Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Gdy z wojewodą razem weszli do pustej izby, a wojewoda

Ojciec jego na dwór króla Przemka spro

wadzony z Niemiec dla biegłości w sztuce turniejów i różnych rycerskich ćwiczeniach, zasłużywszy się panu, otrzymał od niego posiadłości znaczne, ziemię i lasy.

Tu się z córką ubo giego ziemianina ożenił i nazwisko nawet swe niemieckie von Kopfen zmienił na Kopę.

Syn jego Petrek na pół był Niemcem dla ojca, pół Polakiem dla matki, więcej go jednak pono ciągnęło serce nad Ren, skąd pochodził, niż nad Wartę i Wisłę.

Za młodu stary oddawał go na służbę rycerską do wojsk cesarskich.

Petrek włóczył się z nimi po Włoszech, napatrzył świata i nabrał smaku do obczyzny.

Gdy powrócił, nic mu w domu nie smakowało, tęsknił za Niemcami i za życiem za chodnim.

Wszystko mu w domu się barbarzyńskim wydawa ło, wyśmiewał się z ludzi i obyczaju.

Lecz ziemie, jakie po ojcu wziął, trzymały go tu, a że z ziemiany prostakami żyć nie lubił, najwięcej po dworach róż nych przesiadywał.

Nim królewicz Kaźmirz przybył do Pozna nia, wieszał się u dworu wojewody poznańskiego Wincza Swidwy z Pomorzan i Szamotuł.

Lubił go on, bo wesołymi roz mowy i śpiewkami wedle obyczaju niemieckiego i opowiada niem o podróżach swych go zabawiał.

Petrek, choć go pan wojewoda stale do siebie chciał przy wiązać, nie dał się skusić żadną dostojnością.

Siadywał u nie go po dobrej woli, a podczas znikał i mówiono różnie o nim.

Jedni utrzymywali, że za granicę jeździwał i po dworach nie mieckich się zabawiał, drudzy, że z Krzyżakami wyprawy przeciwko Litwie jako gość odbywał.

On sam powiadał, że doma siedział.

Do stosunków z zakonem niemieckim, z powo du, że się on srodze z królem Łoktkiem zadzierał, niebezpiecz nie przyznawać się było.

Jak wszyscy tacy ludzie, co raz błędnego życia zakoszto wali i miejsca zagrzać nie lubią, Petrek płochy był, bawić się i śmiać lubił, szukał wesołego towarzystwa, wypraw awantur niczych, towarzyszów coraz nowych.

Na męstwie mu nie zby wało, lecz więcej miał jeszcze wprawy i zręczności niż siły, a sprytu i wymowy niż rozumu i powagi.

Gdy z wojewodą razem weszli do pustej izby, a wojewoda

.


 

się obejrzał wkoło, jak by upewnić chciał, że ich nikt nie pod słucha, Petrek hełm już zdjął i pasa począł sobie zwalniać.



Zbliżyli się do siebie tak, aby po cichu rozmawiać mogli.

Dotarłżeś aż do gniazda?

zapytał Wincz.

Z uśmiechem zwycięskim głową naprzód Petrek dał znak potakujący.

Panie wojewodo rzekł wesołym głosem z przechwałką butną znacie sługę waszego, że co zamierza, zawsze dopiąć musi, choćby karku nastawić przyszło.

I tym razem, prawdę mówiąc, w chwili, gdy już wojna wypowiedziana, gdy oni idą na nas, dostać się do wielkiego mistrza nie było łatwo.

Samli on dowodzić będzie?

zapytał ciekawie woje woda.

Myślę, że nie odparł Petrek.

Poprowadzi może swoich do Torunia, a wyprawą dowodzić będzie marszałek .

Widzieliście jego samego?

począł badać wojewoda.

Tak jako was widzę, w tej chwili śmiejąc się odparł Petrek.

Widziałem go i mówiłem z nim, bo takiej sprawy ani nawet wielkiemu komturowi, ani marszałkowi poruczać nie mogłem.

Musiałem z samym Luderem mówić i to na cztery oczy.

Do Bromberga M aż musiałem, aby go pochwy cić.

Wojewoda słuchał widocznie z zajęciem wielkim, dech wstrzymywał, oczy mu się zaiskrzyły.

Petrek, jak by tej nie cierpliwości dowiedzenia się skutku nie rozumiał, mówił prze chwalając się obojętnie.

Przyjęli mnie bardzo dobrze jak starego znajomego i to warzysza broni.

W Toruniu musiałem z nimi pić całą noc.

Ochota okrutna, bo się na tę wyprawę z wielkim sercem go tują, a dali sobie hasło w pień ciąć, co napadną, i palić, żeby jedna chata ni budynek po nich nie pozostał.

Mówią, że ko rzystać chcą z tego, iż króla Jana z sobą nie będą mieć w po czątku wyprawy, bo Czech im ludzi wyrzynać nie dawał, a chrzcić kazał, czego mu darować nie mogą.

Ale cóż mistrz?

Co mistrz?

przerwał wojewoda.

Mistrz też mnie przyjął dobrze i zaraz do rozmowy dopuścił mówił Petrek choć gości dostojnych miał z Anglii i Niemiec, których przyjmować musiał.

Cóż rzekł?

co? wtrącił Wincz.

Mów, a nie trzymaj mnie na wolnym ogniu!

Zdawał się radować postanowieniu waszemu odezwał się Petrek ale cóż?

Ogólnymi słowy tylko się ze mną o tym rozgadał, wciąż powtarzając jedno: Sam z wojewodą o tym muszę się układać.

Chce, abyście do niego przybyli.

Mówiliście mu warunki moje?

pytał Wincz.

Juściż to było najpierwszym rzekł Petrek iż chce cie i domagacie się, aby waszego kraju nie napastowali i nie niszczyli, a uważali go jako sprzymierzony.

Na to mi rzekł kwaśno mistrz, iż do arcybiskupa gnieźnieńskiego żal ma i na nim się mścić musi , ani mu może darować, choć na tej ziemi siedzi.

Nachmurzył się wojewoda.

Ciągną już?

Gdzie są?

zawołał.

Myślę, że koło Torunia się zbiorą wszyscy i mistrza tam też zastaniecie, ale prędko potrzeba iść, aby was wyprzedza jąc nie rozlali się na Wielką Polskę.

Wojewoda na ławę przysiadłszy zadumał się.

Pojedziecie ze mną rzekł po namyśle.

Rozumie się, że nie odstąpię was prędko dorzucił Petrek.

Nie pochlebiając sobie, trudno by też było beze mnie, który wszystkie drogi i przesmyki znam i rozmówić się z nimi umiem, dostać się z całą głową do Krzyżaków.

Wojewoda wstał, popatrzył na podłogę, podumał

Cicho!

rzekł.

Cicho!

Zapowiedzą się łowy na jutro, pojedziemy w lasy, wy ze mną i do Torunia!

Nie może już inaczej być.

Chcieli tego...

zmusili mnie.

Nie mogę inaczej...

Sromu nie zniosę lepiej śmierć.

Chciał król...

chciał...

sta nie się.

Westchnął ciężko wojewoda.

Tłumaczył się jakby z potrze by przed samym sobą i powtórzył razy kilka jeszcze półgło sem: Chciał król...

zmusił mnie...

Nie może już inaczej być...

nie może...

Jelita .


III

L wierdza i osada krzyżacka w Toruniu, przed stu laty już naprędce naówczas sklecona pod strachem takim, że budujący ją czółna gotowe do ucieczki trzymać musieli, na paści Prusaków obawiając się miała czas rozrosnąć się, wy bujać, umocnić w rękach Zakonu.

Teraz było to okazałe i silne zamczysko, gród murami, basz tami i samą rzeką, a wałami i przekopy broniony.

Z dala już ściany jego wspaniale się okazywały, świadcząc, jak ci, co tu niegdyś z małą garścią przyciągnęli na cudzą ziemię, silnie w nią już wrośli i w potęgę się wzbili.

Minęły dawno te czasy, gdy za lichym wałem i naprędce wbitymi ostrokołami pierw sza gromadka rycerzy niemieckich przyszła tu, na prawym brzegu rzeki stawiać kroki nieśmiałe, co ją tak daleko zapro wadzić miały.

W przeciągu wieku Toruń, ciągle się rozpościerając, krze piąc ciągle, nowymi osadnikami zaludniając, walczył teraz niemal z Malborkiem o lepsze.

W murach było się gdzie i większej sile rycerzy pomieścić, a znaczne zapasy oręża i żywności w wielkich gmachach były nagromadzone.

Żaden rok nie minął, by się tu z czerwonej cegły misternie budo wane domostwo jakie nie podniosło ku górze.

Krzyżacy w częstych wycieczkach swoich tu mieli miejsce zborne i stąd wyciągali w różne strony.

Z pewną czcią byli dla tego jednego z najpierwszych gniazd swoich, pełnego pa miątek.

Tu teraz mistrz Luder, książę brunświcki, z tego domu, który trzech swoich członków oddał na posługi Zakonu, dopro

wadził wojsko, które na Polskę, grabież i pożogę Łoktkowych włości przeznaczonym było.

Sama głowa rycerskiego tego stowarzyszenia wiodła star szyznę i gości na brzeg Wisły, zdać tu mając dowództwo mar szałkowi i komturowi wielkiemu.

Dziwiono się trochę temu, iż wielki mistrz, który zawczasu oświadczył, iż sam wyprawą dowodzić nie może, chciał ją aż do Torunia wieść, choć ważne sprawy powoływały go do Malborga.

Mistrz Luder, który po Orselnie , zabitym zdradziecko, na stąpił, miał wielkie zadanie na barkach swoich.

Krzyżacy, któ rym od przesiedlenia się na tę ziemię, podarowaną im dla dal szych na poganach zdobyczy, wiodło się ze szczęściem szcze gólnym, choć je słabości i nieopatrzności tych zawdzięczali, co ich na pomoc wezwali Krzyżacy, od przybycia swojego tu z surową regułą zakonną, samym trybem życia wojennego z niej się wyłamywać poczęli.

Dawne owe prawa, które ich półmnichami czyniły, zapom niane zostały i lekceważone.

Napływ rycerskich awanturni ków z całej Europy przynosił tu z sobą wcale nie mnisze oby czaje.

Wyprawy na pogan dzikimi jak oni czyniły ludzi.

Nie szanowano w nich nic, ani też siebie.

Zakonnik co dzień na śmierć się narażając, gdy tylko mógł, z życia chwili każdej korzystał.

Zamiast modlitw brzmiały śpiewy wesołe i piosnki miłosne u stołów, nie mierzono wina, nie wzbraniano kosztownych łańcuchów.

Mnich, co nie powinien był mieć żadnej własno ści, bo nawet suknia, którą nosił, mogła mu być odjęta, łupił czasu wojny i łupu nie oddawał do ogólnej skarbnicy.

Roz pusta, samowola, zbytki się zagościły.

Przyszło do tego, że jeden obrażony rycerz, którego przeszły mistrz na wyprawę wziąć nie chciał, mściwą ręką go ubił.

Po zabitym Orselnie wybrano mistrzem Ludera, który swym tytułem książęcym i związkami wrażał powagę, a był mężem energicznym i rozumnym, ażeby dawną karność przywrócił w Zakonie.

Zadanie to było ciężkie, nad którym musiał on, nie

 

.


 

odstępując na krok stolicy, czuwać, aby je w najmniejszych spełniać szczegółach.

Był Luder już od lat kilkudziesięciu krzyżackim płaszczem przyodziany, bo go bardzo za młodu oddano Zakonowi.

Pół wieku niemal dzieląc losy jego wtajemniczonym był najle piej w to życie wewnętrzne, którego znał wszystkie spręży ny.

Mężny żołnierz, ale zarazem pobożny pan, człowiek wy kształcony, poeta po trosze Luder szanowanym był przez współbraci i gdy do wyboru przyszło, postawiono go na czele, bo on najlepiej wyrywających się z posłuszeństwa i spod pra wa utrzymać w nich umiał.

Siwiejący już, czynnego ciągle życia, wojak, myśliwy, Lu der mimo wieku był jeszcze mężem wielkiej siły, powagi i rzeźwości do pracy.

Choć starszyźnie krzyżackiej, która yię teraz białymi płaszczami odznaczała, uboższych braci strojąc szaro, nie zbywało na mężach rycerskiej postawy i warun kiem niemal przyjęcia do .Zakonu była siła fizyczna mistrz Luder, stanąwszy wśród swoich, pół głową ich przerastał, a zbroi jego bez kilku kaftanów pod spód podłożonych żaden by z braci nie wdział na siebie.

Twarz też miał jakby do rozkazywania stworzoną oczy ma, brwiami, wyrazem samym rozkazującą.

Mówił mało, lecz gdy co rzekł, spierać się z nim nie było można.

Wydawał wy roki i nie odwoływał ich nigdy.

Od śmierci Orselna, którego w chwili napaści na progu własnego mieszkania bronić nie było komu, postanowiono, by dwu rycerzy nieodstępnie wszędzie mistrzowi towarzyszyli.

Wybrał sobie na kompanów tych Luder Konrada von Gartau i Ottona Dobnera.

Właśnie z nimi razem zajmował izby, które dlań na zamku toruńskim przeznaczone były, gdy Dobner, któ ry się był u drzwi nieco zatrzymał, szepnął mu, iż tu już nań oczekiwano.

Mistrz ledwie był z konia zsiadł i należał mu spoczynek, bo część nocy spędził w drodze, lecz posłyszawszy imię, któ re Dobner mu szepnął, wnet dał rozkaz, aby przybyłych do sąsiedniej izby wprowadzono.

W Toruniu jak w Malborgu na zamku z dwojga komnat rodzajów składały się mieszkania.

Wielkie i bardzo przestron ne sale służyły dla zgromadzeń zakonnych i gościnnych sto łów, do których często po sto i więcej osób zasiadało.

Izby, w których pojedynczy zakonnicy, nie wyjmując mistrza, komtura i dostojników, przemieszkiwali, były ciasne, małe, a dla samego ogrzewania łatwiejszego kominami nie bardzo prze stronne.

Były to niemal cele klasztorne.

I ta, w której Luder się przeodziewał, nie większą była od innych, lecz obok mała jadalnia kilkanaście osób mogła po mieścić.

Widok z niej przez okno duże na Wisłę i przeciwne jej brzegi wychodził.

Tu w przyciemnionym kącie, na ławie, ze spuszczoną gło wą siedział stary mężczyzna w stroju, po którym stanu jego rozpoznać było trudno.

Można było sądzić, iż się umyślnie przebrał tak, aby go nie poznano.

Szare suknie, ale z sukna przedniego, nie miały nic, co by je odznaczać i oko mogło zwrócić na nie.

Miecz krótki a szeroki w pochwach czarnych także się nie świecił ozdobami.

Mimo to coś w tym człowieku znamionowało nawykłego do rozkazywania raczej niż posłu szeństwa.

Siedział i czekał, a samo oczekiwanie już krew w nim bu rzyło.

Patrzał na drzwi, poruszał się niespokojnie, jak gdyby obrażało go to, że nie pospieszono prędzej przeciwko niemu.

Był to wojewoda i wielkorządca poznański, Wincz z Pomorzan.

On u Krzyżaków!

On oczekujący na mistrza, u drzwi jego...

w ręku wrogów i ich mocy!

W duszy powtarzał to sobie szydersko, z goryczą, jakby sam nie wierząc temu, co z nim uczyniły losy.

Na towarzyszu jego Petrku Kopie pobyt na zamku toruń skim tak wielkiego nie czynił wrażenia.

Chodził on z wesołą twarzą po izbie, oknem wyglądał i wspaniałością gmachów, w których się znajdował z przyjemnością napawać się zdawał.

Na twarzy igrał uśmiech, jak by rad był, że wielką sprawę szczęśliwie doprowadził do końca.

Wincz milczał i wzdychał.

Potrzebował ciągle przypominać

.


 

sobie, co go spotkało, aby wytłumaczyć, co czynił, i zagłuszyć sumienie.

Po chwili wyczekiwania, która mu się nad miarę długą wy dawała, otwarły się wreście drzwi i mistrz Luder w białej sukni, bez miecza, odziany po domowemu, wszedł sam, zamy kając je natychmiast za sobą.

Wojewoda wstał nie spiesząc, powoli i mierzonymi kroka mi począł zbliżać się ku niemu.

Oba oni, nie znając się wcale, naprzód oczyma ciekawymi mierzyli, siły swe oceniając.

Wincz Swidwa tak miał pańską postawę jak Luder; oba nie mal się czuli równymi dumą.

Mistrz czuł, że człowieka tego musi oszczędzać i łagodzić.

Wincz zrozumiał, iż pod pła szczem zakonnika stał przed nim książę niemiecki.

Skłonili się sobie głowami, lecz Luder ręki nie wyciągnął.

Usłużny Petrek żwawo po niemiecku zaczął wojewodę pole cać, ułatwiając rozmowę, która łamanym językiem dla obu niełatwą być miała.

Od pół wieku tu już siedząc książę się języków różnych uczył po trochę, lecz żadnym nie mówił dobrze, mając je jako barbarzyńskie w pogardzie.

Pruskim z musu i dla stosunków z ludem mówił najlepiej.

Swidwa zaś oprócz polskiego mało co niemieckiego tylko rozumiał.

Petrek Kopa stał się jako tłumacz i pomocnik niezbędnym i tak ta rozmowa, która powinna była być tajemną i poufną, bez świadka się nie obeszła.

To ją czyniło nad wyraz trudną i przykrą dla wojewody.

W pierwszej chwili ledwie srom swój mógł przemóc, zabełkotał coś niewyraźnie i zły mu z oczów trysnęły.

Skarżył się na upokorzenie, jakiego doznał od króla, a tu on sam, z do brej woli, na stokroć się boleśniejsze narazić musiał.

Przy brał tym dumniejszą postawę, im boleśniej czuł się dotknię tym.

Luder zdawał się rozumieć, co się w duszy tego człowieka działo, i chciał litościwym i łagodnym się okazać.


Date: 2015-12-11; view: 709


<== previous page | next page ==>
III) Kryteria oceniania (100p.) | Po krótkiej walce z sobą wybuchnął wojewoda, nie zważa
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.013 sec.)