Dobek! Dobek! - krzyknęli chórem rycerze i dworzanie.
Był to istotnie rycerz Dobiesław z możnego rodu wielkopolskiego Zarębów, rówieśnik i współtowarzysz zabaw chłopięcych księcia Przemysława.
Ludgarda wychyliła się z krużganku tuż nad głową jeźdźca:
Smucić bym się winna, Dobiesławie, że pokonałeś małżonka mego, a swego pana, ale zwyczaj rycerski zabrania mi tego, bo na turnieju wszyscy są sobie równi. Kładę ci więc na skronie wieniec zwycięzcy. Strzeż godności rycerskiej jako źrenicy oka swego, a ten oto miecz niechaj ci służy ku obronie uciśnionych, a na zgubę wrogom.
Dobek zsiadł z konia i przyklęknął na jedno kolano, a ująwszy podany sobie miecz w obie dłonie i wzniósłszy oczy ku górze, tymi ozwał się słowy:
Księżno Ludgardo, pani moja! Pierwszy raz ujrzałem cię w ogrodzie szczecińskim, gdym był tam z drużyną księcia Przemysława, i odtąd zapomnieć cię nie mogę. Przyjmuję ten wieniec na znak, iż jestem paziem twoim, a tym oto mieczem ślubuję cię bronić w niebezpieczeństwie aż po wszystkie dni żywota mego.
Szmer podziwu rozległ się wokoło nad piękną i pełną galanterii mową rycerza. Książę Przemko również podszedł ku zwycięzcy i zgodnie z obyczajem rycerskim podał mu dłoń:
I ja ci, Dobiesławie, winszuję. Dzielnie się spisałeś, chociaż nadwyrężyłeś mi nieco zbroję - rzekł z uśmiechem. Ale w oczach paliły mu się skry źle tajonego gniewu.
Od czasów wesela i turnieju rycerskiego minęło lat kilka i wiele wody upłynęło w Warcie ku Odrze i Bałtykowi. Nie potwierdziły się serdeczne życzenia mieszkańców Poznania. Na zamku książęcym nie słychać było ani wesołych zabaw, ani też dziecięcego szczebiotu. Młodziutką Ludgardę widywano jeno wczesnym rankiem, gdy ze służebną i kapelanem dążyła pospiesznie na jutrznię do kościoła. Była co dnia bledsza i smutniejsza, a szafirowe jej oczy pokryła mgła zadumy.
Wśród pospólstwa miejskiego poczęły krążyć wieści, że młody książę chętniej przebywa poza murami zamku u swej dawnej miłośnicy, branki niemieckiej, niż w komnatach małżonki. A on sam, w chwilach złego humoru lub pod wpływem burgunda mawiał z przekąsem:
Złowiłem w wodach szczecińskich rybę, która zimną krew ma!
Wiedziano też powszechnie, iż książę Przemko usunął precz ze swego dworu Dobka Zarębę.
Nie mógł mu wybaczyć zwycięstwa w turnieju - szeptano tajemniczo po kątach.
Byli też i tacy, którzy zaklinali się na wszystkie świętości, iż widywali wieczorem Dobka za murami grodu, okrytego czarnym płaszczem dla niepoznaki i zapatrzonego w oświetlone okna komnaty Ludgardy. Książę wydał nawet rozkaz straży zamkowej, by go schwytać i uwięzić, ale Dobek, w czas ostrzeżony, przepadł bez śladu.
I znów minęło kilka lat. Dla Ludgardy były one coraz cięższe i coraz smutniejsze. Książę otoczył ją zniemczałymi dworkami i służebnicami, które śledziły każdy jej krok, a komnaty jej zamienił w istne więzienie. Jedyną bliską i wierną jej osobą była stara piastunka, z którą przyjechała ze Szczecina.
Niechęć, a później nienawiść księcia ku małżonce - wedle opowieści służebnych - była z powodu bezpłodności Ludgardy. Przemko powiększył znacznie swą wielkopolską dzielnicę, bo po stryju Bolesławie odziedziczył Ziemię Kaliską, a książę pomorski, Mściwój, przyrzekł mu zapisać w testamencie Pomorze Gdańskie. Dumał więc książę coraz częściej i o królewskiej koronie Chrobrego, i o synu, któremu mógł ją w dziedzictwie zostawić.
Tymczasem nadszedł mroźny grudzień i książę, jak co roku, wybrał się ze swoją drużyną na polowanie. Z nieobecności tej skorzystał Zaręba, o którym znów było głośno w okolicy, i w przebraniu mieszczańskim, jako krawczyk, przekradł się do zamku. Ludgarda poznawszy go krzyknęła przerażona: