Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Frontem do zagorzałego

Zacznijmy od okładek. Okładka książki to jej wizytówka. Nie oszukujmy się, krytycy nie są w stanie czytać wszystkiego, co się ukazuje - i nie czytają. Czytanie nie jest warunkiem sine qua non pisania recenzji. Wystarczy obejrzeć okładkę. Jeśli na niej, dla przykładu, mamy tytuł wymalowany ociekającymi posoką literami, a poniżej widzimy wyszczerzoną gębę z wytrzeszczem oczu - wiadomo z miejsca, że to splatter-horror, innymi słowy - pardon my french - przerażające gówno. Jeśli zaś na okładce jest półgoła panienka w objęciach herosa o bicepsach błyszczących od Oil of Ulay czy innej Jojoby, i jeśli ten heros ma w dłoni jatagan, a z góry spogląda na to wszystko smok o wyglądzie wygłodniałego aksolotla, to mamy do czynienia z nędzną fantasy, z „pulpą” i mizerią, i taką trzeba napisać o tym recenzję. I trafi się, trafi, w samo centro, tak, że pozazdrościłby Kevin Costner z Lasu Sherwood. Dlaczego? Bo nie w sposób nie trafić! Bo centro jest wielkie jak Okrągły Stół króla Artura, przy którym zasiadało równocześnie stu pięćdziesięciu rycerzy nie licząc królowej Ginewry i jej fraucymeru.

Dlaczego tak się dzieje? Dlaczego, zapyta ktoś, wydawca fantasy sam, własną ręką, przylepia własnemu produktowi ów „jarłyczok”, ową etykietkę tandety? Odpowiedź jest prosta. Wydawca celuje w tak zwanego ZAGORZAŁEGO. A tak zwany ZAGORZAŁY chce na okładce Borisa Vallejo, chce gołych półdupków i biustów, które grożą wypryśnięciem spod pancernych staników. ZAGORZAŁY nie szuka w fantasy sensu, który to sens winien głośno krzyczeć, że w ażurowej zbroi nie rusza do walki nikt, bo w takiej zbroi nie tylko walczyć niebezpiecznie, w takiej zbroi nie sposób nawet przedzierać się przez pokrzywy, gęsto porastające jary Mrocznych Puszcz i Szare Góry, gdzie złota, jak wiadomo, nie ma. A z gołą - excuzes le mot - dupą można robić tylko jedno, to, co nie jest ani „heroic” ani „fantasy”. W większości przypadków.

Fantasy jako gatunek sprawia wrażenie, jak gdyby przestraszył się krytyków tak bardzo, że w swym rozwoju zaczął uprawiać swoista mimikrę - porzucił jak gdyby wszelkie pretensje i całkowicie zaniechał walki o miejsce na świeczniku, czyli na liście dzieł nominowanych do Hugo, Nebuli czy chociażby International Fantasy Award. Fantasy nie potrzebuje uznania - wystarczą jej tabuny ZAGORZAŁYCH, kupujących w ciemno wszystko, co się ukazuje. Fantasy ma swą pewną i niezawodną grupę konsumencką i dba wyłącznie o gusta tejże. Najlepszym przykładem o takie dbanie o gusta są słynne cykle, seriale fantasy, potworne kobyły o zatrważającej liczbie odcinków.



Rekord w tym względzie należy chyba do niejakiego Alana Burta Akersa, którego cykl „Scorpio” osiągnął ponad czterdzieści tomów. Niezły jest też stary nudziarz Piers Anthony ze swym „Xanth” - nałupał równo trzynaście książek w serii, a przy okazji kropnął jeszcze siedem sztuk odcinków cyklu „Apprentice Adept”, cztery „Taroty” i mnóstwo innych książek i cykli. John Norman, o którym jeszcze pomówimy, ma na sumieniu coś jakby jedenaście tomów cyklu „Gor”. Skromnych autorów ograniczających się do pięcio-, cztero- lub trzytomowych sag, nie da się zliczyć, ale imię ich jest legion. Niestety.

Dlaczego niestety, zapyta ktoś. Ano. dlatego, że poza nielicznymi wyjątkami wszystkie wzmiankowane kobyły zaczynają być ciężkie, powtarzające się i nudne już na etapie drugiej, trzeciej, góra czwartej książki. Opinię tę powtarzają ZAGORZALI, którzy masowo przecież wykupują ciągnące się jak smród za pospolitym ruszeniem cykle, bo uparli się, że muszą wiedzieć, jak się to skończy. Krytycy i jurorzy prestiżowych nagród, jak powiedziano, lekceważą owe sagi, bo nie są w stanie ich śledzić. Ja sam, a mam się za pilnego kontrolera fantastycznych nowości, rezygnuję niekiedy z zakupu ukazującego się właśnie szóstego tomu sagi, bo jakoś umknęło mojej uwadze poprzednich pięć. Znacznie, znacznie częściej rezygnuję z nabycia tomu pierwszego, jeśli z okładki szczerzy do mnie zęby ostrzeżenie: „First Book of the Magic Shit Cycle”. Cóż, zdarza mi się, i to nierzadko, kupić „Book Three” i być szczęśliwym, że nie kupiłam poprzednich dwóch, i wiedzieć z całą pewnością, że nie kupię trzech następnych. Niestety, nobody’s perfect - czekam właśnie, przebierając nogami, na dziesiąty „Amber” Zelaznego. I wiem, że się rozczaruję. To trochę tak, jak z ładnym dziewczęciem - doświadczenie uczy, że wszystkie one takie same, ale co z tego, nie strzymasz, człowieku, oj, nie strzymasz.

Dza pieniądza

Interesujące jest, że większość z tłukących owe straszne sagi autorów to pisarze zdolni, sprawni i ciekawi. Cóż sprawia, że dobrzy pisarze rypią tom po tomie, ciągną cykle niby gumę do żucia, miast wykorzystywać pomysły do czegoś zupełnie nowego, popracować nad czymś odkrywczym, oryginalnym, pięknym, nad czymś, co utarłoby nosa krytykom i wrogom fantasy, etatowym przedrzeźniaczom i prześmiewcom tego gatunku? Wydaje mi się, że znam odpowiedź. Autorzy zakochują się w swoich bohaterach i trudno im się z nimi rozstać. Nawet gdy czują, że wyeksploatowali protagonistów do suchej nitki, walą kolejne tomy o ich dzieciach (Zelazny, Piers Anthony, a czuję, że i Eddings nie wytrzyma).

Autorzy zakochują się w swoich „światach” i ich mapach. Jeśli na takiej mapie są Szare Góry, a pięciu tomów nie wystarczyło protagonistom na stwierdzenie, że złota tam nie ma, pisze się tom szósty. A w następnym, siódmym, zobaczymy sąsiedni arkusz mapy i dowiemy się, co jest na północ od Szarych Gór - a jest to niewątpliwie - pardon my french - płaskowyż Szarego Gówna.

I wreszcie - autorzy to lenie i nie chce im się myśleć. Autorzy to ograniczone matoły i choćby pękli, nie wykrzeszą z siebie niczego oryginalnego, zmuszeni są klepać ograny schemat. A nade wszystko autorzy to wyrachowane bestie i idzie im o forsę, jaka leci od tomu. Piers Anthony ciągnie „Xanth”, cykl, przy którego czytaniu boli z nudów otrzewna i hemoroidy, bo bierze a konto każdego nowego odcinka potężne zaliczki. Autorzy to aroganckie łobuzy, przekonane, że czytelnik kupi wszystko, co zamarkują jako tako wyrobionym nazwiskiem.

Wszystko to napisał facet produkujący „Wiedźminy”.

Jak do tej pory, facet produkujący „Wiedźminy” zdaje się przyznawać rację przeciwnikom fantasy, którzy dowodzą, że powtórzę za Markiem Oramusem - mizerii gatunku. Zgoda, gatunek w swojej masie potwornie się umizernił. Nie mogę natomiast przyznać rację tym, którzy twierdzą, że o owej mizerii decyduje fakt umieszczania akcji w wyimaginowanych światach i uzbrajania bohaterów w miecze. Nie mogę twierdzić niczego innego poza twierdzeniem, że hard SF, cyberpunk, political fiction są równie mizerne - w swej masie. Nikt mnie nie przekona, że świat zniszczony przez wojnę lub kataklizm, gdzie każdy walczy z każdym, a wszyscy z mutantami jest lepszy od Krainy Nigdy-Nigdy, świata quasi-feudalnego, gdzie każdy walczy z każdym, a poluje się na gobliny. Choćby mnie bito, nie zauważam wyższości podróży gwiazdolotem na Tau Ceti nad wyprawą w Szare Góry, gdzie złota, jak wiadomo, nie ma. Zbuntowany komputer pokładowy nie jest dla mnie więcej wart fabularnie niż zdrajca-czarodziej i żaden laser-blaster nie stoi dla mnie automatycznie wyżej niż miecz, halabarda czy okuty cep. A wyższość pilota Pirxa lub Endera nad Conanem, którą chętnie przyznaję, nie wynika dla mnie z faktu, że dwaj pierwsi noszą skafandry, a trzeci przepaskę biodrową. Co dokładnie widać, jeśli obok postawi się Geda Sparrowhawka lub Thomasa Covenanta Niedowiarka, bohaterów fantasy, nie noszących przepasek biodrowych.


Date: 2015-12-11; view: 695


<== previous page | next page ==>
Wezwany - ścigany | Le Guin kontra Tolkien
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.007 sec.)