mistrz szewski, niejaki Kozojed, wymyślił sposób na gadzinę. Zabili owcę, napchali ją gęsto ciemierem, wilczymi jagodami, blekotem, siarką i szewską smołą. Dla pewności, miejscowy aptekarz wlał do środka dwie kwarty swojej mikstury na czyraki, a kapłan ze świątyni Kreve odprawił modły nad ścierwem. Potem ustawili spreparowaną owieczkę pośrodku stada, podparłszy kołkiem. Nikt po prawdzie nie wierzył, że smoczysko da się skusić tym śmierdzącym na milę gównem, ale rzeczywistość przeszła nasze oczekiwania. Lekceważąc żywe i beczące owieczki, gad połknął przynętę razem z kołkiem.

- I co? Gadaiże, Jaskier.

- A co ja robię innego? Przecie gadam. Słuchajcie, co było dalej. Nie minął czas, jaki wprawnemu mężczyźnie zajmuje rozsznurowanie damskiego gorsetu, gdy smok nagle zaczął ryczeć i puszczać dym, przodem i tyłem. Fikał kozły, próbował wzlatywać, potem oklapł i znieruchomiał. Dwójka ochotników wyruszyła, aby sprawdzić, czy struty gad dycha jeszcze. Byli nimi miejscowy grabarz i miejscowy półgłówek, spłodzony przez upośledzoną córkę drwala i pododdział najemnych pikinierów, który przeciągnął przez Hołopole jeszcze za czasów rokoszu wojewody Nurzyboba.

- Ależ ty łżesz, Jaskier.

- Nie łżę, tylko ubarwiam, a to jest różnica.

- Niewielka. Opowiadaj, szkoda czasu.

- A więc, jak mówiłem, grabarz i mężny idiota wyruszyli w charakterze szperaczy. Usypaliśmy im potem mały, ale cieszący oko kurhanik.

- Aha - powiedział Borch. - Znaczy się, smok jeszcze żył.

- A jak - rzekł wesoło Jaskier. - Żył. Ale był tak słaby, że nie zeżarł ani grabarza, ani matołka, tyle że zlizał krew. A potem, ku ogólnemu zmartwieniu, odleciał, wystartowawszy w niemałym trudzie. Co półtorasta łokci spadał z łoskotem, zrywał się znowu. Chwilami szedł, powłócząc tylnymi nogami. Co śmielsi poszli za nim, utrzymując kontakt wzrokowy. I wiecie, co?

- Mów, Jaskier.

- Smok zapadł w wąwozy w Pustulskich Górach, w okolicach źródeł Braa i skrył się w tamtejszych jaskiniach.

- Teraz wszystko jest jasne - powiedział Geralt. - Smok prawdopodobnie był w tych jaskiniach od stuleci, pogrążony w letargu. Słyszałem o takich wypadkach. I tam też musi być jego skarbiec. Teraz wiem, czemu blokują most. Ktoś chce na tym skarbcu położyć łapę. A ten ktoś to Niedamir z Caingom.

- Dokładnie - potwierdził trubadur. - Całe Hołopole aż gotuje się zresztą z tego powodu, bo uważa się tam, że smok i skarbiec należą do nich. Ale wahają się zadrzeć z Niedamirem. Niedamir to szczeniak, który jeszcze się nie zaczął golić, ale już zdążył udowodnić, że nie opłaca się z nim zadzierać. A na tym smoku zależy mu, jak diabli, dlatego tak prędko zareagował.

- Zależy mu na skarbcu, chciałeś powiedzieć.

- Właśnie że bardziej na smoku niż na skarbcu. Bo widzicie, Niedamir ostrzy sobie zęby na sąsiednie księstwo Malleore. Tam, po nagłym a dziwnym zgonie księcia została księżniczka, w wieku, że się tak wyrażę, łożnicowvm. Wielmoże z Malleore niechętnie patrzą na Niedamira i innych konkurentów, bo wiedzą, że nowy władca ostro ściągnie im wędzidło, nie to, co smarkata księżniczka. Odgrzebali więc gdzieś starą i zakurzoną przepowiednię mówiącą, że mitra i ręka dziewuszki należą się temu, kto pokona smoka. Ponieważ smoka nikt nie widział tutaj od wieków, myśleli, że mają spokój. Niedamir oczywiście obśmiał się z legendy, wziąłby Malleore zbrojną ręką i tyle, ale gdy gruchnęła wieść o hołopolskim smoku, zorientował się, że może pobić malleorską szlachtę ich własną bronią. Gdyby zjawił się tam, niosąc smoczy łeb, lud powitałby go jak monarchę zesłanego przez bogów, a wielmoże nie śmieliby nawet pisnąć. Dziwicie się więc, że pognał za smokiem jak kot z pęcherzem? Zwłaszcza za takim, co ledwo nogami powłóczy? To dla niego czysta gratka, uśmiech losu, psiakrew.

- A drogi zagrodził przed konkurencją.

- No chyba. I przed Hołopolanami. Z tym, że po całej okolicy rozesłał konnych z glejtami. Dla tych, którzy mają tego smoka zabić, bo Niedamir nie pali się, żeby osobiście wejść do jaskini z mieczem. Ściągnięto migiem co sławniejszych smokobójców. Większość chyba znasz, Geralt.

- Możliwe. Kto przyjechał?

- Eyck z Denesle, to raz.

- Niech to... - wiedźmin zagwizdał cichutko. - Bogobojny i cnotliwy Eyck, rycerz bez skazy i zmazy, we własnej osobie.

- Znasz go, Geralt? - spytał Borch. - Rzeczywiście taki pies na smoki?

- Nie tylko na smoki. Eyck radzi sobie z każdym potworem. Zabijał nawet mantikory i gryfy. Kilka smoków też załatwił, słyszałem o tym. Jest dobry. Ale psuje mi interesy, łobuz, bo nie bierze pieniędzy. Kto jeszcze, Jaskier?

- Rębacze z Crinfrid.

- No, to już po smoku. Nawet, jeśli ozdrowiał. Ta trójka to zgrana banda, walczą niezbyt czysto, ale skutecznie. Wybili wszystkie oszluzgi i widłogony w Redanii, a przy okazji padły trzy smoki czerwone i jeden czarny, a to już jest coś. To wszyscy?

- Nie. Dołączyła jeszcze szóstka krasnoludów pod komendą Yarpena Zigrina.

- Nie znam go.

- Ale o smoku Ocviście z Kwarcowej Góry słyszałeś?

- Słyszałem. I widziałem kamienie, pochodzące z jego skarbca. Były tam szafiry o niespotykanej barwie i diamenty wielkie jak czereśnie.

- No, to wiedz, że właśnie Yarpen Zigrin i jego krasno-ludy załatwiły Ocvista. Była o tym ułożona ballada, ale nędzna, bo nie moja. Jeśli nie słyszałeś, nie straciłeś.

- To wszyscy?

- Tak. Nie licząc ciebie. Twierdziłeś, ze nie wiesz o smoku, kto wie, może to i prawda. Ale teraz już wiesz. I co?

- I nic. Nie interesuje mnie ten smok.

- Ha! Chytrze, Geralt. Bo i tak nie masz glejtu.

- Nie interesuje mnie ten smok, powtarzam. A co z tobą, Jaskier? Co ciebie tak ciągnie w tamtą stronę?

- Normalnie - trubadur wzruszył ramionami. - Trzeba być blisko wydarzeń i atrakcji. O walce z tym smokiem będzie głośno. Pewnie, mógłbym ułożyć balladę na podstawie opowieści, ale inaczej będzie brzmiała śpiewana przez kogoś, kto widział bój na własne oczy.

- Bój? - zaśmiał się Trzy Kawki. - Chyba coś w rodzaju świniobicia albo ćwiartowania ścierwa. Słucham i z podziwu wyjść nie mogę. Sławni wojownicy, którzy pędzą tu, co koń wyskoczy, żeby dorznąć półzdechłego smoka otrutego przez jakiegoś chama. Śmiać się chce i rzygać.

- Mylisz się - rzekł Geralt. - Jeżeli smok nie padł od trucizny na miejscu, to jego organizm zapewne już ją zwalczył i smok jest w pełni sił. Nie ma to zresztą wielkiego znaczenia. Rębacze z Crinfrid i tak go zabiją, ale bez boju, jeśli chcesz wiedzieć, nie obędzie się.

- Stawiasz więc na Rębaczy, Geralt?

- Jasne.

- Akurat - odezwał się milczący do tej chwili strażnik artysta. - Smoczysko to stwór magiczny i nie ubić go inaczej, jak czarami. Jeżeli ktoś da mu rady, to ta czarownica, która przejechała tędy wczoraj.

- Kto? - Geralt przechylił głowę.

- Czarodziejka - powtórzył strażnik. - Przecie mówię.

- Imię podała?

- Podała, alem zapomniał. Miała glejt. Młoda była, urodziwa, na swój sposób, ale te oczy... Wiecie sami, panie. Zimno się człekowi robi, gdy taka spojrzy.

- Wiesz coś o tym, Jaskier? Kto to może być?

- Nie - skrzywił się bard. - Młoda, urodziwa i te oczy. Tez mi wskazówka. Wszystkie takie są. Żadna, którą znam, a znam wiele, nie wygląda na więcej niż dwadzieścia pięć, trzydzieści, a niektóre, słyszałem, pamiętają czasy, gdy bór szumiał tam, gdzie dzisiaj stoi Novigrad. W końcu, od czego są eliksiry z mandragory? A oczy sobie również mandragorą zakrapiają, żeby błyszczały. Jak to baby.

- Ruda nie była? - spytał wiedźmin.

- Nie, panie - rzekł dziesiętnik. - Czarniutka.

- A koń, jakiej maści? Kasztan z białą gwiazdką?

- Nie. Kary, jak ona. Ano, panowie, mówię wam, ona smoka ubije. Smok to robota dla czarodzieja. Ludzka moc przeciw niemu nie podoła.

- Ciekawe, co by na to powiedział szewc Kozojed - zaśmiał się Jaskier. - Gdyby miał pod ręką coś mocniejszego niż ciemier i wilcza jagoda, smocza skóra suszyłaby się dziś na hołopolskim ostrokole, ballada byłaby gotowa, a ja nie płowiałbym tu na słońcu...

- Jak to się stało, że Niedamir nie wziął cię ze sobą? -spytał Geralt, koso spoglądając na poetę. - Przecież byłeś w Hołopolu, gdy wyruszał. Czyżby król nie lubił artystów? Co sprawiło, że tu płowiejesz, zamiast przygrywa u królewskiego strzemienia?

- Sprawiła to pewna młoda wdowa - rzekł ponuro Ja skier. - Cholera by to wzięła. Zabradziażyłem, a na drugi dzień Niedamir i reszta byli już za rzeką. Wzięli ze sobą nawet tego Kozojeda i zwiadowców z hołopolskiej milicji, tylko o mnie zapomnieli. Tłumaczę to dziesiętnikowi, a on swoje...

- Jest glejt, puszczam - rzekł beznamiętnie halabardnik, odlewając się na ścianę domku mytnika. - Nie mi glejtu, nie puszczam. Rozkaz taki...

- O - przerwał mu Trzy Kawki. - Dziewczęta wracają z piwem.

- I nie same - dodał Jaskier, wstając. - Patrzcie jak koń. Jak smok.

Od strony brzozowego lasku nadjeżdżały cwałem Zerri kanki, flankując jeźdźca siedzącego na wielkim, bojowym niespokojnym ogierze.

Wiedźmin wstał również.

Jeździec nosił fioletowy, aksamitny kaftan ze srebrnym szamerunkiem i krótki płaszcz, obszyty sobolowym futrem. Wyprostowany w siodle, patrzył na nich dumnie, Geralt znał takie spojrzenia. I nie przepadał za nimi.

- Witam panów. Jestem Dorregaray - przedstawił się jeździec, zsiadając powoli i godnie. - Mistrz Dorregarayl Czarnoksiężnik.

- Mistrz Geralt. Wiedźmin.

- Mistrz Jaskier. Poeta.

- Borch, zwany Trzy Kawki. A moje dziewczęta, które tam oto wyciągają szpunt z antałka, już poznałeś, panie Dorregaray.

- Tak jest, w rzeczy samej - rzekł czarodziej bez uśmiechu. - Wymieniliśmy ukłony, ja i piękne wojowniczki z Zerrikanii.

- No, to na zdrowie. - Jaskier rozdał skórzane kubki) przyniesione przez Veę. - Napijcie się z nami, panie czarodzieju. Panie Borch, dziesiętnikowi też dać?

- Jasne. Chodź tu do nas, wojaku.

- Sądzę - rzekł czarnoksiężnik, upiwszy mały, dystyngowany łyk - że pod zaporę na moście sprowadza panów ten sam cel, co i mnie?

- Jeśli macie na myśli smoka, panie Dorregaray - powiedział Jaskier - to tak jest, w samej rzeczy. Chcę tam być i ułożyć balladę. Niestety, ten tu dziesiętnik, człek widać bez ogłady, nie chce mnie przepuścić. Żąda glejtu.

- Upraszam wybaczenia. - Halabardnik wypił swoje piwo, zamlaskał. - Mam przykazane pod gardłem, nikogo bez glejtu nie puszczać. A podobno całe Hołopole już się zebrało z wozami i chce ruszyć w góry za smokiem. Mam nakazane...

- Twój rozkaz, żołnierzu - zmarszczył brwi Dorregaray - tyczy się tedy motłochu, mogącego zawadzać, dziewek, mogących szerzyć rozpustę i paskudną niemoc, złodziei, szumowin i hultajstwa. Ale nie mnie.

- Nikogo bez glejtu nie przepuszczę - nasrożył się dziesiętnik. - Klnę się...

- Nie klnij się - przerwał mu Trzy Kawki. - Lepiej się jeszcze napij. Tea, nalej temu mężnemu wojakowi. I usiądźmy, panowie. Picie na stojąco, szybko i bez należytego namaszczenia nie przystoi szlachcie.

Usiedli na balach dookoła antałka. Halabardnik, świeżutko pasowany na szlachcica, kraśniał z zadowolenia.

- Pij, dzielny setniku - ponaglał Trzy Kawki.

- Dziesiętnik aby jestem, nie setnik. - Halabardnik jeszcze bardziej pokraśniał.

- Ale będziesz setnik, musowo. - Borch wyszczerzył zęby. - Chłop z ciebie łebski, migiem awansujesz.

Dorregaray, odmawiając dolewki, odwrócił się w stronę Geralta.

- W miasteczku jeszcze głośno o bazyliszku, mości wiedźminie, a ty już za smokiem się rozglądasz, jak widzę - powiedział cicho. - Ciekawe, aż tak potrzebna ci gotówka, czy też dla czystej przyjemności mordujesz stworzenia zagrożone wymarciem?

- Dziwna ciekawość - odrzekł Geralt - ze strony kogoś, kto na łeb na szyję gna, by zdążyć na szlachtowanie smoka, by wybić mu zęby, tak przecież cenne przy wyrobie czarodziejskich leków i eliksirów. Czy to prawda, mości czarodzieju, że te wybite żywemu smokowi są najlepsze?

- Jesteś pewien, że po to tam jadę?

- Jestem. Ale już cię ktoś wyprzedził, Dorregaray. Przed tobą już zdążyła przejechać twoja konfraterka z glejtem, którego ty nie masz. Czarnowłosa, o ile cię to interesuje.

- Na karym koniu?

- Podobno.

- Yennefer - powiedział Dorregaray, zasępiony. Wiedźmin drgnął niezauważalnie dla nikogo.

Zapadła cisza, którą przerwało beknięcie przyszłego setnika.

- Nikogo... bez glejtu...

- Dwieście lintarów wystarczy? - Geralt spokojnie wyciągnął z kieszeni sakiewkę-otrzymaną od grubego wójta.

- Geralt - uśmiechnął się zagadkowo Trzy Kawki - więc jednak...

- Przepraszam cię, Borch. Przykro mi, nie pojadę z wami do Hengfors. Może innym razem. Może się jeszcze spotkamy.

- Nic mnie nie ciągnie do Hengfors - rzekł wolno Trzy Kawki. - Nic a nic, Geralt.

- Schowajcie ten mieszek, panie - rzekł groźnie przyszły setnik. - To zwykłe przekupstwo. Ani za trzysta nie przepuszczę.

- A za pięćset? - Borch wyjął swoją sakiewkę. - Schowaj mieszek, Geralt. Ja zapłacę myto. Zaczęło mnie to bawić. Pięćset, panie żołnierzu. Po sto od sztuki, licząc moje dziewczęta za jedną piękną sztukę. Co?

- Ojej, jej, jej - zafrasował się przyszły setnik, chowając pod kurtę sakiewkę Borcha. - Co ja królowi powiem?

- Powiesz mu - rzekł Dorregaray, prostując się i wyjmując zza pasa ozdobną różdżkę ze słoniowej kości - strach cię obleciał, gdy popatrzyłeś.

- Na co, panie?

Czarodziej skinął różdżką, krzyknął zaklęcie. Sosna, rosnąca na nadrzecznej skarpie eksplodowała ogniem, cała, w jednym momencie, od ziemi aż po wierzchołek pokryła się szalejącymi płomieniami.

- Na koń! - Jaskier, zrywając się, zarzucił lutnię na plecy. - Na koń, panowie! I panie!

- Zaporę precz! - wrzasnął do halabardników bogaty dziesiętnik, mający wielkie szansę zostać setnikiem.

Na moście, za zaporą, Vea ściągnęła wodze, koń zatańczył, zadudnił kopytami po balach. Dziewczyna, miotając warkoczami, krzyknęła przeszywająco.

- Słusznie, Vea! - odkrzyknął Trzy Kawki. - Dalej, waszmościowie, po komach! Pojedziemy po zerrikańsku, z łomotem i świstem!

IV

 

- No i patrzcie - rzekł najstarszy z Rębaczy, Boholt, ogromny i zwalisty, niczym pień starego dębu. - Niedamir nie przegnał was na cztery wiatry, proszę waszmości, chociaż pewien byłem, że tak właśnie zrobi. Cóż, nie nam, chudopachołkom, kwestionować królewskie decyzje. Zapraszamy do ogniska. Mośćcie sobie legowiska, chłopcy. A tak między nami, wiedźminie, to o czym z królem gadałeś?

- O niczym - powiedział Geralt, wygodniej opierając plecy o podciągnięte w stronę ognia siodło. - Nawet do nas nie wyszedł z namiotu. Wysłał tylko tego swojego totumfackiego, jak mu tam...

- Gyllenstiern - podpowiedział Yarpen Zigrin, krępy, brodaty krasnolud, wtaczając w ogień olbrzymi, smolny karcz przytaszczony z zarośli. - Nadęty bubek. Wieprz opasły. Jakeśmy dołączyli, to przyszedł, nos zadarł po same chmury, phu-phu, pamiętajcie, rzecze, krasnoludy, przy kim tu komenda, komu tu posłuch należny, tu król Niedamir rozkazuje, a jego słowo to prawo i tak dalej. Stałem i słuchałem, i myślałem sobie, że każę go swoim chłopakom obalić na ziemię i obszczam mu płaszcz. Alem poniechał, wiecie, znowu by hyr poszedł, że krasnoludy złośliwe, że agresywne, że sukinsyny i że niemożliwa jest... jak to się nazywa, cholera... kołogzystencja, czy jak tam. I zaraz znowu byłby gdzieś pogrom, w jakimś miasteczku. Słuchałem tedy grzecznie, głową kiwałem.

- Wychodzi na to, że pan Gyllenstiern nic innego nie umie - powiedział Geralt. - Bo i nam to samo powiedział, i tez przyszło nam kiwać głowami.

- A po mojemu - odezwał się drugi z Rębaczy, układając derkę na kupie chrustu - źle się stało, że was Niedamir nie przegnał. Ludu ciągnie na tego smoka, aż strach. Całe mrowie. To już nie wyprawa, a kondukt na żalnik. Ja tam w tłoku bić się nie lubię.

- Daj spokój, Niszczuka - powiedział Boholt. - W kupie wędrować raźniej. Cóżeś to, nigdy na smoki nie chadzał? Zawsze za smokiem ćma ludu ciągnie, jarmark cały, istny zamtuz na kółkach. Ale gdy się gad pokaże, to wiesz, kto w polu zostaje. My, nie kto inny.

Boholt zamilkł na chwilę, pociągnął solidnie z wielkiego, oplecionego wikliną gąsiora, hałaśliwie smarknął, od-kaszlnął.

- Inna rzecz - ciągnął - że praktyka pokazuje, że nieraz dopiero po zabiciu smoka zaczyna się uciecha i rzeźba, i lecą głowy niby gruchy. Dopiero, gdy skarbiec się dzieli, myśliwi skaczą sobie do oczu. Co, Geralt? Hę? Mam rację? Wiedźminie, mówię do ciebie.

- Znane mi są takie wypadki - potwierdził Geralt sucho.

- Znane, powiadasz. Zapewne ze słyszenia, bo nie obiło mi się o uszy, byś kiedyś na smoki polował. Jak długo żyję, nie słyszałem, by wiedźmin na smoki chodził. Tym dziwniejsze, żeś się tu. zjawił.


Date: 2015-12-11; view: 888


<== previous page | next page ==>
TROCHĘ POŚWIĘCENIA 1 page | TROCHĘ POŚWIĘCENIA 3 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.018 sec.)