Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Ne piesti Niemcze przeklęty, ne piesi!

Za nim Wielkopolanie wszyscy pokrzykiwać zaczęli:

Śmierć im wszystkim, śmierć!

Po rycersku od miecza zbóje ginąć nie są warci!

krzy czał Remisz.

Postronkami ich, na postronki!

Zaledwie słów tych dokończył, a król nie miał czasu jeszcze odpowiedzieć ni powtrzymać, gdy tłum rzucił się ławą na krzyżackich jeńców i, sznury im zarzucając na szyje, dusić począł.

Jeden z pierwszych padł komtur elbląski, którego ciało wywleczono precz, odarłszy ze zbroi.

Za nim poszli inni.

Ze starszyzny nie oszczędzono nikogo.

Wściekłość była niewysłowiona.

Król, ani zapobiec nie mogąc temu zemsty wy buchowi, ani chcąc nań patrzeć, wszedł do swojego namiotu.

Ogromny łup z obozu marszałka ściągano teraz zewsząd, na kupy go zrzucając przed namiotem królewskim.

Noc zeszła na obrachowywaniu strat w ludziach i obmyśliwaniu skutecznego oporu Zakonowi, o którego mściwym wy stąpieniu, jak skoro wieść dojdzie do Malborga o klęsce, nie wątpiono.

Leżeć tu długo stary król nie miał ochoty ni czasu.

Dono szono mu, że król Jan czeski z siłą dość znaczną ciągnął na Poznań.

Nie był on teraz tak strasznym, gdyż spodziewał się poparcia Krzyżaków, którego mu miało zabraknąć.

Łoktek ciągnąć chciał przeciwko niemu z niecierpliwością młodzień czą, pewien zwycięstwa.

Poznania mu dać nie godziło się, Nazajutrz jednak wyciągnąć z pobojowiska pod Płowcami nie było można.

Król musiał swoje pułki na nowo pościągać, łup odesłać.

Spieszył posłów z radosną nowiną o zwycięstwie wy prawić do żony i syna.

Ranek upłynął, na tych zachodach i przygotowaniach.

Było już około południa, gdy na gościńcu od Brześcia Kujawskie go pokazał się mały poczet konny, z wolna zmierzający ku namiotowi króla.

Na czele jego powoli jechał mężczyzna wie kiem pochylony, siwy, z różańcem w ręku, w czapce futrzanej na głowie, z krzyżem na piersi.

Rozpoczęta modlitwa na war gach mu skonała i oczy wlepione miał w smutny widok po .


bojowiska, na którym obnażone, sine, podarte leżały ciała zabitych.

Noc, w czasie której ciury nie próżnowały, już wszystkie te trupy odarła z sukni.

Stada kruków ulatywały nad nimi, to spuszczając się na pole, to ulatując i krążąc spłoszone.



Od lasów sunęły jakby cienie ukazujące się i niknące w kotli nach...

psy czy wilcy?

Starzec jechał, spoglądał i łzy stawały mu na oczach.

Nie wiedział nawet, gdy koń go zaniósł przed namiot królewski i stanął przed nim.

Starcem tym był Matiasz, biskup kujawski.

Łoktek w szarej swej opończy wyszedł przeciw niemu.

Spoj rzał na biskupa, uśmiechając się, lecz starczyło tego wejrze nia, by się przekonał, że starzec nie z radością zwycięstwa tu przybywał, lecz z boleścią nad tyła ludzkimi żywotami, któ rym ono opłacone było.

Król widział w tym tryumf du chowny płakał nad ofiarami.

Matiasz skłonił głowę sędziwą przed witającym go panem.

Widzicie ozwał się król.

Bóg to zrządził.

On mi dał nad dumnym wrogiem zwycięstwo, chwała niech mu będzie na wieki, iż się ulitował nade mną.

Ten sam Bóg odezwał się biskup spokojnie spro wadził mnie tu, Miłościwy Panie, abym ja, sługa jego, speł nił chrześcijański obowiązek.

Wrogom zarówno i swoim na leży pogrzeb i modlitwa.

Dozwól mi, abym ciała te pogrześć mógł, a okazał nieprzyjaciołom, iż chrześcijanami jesteśmy ł obowiązki nasze pełniemy,

Król milcząco skłonił głowę.

Poniosłem i ja straty dotkliwe odparł.

Zginął mój wierny Zegota z Morawicy, nie ma Krystiana z Ostrowa, syna Prandoty, i Jakuba z Szumska.

Bronili moich chorągwi i poło żyli głowy...

Biskup ze smutkiem spoglądał na obnażone trupy wymor dowanych Krzyżaków, na których szyjach postronki jeszcze zastrzegły, którymi ich poduszono.

Bogdajbyśmy za to drogo i długo nie musieli płacić!

T

odezwał się.

Możni są, mocni są, a mściwi i okrutni.

Pozo stał kto żyw z wodzów ich?

spytał cicho.

Łoktek z niechęcią wymówił marszałka imię.

Jednego jego ocalić mogłem rzekł.

Resztę ci wy mordowali, którzy na ich niecne morderstwa patrzali.

Biskup, natychmiast z konia zsiadłszy, z gromadką swoich ludzi i dodaną mu służbą obozową, poszedł dozorując, aby ciała zebrano i kopano mogiły.

Nad ranem z lasów nadciągnął na pobojowisko pozosta wiony w nich obóz królewski.

Z nim razem przybyła żona wojewody, która z sercem zbolałym poszła szukać męża.

Wo jewoda na uboczu stał ze swymi.

Wszystek lud jego ochoczo się mieszał z królewskim, on jeden pozostał odosobniony.

W twarzy jego nie tyle widać było radości, co niepokoju.

Pomiędzy wojskiem króla znajdowało się niemało ziemian, których majętności zniszczyli Krzyżacy.

Winę spustoszenia tego przypisywano wojewodzie.

Jego też i Nałęczów, choć się teraz przyłączyli do Łoktka, nie bardzo uprzejmie witano.

Wielu się odwracało z pogróżkami i opryskliwym łajaniem.

Nałęcze radzi nieradzi wskazywali na Wincza.

Przebaczono mu było, lecz ci, co ucierpieli, strat swoich darować nie mogli.

Wincz też po pierwszym z królem spotkaniu, napastowany półsłowy i wejrzeniami, poszedł z gorzkim uczuciem schronić się do swojego namiotu i siedział, bolejąc nad tym, że się prze szłość zatrzeć nie dała.

Tu zastała go żona, nie jak by zwycię sko wyszedł z walki, lecz niemal jako pobitego i upokorzonego.

W milczeniu uścisnął ją.

Czytała w twarzy męża, iż cierpiał.

Nie dano mi było zginąć odezwał się choć pragną łem śmierci.

Ciężkie będzie życie moje...

Wszystko przebaczone przerwała Halka król łaskaw.

Wojewoda wskazał poza namiot, na kupy, które się snuły.

A kto im pamięć odejmie?

rzekł.

Ci mi nie prze baczą.

Król dodał po przestanku ciągnie ku Poznaniowi.

Odjstaić od niego nie mogę pójdę i ja.

Ale tam poproszę, by mi ciężar z ramion zdjął.

Nie chcę dowództwa, pragnę spo koju.

Siądziemy na wsi...

.


 

Halka pocieszać się go starała, lecz czoło zostało nawisie chmurami.

On sam sobie przebaczyć nie mógt.

Florian Szary za staraniem Hebdy złożony w jego namio cie, opatrzony przez kanonika Wacława, w strasznej gorączce marzył o pobojowisku.

Pamiętna opieki, jaką miał nad nią, Halka natychmiast szukać go poszła, dowiedziawszy się o ra nach okrutnych, jakie mu zadano.

Ksiądz Wacław powiadał o nim, iż mógł się wyleczyć z nich, lecz długiego potrzeba było czasu i starania, nimby życie za ocalone uważać można.

Król sam, pamiętny tego słowa, które na pobojowisku od mężnego rycerza usłyszał, zalecał pieczę mieć nad nim.

Prosto spod Płowców Łoktek, nie tracąc czasu, wraz z wo jewodą ciągnąć musiał do Poznania, aby Czechów uprzedzić.

Biskup Matiasz, litościw nad umarłymi, dla rannych też miał serce ojcowskie.

Florianowi i innym ciężko okaleczonym, których rany spokoju i ducha bezpiecznego potrzebowały, ofiarował schronienie we dworze swym w Brześciu Kujaw skim.

Tu łatwo ich nawet na noszach przenieść było,

Wojewodzina, która czekać musiała z powrotem do domu, ażby się wojna w Poznańskiem skończyła, schronić się miała z woli męża do Brześcia.

Tak więc Szary, który wprzód nią się opiekował, zyskał teraz w niej opiekunkę troskliwą.

Brześć i Radziejów napełniły się rannymi, których liczba znaczną była.

Po pierwszym opatrzeniu ran przez kanonika Wacława i po przebyciu gorączki a niemocy, jaka nastąpiła po niej, Szary, przeciwko wszelkim lekarskim przepowiedniom, w dziwny sposób szybko do zdrowia przychodzić począł.

Obietnica kró la, w której spełnienie święcie wierzył, niecierpliwość powro tu do domu, zobaczenia żony, dzieci, ojca, dawały mu siłę cudowną, która z każdym dniem rosła.

W izbie dworca biskupiego leżało ich trzech porąbanych, których wojewodzina odwiedzała codziennie.

Jeden z nich, Starzą, młody był i rękę tylko miał przeciętą.

Silny i zdrów, przecież rany mu się jątrzyły i cierpiał więcej niż Szary.

Dru

gi, w wieku Floriana, ze zgniecionymi nogami żyć sobie obie cywał, lecz na koń już siąść nie spodziewał się nigdy.

Szary, choć tak straszliwie poszarpany, wierzył w to mocno, że, byle zszyte rany się zrosły, zdrów musi być.

Co dzień pra wie tęskniło mu się tak za domem, a niepokój go ogarniał o sąsiada tak wielki, iżby się był zerwał i jechał na wozie, byle do swoich.

Nie puszczano go.

Biskup Matiasz, co grzebał umarłych, przychodził do nich co dzień i uczył cierpliwości.

Ojcze mój mówił Florian, całując go w rękę ja dla siebie bym cierpliwość miał, ale dla żony i dzieci, dla starego ojca, których tam porzuciłem na łasce bożej i rodziny mej, trudno mi tu ścierpieć.

Na wozie bym się dowlókł...

Drogi złe, zimno okrutne, rany nie zgojone mówił biskup.

Czekajciel

Wojewodzina, przed którą bolał i skarżył się Szary, w ostat ku się jego niepokojowi ulitowała.

Miała wóz i wożniki do bre, ludzi podostatkiem.

Sama tu zmuszona siedzieć, tęskniła wielce.

Gdy Szary począł, obwiązany cały, poruszać się i wsta wać na gwałt, aby siłę swą pokazać, rzekła dnia jednego:

Nie ma z wami rady.

Jeśli ksiądz Wacław dozwoli, od wiozę was żonie.

Gdyby był mógł Szary paść jej do nóg!

Lecz z łóżka mu się ciężko podjąć było.

Ręce jej tylko ucałował.

Tegoż dnia kanonik rany opatrzył i na nalegania odpowie dział, jak to lekarze i duchowni zwykli, groźnym słowem a szorstko;

Chcesz się koniecznie zgubić, trudno ci zabronić rzekł.

Zamiast pociechy, żonie i dzieciom smutek sprawisz.

Czekaj, aż powiem.

Nie zatrzymam dnia jednego, gdy ujrzę, że podróż znieść możesz.

Florian zmilczał, ale w oczy księdzu patrzał co dnia, a ten się uśmiechał.

Jednego dnia wreście ręką rzucił, gdy woje wodzina go spytała po cichu, i dał do zrozumienia, że jechać z biedy było można.

Wysłano tedy najlepszy wóz, okryto go kabłąkami i skóra .


mi, przyodziano Szarego i po pożegnaniu a błogosławieństwie biskupa Matiasza wojewodzina z nim wyruszyła w drogę.

Jesień była późna, pospieszyć z rannym, choćby i chciano, nie pozwolił lekarz, musiano się wlec noga za nogą.

Wojewo dzina, miasto na drugim wozie spoczywać, niemal całą drogę pieszo szła z różańcem w ręku, jakby pielgrzymkę pobożną odbywała.

Była też to pielgrzymka miłosierdzia.

Florian leżał osłonięty, coraz to się po cichu ludzi rozpytu jąc, kędy byli, jak się miejsca zwały, ile drogi zrobili.

Jemu podróż wydawała się nieskończoną, a im się bardziej ku Pilicy zbliżali, tym niepokój rósł.

Zdrowie się nie pogorszyło w drodze, bo je nadzieja utrzymywała.

Uśmiech czasami zja wiał się na bladej twarzy jego, to go spędzał niepokój.

Wojewodzina, sama w trosce o męża, krzepiła go, jak mo gła.

Miłościwa opiekunko moja rzekł jej jednego wieczora Florian, gdy go ludzie na noc do izby znieśli.

Myślę ja sobie ciągle o żonisku i dzieciach.

Kto tam wie, czy do nich doszło co już o bitwie, a o mnie pewno żadnej wieści nie mają.

Co się tam z nimi dzieje, jeśli Domna wie, że naszych tylu padło?

Jak mnie tam na wozie im przywieziecie, gotowi pomyśleć, że im trupa odsyłają z pobojowiska...

Półtora dnia powolnej drogi jeszcze zostawało do Surdęgi, gdy wojewodzina odezwała się:

Chcecie, to pojadę przodem do waszej?

Florian odpowiedział tylko spojrzeniem wdzięcznym.

Nazajutrz wojewodzina, starszego sługę zostawiwszy przy Szarym, sama pospieszyła do Surdęgi, jednego dnia się tam dostać spodziewając.

Ludzie, choć im drogę dobrze rozpowiedziano, pobłądzili trochę i noc nadeszła, a Surdęgi widać nie było.

W ostatku, po przepaścistych groblach i moczarach wlo kąc się, wóz złamano, koło pękło i z jednym z czeladzi mu siała Halka pieszo iść, szukając schronienia.

Wedle powieści ludzi zamek miał być niedaleko.

Uradowała się wielce, gdy na pagórku ujrzała zabudowania, a w nich światło.

Nie wątpiła wcale, iż grodek to być musiał, do któ

rego dążyła, i dobiwszy się po grobelce do wrót, słudze stukać kazała.

Wrzawę jakąś słychać było na zamku, dla której pewnie bicie do bramy nierychło usłyszano.

Aż wrótny się zjawił klnąc, z drzazgą S w ręku, a za nim kilku strasznych parob ków, którzy na widok kobiety samej ze służką śmiać się okrutnie i do środka wojewodzinę ciągnąć zaczęli.

Przelękła się w pierwszej chwili, widząc, iż chyba omylić musiała.

Lecz mężna i przytomna wnet odzyskała odwagę, odparłszy więc groźno tych, co ją za ręce chwytali, poczęła naprzód pytać o Surdęgę.

Toć to!

Trafiliście jak raz!

Surdęga jest!

zaśmiał się jeden z chłopów.

Wojewodzina stała jeszcze w progu, gdy, rozpychając gro madę tę, zjawił się mężczyzna twarzy dzikiej, porąbanej, na którego widok wszyscy rozstąpili się i umilkli.

Poznała w nim pana.

Śmiało więc ozwała się do niego z zapytaniem, czy to w istiocie Surdęga była.

Zagadnięty nie odpowiedział na to pytanie.

Powiedzcie mi, kto wy jesteście i jakim sposobem się tu znajdujecie?

rzekł gburowato.

Ja to naprzód prawo mam wiedzieć.

Spokojnie i wcale nie okazując obawy, wojewodzina od parła:

Jadę z rannym z pobojowiska pod Płowcami, gdzie król moc krzyżacką pobił na głowę, a mąż mój zowie się Wincz z Pomorzan, wojewoda wielkopolski.

Nachmurzył się, słuchając, ten, który badał, i głową potrząsł.

Ranny?

Któż ranny?

spytał.

Florian Szary.

Pytający, Nikosz Bąk, rozśmiał się na całe gardło.

Ze go nie zabili, tego...!

zawołał.

Wojewodzina z tego wykrzyku domyśliła się, w czyje ręce wpadła, a dość jej o nim rozpowiadał Florian.

Nie strwożyła

.


 

się tym jednak.

Zamiast wyrywać się precz, postąpiła dumnie kilka kroków.

Widzę rzekła żem nie trafiła do Surdęgi, jakom chciała, ale pod nieprzyjacielski dach.

Przecież żonie woje wody królewskiego i tu odpocząć dadzą...

Nikosz, milcząc, cofnął się.

Naprzeciw drzwi stały otwo rem, w których się świeciło.

Śmiało wojewodzina szła ku nim.

Nikosz zasępiony za nią, reszta ludzi prowadziła ich oczy ma z dala.

Izba, do której weszła Halka, niska, obwieszona dokoła odzieżą, bronią, skórami pobitych zwierząt, miała duże ogni sko, na którym ogień płonął z jednej strony, z drugiej wysłane było łoże na ziemi.

Dwa psy, wyciągając się, mruczeniem przy jęły gościa.

Nikosz, jakby jeszcze niepewien był, co pocznie, wskazał miejsce na ławie, sam stojąc przed nią.

Halka usiadła.

Król pobił Krzyżaków?

zapytał gospodarz.

Zwycięstwo wielkie Bóg mu dał, starszyzny i rycerstwa zginęło wiele...

rzekła wojewodzina.

Szary ranny?

hę? mruknął Nikosz.

Ranny, ale mu to wyjdzie na dobre, da Bóg poczęła wojewodzina spokojnie.

Bił się jak lew.

Już pod koniec dnia, gdy posiłki Krzyżakom nadciągały, chciał własną ręką komtura wziąć.

Broniący go Krzyżacy trzema włóczniami brzuch mu rozpruli.

Hal rozśmiał się Nikosz.

Nadjechał potem król ciągnęła Halka, patrząc na go spodarza i zobaczywszy go tak strasznie okaleczonym, za wołał; Co człowiek ten cierpi!

Szary zaś miał jeszcze tyle siły, iż królowi odpowiedział: Mniej ja tu cierpię niż od złego sąsiada l

Nikosz przerwał takim wykrzykiem i pięści mu się nagle ścisnęły tak groźno, iż inna by niewiasta ulękła się go.

Woje wodzina spojrzała nań tylko i dodała:

Otóż król mu swe słowo pańskie dał na pobojowisku, że go od sąsiada uwolni.

Nikosz, któremu oczy zdawały się spod powiek wyskaki wać, usta zagryzł i krok się cofnął.

Milczał długo.

- Król!

Król!

- wyjęknął szydersko, ale z twarzy i głosu poznać było można, iż sam przed sobą kłamał odwagę, której nie miał.

Począł się wpatrywać w wojewodzinę niedowierza jąco, ale razem trwożliwie.

Gdzież ranny ten jest?

zapytał.

Leczy go królewski doktor, kanonik Wacław, w Brześciu nią Kujawach odparła wojewodzina.

Król mu go sam polecił.

Nikosz spojrzał spode łba i znowu mruczeć zaczął.

Król!

Król!

A cóż król ten sąsiadowi jego zrobić mo że?

ozwał się po chwili zadumany.

Albo to kobieta jak ja wiedzieć ma?

Jam się podjęła tylko żonie dać znać, że żyw jest, i z tym jechałam do niej.

Wóz mi się na drodze ułamał...

Nikosz słuchał, dumając ciągle.

Król!

Król!

zamruczał pod wąsem.

Ale nie w smak mu pono była ta zapowiedziana opieka pańska.

Zawrócił się od ognia i w głąb izby kilka kroków, przyszedł bliżej i wojewodzinie się przypatrywał bacznie.

Walka jakaś w nim to czyła się widocznie, która dlań była nieprzyjemną.

Jakeście ludzcy rzekła Halka po chwili pomóżcie mi, abym się do Surdęgi dostać mogła.

A mnie co wy i Surdęga wasza!

zżymając ramionami, zawołał nagle Nikosz.

Może to ja jestem tym sąsiadem, na którego ten pies, co go trzy krzyżackie włócznie nie dobiły, skarżył się królowi?

To ja za to, że on na mnie nasadził króla, będę wam pomagał dla niego?

Rozśmiał się na głos.

Gdybyście to uczynili, rozum byście mieli...

nie powiem już więcej.

Bo lepiej wam pono króla nie gniewać i nie draż nić.

Mały on jest, ale ręce długie ma...

Jakby to wszystko prawda była!

ze śmiechem odparł Nikosz.

.


 

Wolno wam wierzyć lub nie!

zawołała wojewodzina.

Czyńcie, jak wam lepiej!

I zamilkła dumnie.

Nikosz popatrzył na nią.

Dziwnym mu się to zdawało, że słaba jedna kobieta, w jego rękach będąca, wcale się go lękać nie zdawała i takie męstwo okazywała.

Mieszało go to widocznie, przeszedł w koniec izby zamyślo ny, mrucząc coś sam do siebie.

Wojewodzina wstała z ławy, otrzęsła nieco obmokłe suknie, zwróciła się ku niemu.

Dacie mi ludzi do pomocy?

zapytała.

Nikosz podumał znowu.

Ludziom i mnie trzeba za to zapłacić rzekł gburowato.

Innego czasu i z was by mi się okup należał, bo ode mnie nikt tak nie wyszedł bezkarnie dodał, patrząc na nią ale z babami wojować nie chcę.

Zapłacicie poślę po wóz ludzi.

Zapłacę, cóż mam robić, jeśli u was taka gościnność!

odezwała się wojewodzina.

Jam nie chłop, abym przewód dawał darmo!

ofuknął Nikosz.

Zapłacę potwierdziła Halka.

Nikosz, ku drzwiom podszedłszy, wychylił głowę i na swo ich huknął.

Czekali oni w pobliżu, może innego spodziewając się końca, gdy im kazał światło wziąć i wozu pójść szukać.

Stało się, jak zlecił.

Tymczasem udobruchany nieco gospo darz, może napomnieniem o gościnności zawstydzony, jedze nie kazał podać.

Sam stał nieco opodal i znowu o Floriana, o rany jego, o przygodę i rozmowę z królem rozpytywać po czął.

Wojewodzina powtórzyła mu, co powiedziała wprzódy, rozwodząc się nad tym, jak król sam wielkie miał o rannym staranie.

Nikosz mruczał: Król!

śmiał się, ale jednak niepokój go ogarniał.

Dawszy się posilić wojewodzinie, sam potem ogień na ko minie przykładał i po trosze jej służył, zbywszy się pierwszej swej gburowatości.

Na ostatek o sobie mówić zaczął z żalem i bólem wielkim, że mu sąsiad wziął, co on najdroższego miał,

że gdyby nie on, Domny by był dostał i na ziemianina takiego wyszedł jako drudzy.

Zalał mi on za skórę, com nie miał mu oddać!

zawo łał.

Król nie wie nic...

Niechby mnie posłuchał!

Złagodniał wreście, na świat i ludzi tylko narzekać poczy nając, gdy służba wóz wojewodzinej przyprowadziła.

Nie upominając się już o zapłatę, Nikosz koło podprawić kazał i dał przewodnika do Surdęgi.

Jallta .


IX

XL adość i przestrach razem przyniosła z sobą żona wojewody, przybywszy w nocy do zameczku, który zawsze jeszcze w obawie o sąsiada tak czujną był otoczony strażą jak czasu wojny.

Wrót jej w początku otwierać nie chciano, chociaż mówiła im o sobie i o Florianie.

Obawiano się zdrady.

Nareście wyszedł stary ojciec na wyżki, rozpatrzył się w szczu płym orszaku wojewodzinej i na zamek ją puszczono.

Domna stała tu już z mniejszym dziecięciem na ręku, po słyszawszy o mężu, niecierpliwa, by się coś o nim dowiedzieć.

Wieść o bitwie pod Płowcami głucha i niepewna doszła tu taj, ale z niej o losie tych, co walczyli, nic wnieść nie było można.

Opowiadano, że padło ich wielu, że zwycięstwo było okupione drogo.

Wszyscy więc tu w trwodze byli o Szarego, wiedząc, jak rad niebezpieczeństwa szukał i siebie nie szczę dził.

Wojewodzina poczęła od tego, że im oznajmiła o Florianie.

Domna poskoczyła do niej żywo, z radością razem i niepoko jem, nie umiejąc sobie wytłumaczyć, co Wojewodzina w tych stronach mogła mieć za sprawy i dlaczego się tu znajdowała.

Jam ci też Lełiwianka rzekła przybyła Halka i dlategom się czuła obowiązana Florianem zaopiekować.

A on, on?

Gdzież jest?

zapytała Domna.

Nadąży wkrótce odezwała się Halka.

Wyście męż nego serca niewiasta, nie będę więc taiła przed wami, że ran nym był w bitwie.

Domnie oczy się załzawiły, dziecko przycisnęła do piersi.

Ranny był?

szepnęła, pilno się wpatrując w mówiącą.

Stary ojciec drżał, słuchając.

 

Dziś już rany znacznie pogojone, a że mu pewnie nigdzie lepiej być nie może, jak w domu, więc przybędzie wkrótce.

Wszystko to Domnie się jeszcze nie dość wydawało jasnym.

Stała, czekając coś więcej.

Weszły razem do dolnej izby, w której młoda pani ze swymi prządkami i dziećmi siadywała wieczorami.

Stary powlókł się za nimi.

Wojewodzina obejrzała się dokoła, zaczęła podróżną odzież zdejmować, ale nie spieszyła z opowiadaniem, na które ocze kiwano.

Pani moja miłościwa odezwała się, podchodząc ku niej, Domna, która dziecię złożyła w kolebce.

Nie kryjcie nic przede mną, mówcie mi o moim...

wszystko...

To, czym się Bogu jego dotknąć podobało, ja z nim podzielać powinnam.

Bóg mi da męstwo.

Ja wszystko chcę wiedzieć!

Jestem córką ojca, który za młodu rycerzem był.

Ród mój cały nie inną sprawą się parał.

My, niewiasty ich, choć zbroi nie wdziewa my, serca zbroić musiemy.

Uściskała ją wojewodzina.

Siostro ty moja rzekła z rozrzewnieniem my, my wprawdzie ran nie odnosim, krwi nie lejem, ale odboleć mu siemy za wszystkich.

I w naszych sercach odbija się, co oni cierpią.

Bóg z tobą.

Florian żyw powraca, zdrów będzie, ale wycierpiał wiele.

Trzy krzyżackie włócznie rozdarły mu wnętrzności.

Cudem ocalony został.

Jedzie on tu i jutro bę dzie przy tobie.

Król sam znalazł go na pobojowisku, a mężny człek, gdy nad nim się użalał, jeszcze miał siłę mu się poskar żyć, że od sąsiada cierpiał więcej niż od tych ran, które mu włócznie zadały...

Domna rękami zakryła twarz.

Starzec załamał dłonie.

Mil czeli wszyscy, wojewodzina dalej mówiła:

Król mu przyrzekł, że go od sąsiada uwolni, sam opa trzyć go kazał i dziś już nie ma niebezpieczeństwa.

Z płaczem rzuciła się młoda pani dziękować zwiastunce.

Potem jak nieprzytomna pobiegła uklęknąć i pomodlić się.

Potem chciała natychmiast choćby na koń siąść i naprzeciw męża jechać.

Lecz Halka nie dozwoliła na to, ojciec się oparł.

 

.


 

Wojewodzina nie powiedziała nic jeszcze o swej bytności u Bąka i teraz dopiero, gdy Domna zaczęła się kłopotać, aby mściwy sąsiad nie napadł w drodze na Floriana, o swojej przygodzie mówić poczęła.

Wszyscy wydziwić się nie mogli, iż z niej cało wyszła.

Powiedziałam ja mu dodała wojewodzina o tym, co król przyrzekł Florianowi, i zdaje się, że Nikosz, choć się uśmiechał z tego, musiał wziąć do serca królewskie słowo.

Domna się przecież nie uspokoiła, póki naprzeciw męża lu dzi kilku zbrojnych nie wysłała.

Halka, która, choć z dala, patrzała niemal na straszną walkę pod Płowcami i dla męża swego, o którego się lękała, o naj mniejsze jej szczegóły dopytywała, poczęła teraz opowiadać o tym dniu pamiętnym, w którym krzyżacka duma ukróconą, a okrucieństwo ich ukarane zostało.

Co żyło we dworze, cisnę ło się słuchać do izby, pode drzwi i milczenie uroczyste, okrzykami radości i znakami krzyża świętego przerywane tyl ko, panowało w czasie powieści Halki, która sama się nią za paliła i unosiła.

Młoda pani swym mężem i jego męstwem bohaterskim czuła się dumną.

Łzy jej wysychały od tego uczucia radości i czci dla człowieka, który tak prostym być umiał, tak skromnym, a tak rycersko w życiu się całym sprawował.

Rósł w jej oczach ukochany mąż, potężnego ducha, który, bliski śmierci będąc, pamiętał o tym tylko, aby królowi rodziny swej spokój i przy szłość polecić.

Przy nim maleli inni, którzy wielkimi być chcie li, a nie mieli cnoty jego żelaznej, zwyciężającej cierpienie, urągającej się śmierci...

Mój Florek!

powtarzała sobie z bijącym sercem i wracającymi do łez oczyma.

Mój!

Całowała dzieci i chciałaby była powiedzieć im, jak mieli czcić ojca.

Na to jej słów brakowało.

Nazajutrz zameczek od rana gotował się, jak do uroczysto ści wielkiej, na przyjęcie swego pana.

Wieść od dworu poszła po wioskach z echem królewskich słów i obietnic.

Gromady zbierały się witać wracającego na

granicy.

Ze wszystkich wsi postrojony świątecznie lud cisnął się na drogę wiodącą do zameczku.

Opowiadano sobie i to, co było, i to, co każdy z serca dodawał do powieści o trzech włóczniach i o złym sąsiedzie.

Historia stawała się już legen dą, która wieki przetrwać miała.

Na zamku Bąka postrzeżono ten ruch wielki i niepokój około Surdęgi, lecz stąd nikt się nie ruszył ni pomagać, ni przeszka dzać.

Zza ostrokołów Nikosz patrzał niespokojnie, rozkazaw szy zamek zaprzeć, a ludziom broniąc wychodzić z niego, jak by się lękał o siebie.

Domna zaraz dała znać do Lelowa, skąd brat jej i, co żyło, skoczyło także na spotkanie Floriana.

Z wożą swego przysłoniętego skórami Szary, zbliżając się ku domowi, wyglądał coraz niespokojniej.

Znajoma okolica dozwalała mu obliczać czas i odległość, mierzyć biciem serca zbliżanie się do Surdęgi.

Na próżno jednak naglił i prosił po wożących, aby pospieszali.

Rozkaz był wydany, aby rannego wieźli powoli, wozowi się nie dając przechylać.

Szli słudzy z obu stron po złych przeprawach podtrzymując go, aby wstrząśnienia nie czuł.

Lecz o ranach swoich i o cierpieniu zapomniał Florian, tak pilno mu było swoich zobaczyć, Domnę uścisnąć.

Dobili się tak do granicy, gdzie krzyż stał, a koło niego ludzi kupa.

Włodarz z częścią gromady z Lasek i Woźnik podbiegł pierwszy do pana.

Stary sługa po nogach go cało wał, a gromada wołała radośnie i ciągnęli z nią dalej.

Czuł się już między swoimi.

„Miły Boże mówił w duchu leżąc na pobojowisku, gdym sądził, że mi już ostatnia nadeszła godzina, czym ja się spodział, że tej chwili dożyję?

Gdy przeciągali naprzeciw zameczku Bąka, drżącą ręką Florian nieco skórę odgarnął i spojrzał na Wilczą Górę.

Stała, jakby na niej żywej duszy nie było, choć skrycie wiele oczów ciekawych patrzało z niej na ten orszak posuwający się dołem ku Surdędze.

Hę, hej!

mruczał Nikosz zza płota.

Prowadzą go,

.


 

jak z pogrzebem idąc.

Któż wie?

Może mu życia niewiele zostało, a z nim, gdy zdechnie, i obietnica królewska pójdzie do dołu...

Stanął wóz nagle, choć do zamku jeszcze kawał drogi było.

Przed Florianem ukazała się siwa głowa ojca i biały czepiec żony na ręku trzymającej dziecinę.

Płakali wszyscy i ściskali ręce, a mówić nikt nie mógł.

Gdy wóz się zatrzymał w podwórcu, a ludzie, na ręce wziąwszy Szarego, do izby go nieśli, on, trzymając za rękę żonę, uśmiechał się wesoło do niej i do dziecka.

Ano zawołał smutkom tym i łzom dać by pokój!

Jest się z czego radować i Bogu dziękować!

Podniósł do góry drugą rękę i zakrzyczał wesoło:

Ojcze kochany, kubka!

Choć kroplę wypijemy prze zdrowie króla i korony naszej!

Do żony się zwrócił:

A wy odezwijcie się co wesołego .Piosnkę zanucić!

Ry cerska rzecz zawsze dobrej myśli być w złej i pomyślnej doli równo.

Wziął kubek podany i, do ojca obracając się:

Króla zdrowie!

Niech nam długo i szczęśliwie panuje!

X

Vd powrotu Floriana, choć na zamku zawsze się po staremu strzeżono od sąsiada, Bąk najmniejszego powodu do obawy i znaku życia nie dawał.

Na Wilczej Górze wszystko się zdawało usypiać, jakby go w niej nie było.

Ludzie nawet jego, dawnym swym zwyczajem, psot żadnych nie czynili.

Stary Dalibór, zawsze nie dowierzający, utrzymywał, że chyba podłe owe człeczysko coś bardzo niegodziwego gotuje i ma na wątrobie.

Nie dawało się to jednak czuć wcale.

Tymczasem wojna się skończyła, z Krzyżakami niby to ja kieś układy i pokojowe rozmowy poczęto, choć w dobry ich skutek nikt nie wierzył.

Tracono tylko czas, który oni zyskać chcieli, a do końca dobić się z nimi nie było można.

Króla Jana odpędzono od Poznania, doma ludzie trochę spokojniej oddy chali do czasu.

Szary zaraz po Godach wstawać począł, chodzić, z włoda rzem się naradzać.

Na koń mu się chciało, ale żona nie dozwalała się wybrać, dopóki by do lepszych sił nie przyszedł.

Często gęsto wspominano o królu, czy też on obietnicę swą strzyma.

Król stary, a ma tyle na swej głowie spraw głównych, iż pewnie zapomniał, co mu się na pobojowisku z ust wy rwało mówił ojciec.

Nie grzech by mu było pokłonić się pójść i przypomnieć.

Nie uczynię tego odpowiadał Florian.

Nłkosz jakoś cicho siedzi, a iść do króla po zapłatę za krew nie ziemiańska rzecz, ale żołdacka.

Dla swojej ziemi i dla korony Chrobrego się to czyniło niech będzie Bogu na chwałę!

Tyle zrobiemy,

.


 

że kozła na hełm wyprawim, a moje trzy włócznie w tarczę włożym tak, jak one mi w brzuchu tkwiły.

Dość mi na tym!

Żona nigdy się mężowi nie sprzeciwiała, dla niej on zawsze słuszność miał.

Ojciec też zamilkł, nie nalegał.

Począł się Florian coraz pilniej krzątać około domu, bo się wcześnie jakoś na wiosnę zbierało, a na wsi, nim ona przyj dzie, trzeba być gotowym na jej przyjęcie.

Z Krakowa, jak nie było, tak nie było wieści żadnej.

Ale poczęły po kraju chodzić pogłoski, że Krzyżacy się znowu na Kujawy wybierają i na Brześć chcą ciągnąć.

Drogi ledwie obsychać zaczynały, gdy dnia jednego do izby chłopak wpadł, do siedzącego na ławie pana wołając, że do zamku ktoś w kilkadziesiąt koni ciągnie.

Ano odparł spokojnie Florian jak gość przybędzie, wrota mu otworzymy, czym chata bogata...

Dostojny pan czy ubogi człek, tym go przyjmę, co mam.

Choćby i król sam, więcej nie dam nad to, co mogę.

Jeszcze sobie tak wesoło żartował, a żona do okien biegła wyglądać, gdy od wrót szum się stał, wołano: „Wojewoda!

Stary z Florianem wyszli naprzeciw niego.

Zsiadał właśnie z konia, rozglądając się po zameczku, a twarz miał dosyć we sołą.

Oho!

zawołał do Szarego, patrząc nań, Jużeście to na nogach?

Dzięki Bogu, a pono w sam czas odparł Florian z pokłonem bo coś o wojnie bąkają.

Krzyżacy na Brześć mają ciągnąć.

Trzeba będzie spróbować na siodło.

No, wy jeszcze spocząć możecie odpowiedział Heb da.

Tej biedzie na Kujawach jednakże jesteście winni, że gdy o niej była mowa u króla, stary sobie was przypomniał i nakazał mi zaraz jechać, abym złego sąsiada okupił, choćby najdrożej.

I z tym ja do was przybywam.

Bóg zapłać królowi panu!

Wprowadzili do izby wojewodę.

Przyjmowano go serdecz nie, ale po ziemiańsku, jak Florian mówił, chlebem powszed

nim, dostatkiem domowym, żadnego nie czyniąc zbytku.

Po kubku jednym, drugim odezwał się Hebda:

A co, miły bracie?

U mnie czasu omal zawsze.

Zawezwać by go tu w imieniu króla i...

Syn i ojciec oba głowami potrzęśli.

Jakośmy żywi, ten zbój naszego progu nie przestąpi.

Darujcie, panie wojewodo, ani on nie zechce, ani my tego do puść im.

Stary wtórował.

Hebda się zadumał.

Nie w smak mu to było.

Nadtośmy sobie nadojedli mówił Daiibór.

Człek zły jest i my z nim zgody nie chcemy, bo z takimi jak on drużba nic po tym.

Niech idzie na kraj świata, by go nasze oczy nie oglądały i tyle.

Nie spierał się już wojewoda.

Dworu swojego część zosta wił w Surdędze, konia kazał przyprowadzić i pojechał sam do Bąka.

U niego ciągle jeszcze od powrotu Floriana cicho było i pu sto.

Ludzie nawet z Wilczej Góry nie zadzierali się z chło pami z Wożnik jak dawniej.

Do bójek na granicy i po lasach nie przychodziło.

Zdawało się, jakby i sam Nikosz zmęczył się tym i spokój wolał.

Wojewoda przodem posłał urzędnika swojego z laską białą, aby o nim oznajmił, powiadając że od króla był wyprawiony.

Gdy nadciągnął, wrota już stały otwarte na oścież, a w nich Nikosz czekał ubrany naprędce w szubę dostatnią, z łańcu chem na szyi, w kołpaku na głowie sobolowym, z mieczem u boku.

Straszniejszym i brzydszym był jeszcze niż zwykle.

Twarz miał jak wosk żółtą, a oczy mu biegały jak u kota, gdy psy za nim gonią.

Wprowadził, milcząc, Hebdę do izby, w której, zda się, naumyślnie służba dzbanów srebrnych i kubków nastawiła więcej, niż było potrzeba, aby się bogactwem pochlubić.

Zbie ranina to była różności, nie jednej matki dziatki, jakby i z ko ściołów, i ze dworów się to poschodziło ale błyszczało.

Wojewoda, nim siadł na ławie, rzekł:

.


 

Jadę do was od króla z rozkazaniem.

Musicie mu z tej posiadłości ustąpić.

Nie komu, ale królowi samemu.

Nikosz głowę bardzo nisko skłonił, ale śmiał się szydersko.

A jak bym ja dać jej nie chciał?

zapytał.

To król znajdzie, za co dać was sądzić, bo skarg i żalów na zbytki wasze dosyć jest.

Więc i ziemia się nie ostoi, i głowa w dodatku...

Bąk szuby poprawił.

Z królem a z biskupem rzekł ziemianinowi się nie borykać.

Wiem ci ja, skąd to wszystko płynie, za co na mnie ta groza.

Siła by mówić o tym, ale mnie nie posłuchają.

Słowo wam nie pomoże nic przerwał wojewoda.

Mówić możecie, co chcecie, a ziemię królowi trzeba dać.

Nikosz się strząsł tylko.

Wojny prowadzić trudno!

burknął.

Król niczyjej krzywdy nie chce ciągnął dalej Hebda, przypatrując mu się ciekawie.

Otóż wiedzcie, że wam daje ziemi w dwójnasób tyle koło Nowego Sądcza.

Jest i dwór, i ludzi trochę, i młynek.

Nikosz począł słuchać z uwagą większą kłaniał się.

Wo jewoda odpowiedzi czekał, ale jej nie otrzymał.

Bąk milczał, tarł w ręku połę sukni i, w ziemię oczy wlepiwszy, ustami ruszał.

No, cóż?

zapytał Hebda.

Cóż ma być?

zamruczał Nikosz.

Kiedy mus...

Zatem podchwycił wojewoda prędko czym pręd szy koniec, tym lepszy.

Wynieście się rychło, a w Sądeczczyźnie osiadłszy, z ludźmi żyjcie we zgodzie, aby na was ża lów i skarg nie noszono.

Miłościwy panie zawołał, z wolna głowę podnosząc Nikosz.

Człek, gdyby chciał, ze skóry swej nie wylezie.

Będą mi ludzie dobrzy, będę im druhem.

Zajdzie mi kto w dro gę, jako tu Szary, krew nie woda.

Raz człek żyje i raz umiera.

Musiał wojewoda podany kubek przyjąć, choć mu się pić nie chciało.

Miód był stary i jak smoła czarny.

Nikosz począł rozwodzić żale, a sam pił chciwie i dużo.


Date: 2015-12-11; view: 753


<== previous page | next page ==>
Nie lękajcie się o mnie rzekł do Hebdy da-li Bóg | Blade jego lice roz
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.053 sec.)