Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Ach, panie posterunkowy, ach, panie posterunkowy, czemu masz smutną twarz?

Dźwigając ociężałą głowę na pięściach, Baryka zalewał się gorzkimi myślami. Wciąż nie wiedział, dokąd iść z tej kawiarni, wciąż się wahał. Wspomniało mu się wtedy jedno zdanie z Platona, z Obrony Sokratesa, którą jeszcze tak niedawno w bakińskiej szkole tłumaczył:

„Odzywa się we mnie głos jakiś wewnętrzny, który, ilekroć się odzywa, odwodzi mię zawsze od tego, cokolwiek w danej chwili zamierzam czynić, sam jednak nie pobudza mię do niczego...”

Znali się na tym głosie wewnętrznym starzy mądrale. Wiedzieli, iż taki głos, dajmonion wewnętrzny, trapi i zwodzi człowieka. Nazywali go głosem wieszczym, zjawiskiem pochodzącym od bóstwa. Cóż by było prostszego, jak prosto z tej kawiarni wrócić na tamto zebranie, wyznać swoją omyłkę, wypalić orację jak sto tysięcy diabłów, ściągnąć na swoją głowę sto tysięcy oklasków - poruszyć sto tysięcy czynów takich, że od nich ta stara ziemia, co już jęków wysłuchała tyle, znowu by jękła jak nigdy. Cóż? Kiedy wewnętrzny głos wieszczy odwodzi, iż ta droga nie prowadzi nigdzie. Ta droga prowadziłaby w krwawą próżnię...

 

Trzeba jednak było iść na robotę, do Gajowca. Cezary miał nadzieję, że „starego” nie zastanie o tej porze w domu, więc można będzie spokojnie pracować, można będzie doprowadzić do ładu imaginację sflaczałą. Jak na złość, Gajowiec sterczał w domu. Ujrzawszy go Baryka, zamiast pożądanego uspokojenia sflaczałej imaginacji, poczuł najpiekielniejszą zaciekłość. Ledwie się przywitał, rzekł z diabelską uciechą:

- Wracam z zebrania komunistów.

- Powinszować znajomości!

- A gdzież mam chodzić?

- Jak to - gdzie masz chodzić? Masz się uczyć medycyny.

- Ja teraz od komunistów pobieram lekcje wiedzy o Polsce.

- Uczył Piotr Marcina.

- Nie! - zawołał Cezary. - Nie! Gdyby nie oni, byłbym ciemny jak tabaka w rogu. Pan także nie wiesz całej prawdy.

- Od was się jej dowiem!

- Tak! Moja matka umarła nie z biedy i nie z bicia, i nie z samych chorób, lecz z tęsknoty za Polską. Mój ojciec... Mój ojciec i moja matka! A wy, wielkorządcy, coście zrobili z tego utęsknienia umierających? Katownię! Biją! Biją na śmierć w więzieniach! Katują! Policjant uzbrojony w narzędzie tortur - to jedyna ostoja Polski!



- Bluźnisz, młodzieńcze!

- Nie bluźnię. Mówię prawdę. Jeślibym zaczął „bluźnić”, to już do pana nie wrócę. Jeszcze raz wróciłem.

- Jeszcze raz?

- Jeszcze raz! Pytam się, czemu nie dajecie ziemi ludziom bez ziemi?

- Nie mamy pieniędzy na wykup.

- Wykup! Nie stać was na złamanie magnaterii, która już raz pchnęła Polskę w niewolę. Nie ma w was duszy Ludwika XI, żeby złamać szlachecką przemoc i przemienić ten kraj w gminę ludzi pracowitych. Czemu gnębicie w imię Polski nie-Polaków? Czemu tu tyle nędzy? Czemu każdy załamek muru utkany jest żebrakami? Czemu tu dzieci zmiatają z ulic mokry pył węglowy, żeby się wśród tej okrutnej zimy troszeczkę ogrzać?

- Czekaj! Zaraz! Za dużo na raz pytań! Po kolei!

- Na wszystko pan znajdzie wytłumaczenie! Wiem! Ale ja nie chcę, nie chcę pańskich tłumaczeń. Ja chcę zaprzeczeń w czynie!

- Dajemy co dzień, z wolna, w trudzie, mało - ale dajemy.

- Ja teraz stawiam pytania! I pytam się: na co wy czekacie? Dał wam los w ręce ojczyznę wolną, państwo wolne, królestwo Jagiellonów! Dał wam ludy obce, ubogie, proste, ażebyście je na sercu tej Mocarki, tej Pani, tej Matki ogrzali i do serca jej przytulili. Stolicę wolności dał wam w tym mieście! Czekacie! Czekacie! Czekacie, aż wam jarzmo znowu nałożą.

- Nie nałożą! Zginiemy, zanim jarzmo nam nałożą! Niedoczekanie ich, żebyśmy na to patrzyli!

- Nie wierzę! Wyrajcujecie przyczyny swojej nowej niewoli. Podacie przyczyny wszystkiego i uwidocznicie skutki. Ginąć będzie za was, mądralów, jak zawsze - młodzież. Ja przecie wiem, co mówię, bom również za piecem nie siedział, gdy młodzi szli ginąć. To wy pobijecie znowu tę młodzież - swoją mądrością, bo jedyną waszą mądrością jest policjant, no - i żołnierz.

- Tak, żołnierz! A ty co jeszcze masz na obronę?

- Ja mam jeszcze na obronę - reformy! Reformy, które by przewyższyły bolszewickie i niemieckie, które by ludy okrainne odwróciły twarzą ku Polsce, a nie ku Rosji. Ale wy jesteście mali ludzie - i tchórze!

- To jest tylko zniewaga. W tym nie ma ani krzty prawdy.

- Boicie się wielkiego czynu, wielkiej reformy agrarnej, nieznanej przemiany starego więzienia. Musicie iść w ogonie „Europy”. Nigdzie tego nie było, więc jakżeby mogło być u nas? Macież wy odwagę Lenina, żeby wszcząć dzieło nieznane, zburzyć stare i wszcząć nowe? Umiecie tylko wymyślać, szkalować, plotkować. Macież wy w sobie zawzięte męstwo tamtych ludzi - virtus niezłomną, która może być omylną jako rachuba, lecz jest niewątpliwie wielką próbą naprawy ludzkości? Nikt nie myśli o tym, żebyście się stać mieli wyznawcami, naśladowcami, wykonawcami tamtych pomysłów, żebyście byli bolszewikami, lecz czy posiadacie ich męstwo?

- „Pewnym męstwem ja się nigdy nie pochlubię, ja przed bliźnich drżę męczeństwem, w otchłań spychać ja nie lubię”...

- To są stare, magnackie, romantyczne teksty, którymi się w potrzebie zamazuje stawiane dzisiejsze zarzuty. Pan, jakoby, wyzbył się już romantyzmu, a jednak, gdy chodzi o odparcie zarzutu, używa pan tekstu romantycznego, zupełnie jak kapłan naginający wersety Pisma do potrzeby obronienia danej tezy. Autor tego tekstu „spychał w otchłań” i nie „drżał przed męczeństwem bliźnich” - tylko co dzień, niewidocznie, niedostrzegalnie, naturalnie, zagryzał na śmierć swych pańszczyźnianych niewolników, ale drżał przed „męczeństwem bliźnich”, to znaczy szlachty. Nie o męczeństwo chodzi, lecz o męstwo, o męstwo postawienia nowej idei. Jaką wy macie ideę Polski w tym świecie nowoczesnym, tak nadzwyczajnie nowym? Jaką?

- Prosiłem cię, żebyś ze mną pracował. Te stosy papierów zawierają nową ideę Polski.

- To są stosy papierów i nic więcej. Lud zgłodniały po wsiach, lud spracowany po fabrykach, lud bezdomny po przedmieściach. Jak zamierzacie ulepszyć życie Żydów stłoczonych w gettach? Nic nie wiecie. Nie macie żadnej idei.

- Nie o to nam też idzie, jaką ideę marzyciel wydłubie ze swego mózgu, pasującą do życia jak pięść do nosa, lecz o mądre urządzenie istotnego życia na zasadach najmądrzejszego współżycia.

- Nie! Polsce trzeba na gwałt wielkiej idei! Niech to będzie reforma rolna, stworzenie nowych przemysłów, jakikolwiek czyn wielki, którym ludzie mogliby oddychać jak powietrzem. Tu jest zaduch. Byt tego wielkiego państwa, tej złotej ojczyzny, tego świętego słowa, za które umierali męczennicy, byt Polski - za ideę! Waszą ideą jest stare hasło niedołęgów, którzy Polskę przełajdaczyli: „jakoś to będzie”!

- Zbyt wielu mamy wrogów dookoła i na szerokim świecie, wewnątrz i na zewnątrz, ażebyśmy dziś i na długie lata mogli wypracować i ustawić na naszych drogach ideę. Gdy mnie kto w nocy napadnie, to moją wtedy ideą jest - obronić się! Gdy mi wciąż grozi, że mnie z domu mojego wygoni i na niewolnika mię weźmie, to oczywiście muszę przygotować sobie coś do obrony. Obronić się przed straszną koalicją wrogów - otóż pierwsza idea. Nie dać świętej Polski, nie dać Lwowa, nie dać Poznania, nie dać brzegu morskiego, nie dać Wilna - Moskalom, Niemcom, Litwinom, nikomu, kto po ziemie nasze ręce wyciąga. Jeszcze ziemie nie odkupione jęczą pod wrogiem. Nie dać ludów pokrewnych na zmoskwicenie...

- Zasiec je na śmierć, a nie dać!

- Jeżeli u nas zasiekają, jak ty mówisz, na śmierć, to za zmoskwicenie się, za zaprzedanie się Moskwie, za służbę Moskwie przeciw Polsce. Jest to krwawa i podła metoda naszych wrogów, którą stosujemy z musu.

- Z musu... O obłudo! O krzywoprzysięstwo!

- Ty przecie znasz Moskwę. Ja cię zapytam, czy tam tak jak u nas karzą takich, co zdradzają, co się buntują przeciwko obowiązującemu prawu? Jeden ci fakt wymienię: wzięty na zakładnika - dobre prawo! - Witold Jarkowski, genialny wynalazca, świetny teoretyk awiatyki, profesor, najcudowniejsza dusza człowiecza, ozdoba rodu ludzkiego, jako dziesiąty w szeregu, stawiony pod ścianą bez żadnej winy, podle kulami zabity...

- U nas nie powinno być niżej, nie tak samo, lecz wyżej!

- U nas będzie wyżej. W granicach tej Polski, które los dał naszemu pokoleniu, stworzone będą stany zjednoczone, wolne i równe. Wypracujemy wszystko. Zbudujemy dom wspólny. Ale musimy zacząć od przyciesi, a przede wszystkim musimy mieć za co budować. Bez pieniędzy budować nie można.

- Wiem - „złoty”...

- Właśnie. Z ust mi wyjąłeś. Nie możemy oddać w niewolę czyjąkolwiek naszych rodaków na Rusi. To zazębienie ludów ruskich, polskich, litewskich musi żyć w Rzeczypospolitej Polskiej. Gdy zbudujemy, nasz dom damy „bratu Rusinowi pokłon braterstwo i równe we wszystkim prawo”, damy „każdej rodzinie rolę domową pod opieką gminy”. Wszystko będzie! Wynagrodzimy krzywdy, zapogodzimy się, podźwigniemy się...

 

Pewnego dnia, w pierwszej połowie marca, w przedsionku prosektorium Cezary Baryka otrzymał list, przyniesiony przez posłańca miejskiego. Na kopercie był najwyraźniejszy adres, jego imię i nazwisko, wypisane z całą dokładnością, więc nie mogło być podejrzenia co do pomyłki. W liście był arkusz papieru z następującymi słowami:

„Jestem w Warszawie na krótko. Jeżeli panu na chęci nie zbywa, proszę zobaczyć się ze mną. Będę dziś w Ogrodzie Saskim obok fontanny o godzinie drugiej po południu. - Laura”.

Wyrazy te przeszyły Cezarego do szpiku kości. W pierwszej chwili naskoczyło podejrzenie: „To ten Barwicki zwabia mię w potrzask. << Laura>> - to na wabia. Tam, obok fontanny, napadną na mnie jakieś zbiry. Dobre miejsce, bo zaraz po operacji można się opłukać”. Później przyszły refleksje: „Skąd znowu Barwicki? Dlaczegóż by znowu w ogrodzie, obok fontanny, w miejscu ustronnym? Jeżeli Barwicki - to gdzieś w kawiarni, w teatrze, na placu. Dlaczegóż by nie miała być Laura?”

Laura! Dźwięk tego imienia, szept tego imienia, jego zapach...

Cezary nie wrócił już do mniej wonnych trupów. Natychmiast umył się, wyspirytusował, wyczyścił, wywietrzył. Pognał w kierunku tramwaju. Było jeszcze bardzo dużo czasu, więc miał możność obserwowania miejsca z oddali. Wydawał się śmiesznym samemu sobie, gdy zza drzew, to z jednej, to z drugiej strony, badał okolicę fontanny. Nieliczni przechodnie ciapali po błocie chodników i pewnie ze zdumieniem przyglądali się młodzieńcowi, który wytrwale defilował w pustej alei. Niejeden (niejedna) pomyśłał(a):

- Ha, pewnie schadzka... O młody, młody!

Schadzka! Z Laurą! Po tylu tęsknotach, żalach, utracie, beznadziei! Dreszcz przenikał. Serce biło. Brak tchu. Smutek i płomienista radość. Wspomnienia i marzenia. Bojaźń i prośby błagalne. Nikt nie nadchodził. Nikt nie przesuwał się obok tej fontanny, która stała się formą męczarni, dziwaczną postacią tęsknoty, chimerą przywidzeń. Były chwile, że Cezary postanawiał uciec stąd. Odejść, odejść! To go zniecierpliwienie tak ponosiło, że nie mógł tchu złapać i ustać przez sekundę na miejscu - to zimna wzgarda napełniała mu piersi, niczym trucizna ścinająca krew w żyłach. Nadzwyczajnie śmieszne były te przeskoki od końca do końca, od najzimniejszego rozumowania - iż przecie to jest podstęp najoczywistszy - do roztopienia się w szczęściu czułości, które nic nie widzi i o niczym nie chce wiedzieć. Serce tłukło się w piersiach.

W pewnej chwili Cezary zobaczył Laurę wychodzącą spod kolumnady, od strony Saskiego placu. Ten widok nie przejął go spodziewaną radością. Oczy tylko nasycały się prawdą, że to jest ona. Wydała mu się być młodszą o jakie pięć, sześć lat. Istna szesnastoletnia panienka. Ubrana była w krótkie futro sobolowe i niedługą suknię. Miała na głowie prześliczny kapelusz z czarnym piórem, na nogach wysokie białe kamasze. Była przecie najpiękniejsza z kobiet! Była najwykwintniejsza z kobiet tego miasta! O, jakże była piękna! Jakie nieopisane uczucie płynęło dookoła niej, gdy się posuwała naprzód, rozglądając się wokół fontanny! Cezary patrzył w nią, w obraz nieporównany, i nie mógł się z miejsca poruszyć. Przeżywał swe najwyższe szczęście. Wszystko jedno! Ach, wszystko jedno! Życie i śmierć nic nie znaczy. Wszakże to ona, Laura. Zobaczyła go z daleka. Podniosła do twarzy dwa futrzane obramowania sobolowe rękawów, zakrywając sobie oczy. Stanęła i czekała. Zbliżył się i stanął przed nią.

- Czy znowu będziesz może bił mię batem po twarzy? - zapytała cicho.

- Nie! - jęknął. - Nigdy! Tak wtedy byłem nieszczęśliwy... Dziękuję ci, żeś chciała zobaczyć się ze mną.

- Dlaczegoś stamtąd wyjechał?

- Poszłaś za mąż za Barwickiego.

- To nie ma nic do rzeczy.

Zachichotał jak głupiec.

- Czy on jest tutaj, w Warszawie?

- Jest.

- To pewnie nas śledzi.

- Boisz się, Czaruś?

- Boję się. Ja już złożyłem dowody, jak go się boję. O, ja się go boję! Chciałbym go dostać w ręce. Czy wiesz? Gotów byłbym rozpętać rewolucję, żeby go dostać w swe ręce.

- Dobra to będzie i rewolucja, której celem będzie Barwicki we własnej osobie. Czy i mnie także chcesz dostać i torturować jak jego?

- Ciebie... Ciebie... - nie. Ciebie jedną kocham na ziemi. Ciebie kocham do szaleństwa. Nie umiem powiedzieć inaczej i mówię jak w teatrze albo w romansie: „do szaleństwa”. Ty jesteś - Laura.

- A przecie jeszcze się na mnie gniewasz?

- Czy się gniewam?... Nigdy nie będziemy razem! Zawsze tamten człowiek będzie z tobą! Powiedz, czy to nie jest rozpacz!

- Nie myśl o tym.

- A o czymże to ja mam myśleć? Czy nie wiesz czasem, o czym ja mam myśleć?

- To myślałeś o mnie?

- Myślałem o tobie dniami i nocami. Wszędzie, zawsze! W prosektorium, w ciągu pracy, przy pisaniu cyfr u pewnego urzędnika, na ulicy, w domu, przy muzyce, w knajpie, w teatrze, przy stole, w rozmowach w dysputach, w awanturach, wszędzie, gdzie tylko byłem. Stałaś przy mnie. Czułem cię tuż, tuż za ramionami, czułem twój zapach, czułem cię w sobie, w mej krwi, w moich piersiach, w żyłach. Całowałem cię w nocy - pewnie wtedy, gdy cię tamten całował - wyciągałem do ciebie ręce przez całą tę ziemię - pewnie wtedy, gdy on cię obejmował! Ty jesteś tak prosta - prześliczna, ty jesteś tak strojna, tak zgrabna, tak pachnąca, wykwintna, wyszukana - wybrana, miła! Jesteś okrążona przez jakieś wymyślne, nie istniejące, wyrafinowane kolory! Ty jesteś Laura! Laura! Laura!

 

Szli boczną aleją. Drzewa ogołocone stały nieruchomo, jakby nasłuchiwały tych wyznań. Drzewa były jakby rozdęte od wilgoci, od odwilży, od rozkisających waporów, które się już po długich deszczach burzyły w ziemi. Pani Laura Barwicka gorzko płakała.

- Nie było cię przez tyle miesięcy! Myślałem już nieraz, że cię wcale a wcale nie było. Myślałem nieraz, że byłaś tylko piękną poezją, którą czytałem w szczęśliwej chwili mego dzieciństwa. Myślałem nieraz, że byłaś zawikłaną opowieścią, snem moim o krasawicy, o najcudniejszej kobiecie ludzkiej rasy. Nieraz z tęsknoty prosiłem cię, żebyś przyszła do mnie przez sen. A teraz przyszłaś sama. Przyszłaś jeszcze bardziej zachwycająca niż w Leńcu. Jeszcze bardziej gładka, powabna, nadobna! Jesteś teraz tak wysmukła, tak puszysta. Ale jesteś tak blada, tak smutna. Czemu jesteś smutna?

Nic nie odpowiedziała. Łza łzę pobijając, płynęły po jej twarzy przeobfite strugi. Ponieważ podniosła woalkę, widać było jej policzki o przezroczystej, białej cerze zimowej. Nie mogła podnieść oczu, bo zawalone były falami łez. Nie mogła mówić, bo pełne miała usta słonej goryczy. Stanęła wreszcie.

- Widzisz, coś ty narobił! - rzuciła z głębi piersi.

- A co?

- Ach, ty! - wybuchła. - Gdybyś był wtedy nie skroił tej awantury, byłabym może wybrnęła z matni.

- Tej awantury... - powtórzył jak echo.

- Byłabym się może od niego wykaraskała! Byłabym może znalazła środki, żeby interesy moje rozplątać, rozwikłać. Byłabym się zapracowała na śmierć, a wreszcie bym wylazła. Tyś to narobił, że musiałam wziąć ślub bez zwłoki, natychmiast! Musiałam albo się uratować w opinii, albo zginąć. Ty wariacie, napastniku, moskiewski wychowanku! Mogłam być twoją, a teraz muszę być z Barwickim, muszę być jego żoną!

Zaniosła się niemym, zduszonym, spazmatycznym płaczem, oszalałym łkaniem. Na chwilę pokonała się, zastanowiła się. Słowa przemocą wyszarpane z piersi ledwo-ledwo wydała:

- Muszę teraz... Muszę... Tak oto... Umierać z żalu... Za tobą...

Cezary zachwiał się od wrażenia, że to teraz on dostał szpicrutą straszliwe poprzez oczy cięcie. Wszelkie słowa wypadły mu z gardła. Sam głos zamarł. Ani jednego słowa odpowiedzi. Stanął głupi i niemy. Błagać ją o co? Przepraszać ją za co? Przyobiecywać jej co? Usprawiedliwiać się z czego? Ani jednej myśli, ani jednego powzięcia, ani jednego postanowienia. Wyjęknął cicho:

- Chodźmy stąd...

- Dokąd?

Alboż wiedział, dokąd? Któż to była ta kobieta? Teraz dopiero dowiedział się o niej. Gdyby mógł rzucić się przed nią na kolana, gdyby mógł przycisnąć do ust brzeg jej sukni, gdyby mógł ucałować jej stopy!

Ludzie w tym miejscu rozmaici przechodzili i podnosili oczy na tę damę tak piękną; a tak gorzko płaczącą. Trzeba było koniecznie z tego miejsca odejść. Znowu tedy powiedział:

- Chodźmy stąd!

- A dokądże pójdziemy?

Podniosła na niego oczy. Blady uśmiech, zbłąkany gość, przewinął się przez jej usta, wykrojone tak przecudnie.

- Nie, Czaruś - rzekła - już z tobą nigdzie nie pójdę.

- Nigdy?

- Nigdy.

- To po cóżeś mię tu wezwała?

- Wezwałam cię tutaj - jęknęła z najbardziej przepaścistego dna boleści - żeby na ciebie popatrzeć, na miłość mojego serca jedyną, jedyną! Na szczęście moje zabite, zabite! A tyś myślał, że ja cię na schadzkę?... Że do hotelu? Przystojna mężatka... do hotelu...

- Nic nie myślałem.

- Więc mówisz, żem schudła? Widzisz - to przez ciebie! A ty?

Oczy jej obeschły i patrzyły teraz, spłakane i zaczerwienione, z nieopisaną miłością, z niezgłębioną słodyczą. Oglądała usta, oczy, brodę i policzki Cezarego, jakby je oczyma materialnie całowała. Po stokroć wznosiła na niego oczy i po stokroć powracała.

- Więc to tak - westchnął - teraz jesteś ślubną żoną Barwickiego.

- Tak.

- I ślub ten staje na przeszkodzie naszemu szczęściu?

Zawahała się, zakołysała na miejscu, nie mogąc iść dalej. Wreszcie rzekła:

- Ślub nie ślub... Cóż mi tam Barwicki! Ale słowo. Dane słowo honoru.

- Słowo honoru...

- Tak, Czaruś. Ja byłam wolna i ty byłeś wolny. Byliśmy dwa wolne ptaki. Szaleliśmy ze szczęścia pod naszym niebem. Aleś to wszystko nogami podeptał!

- Kłamiesz! To ty teraz wszystko depczesz nogami! Nasze szczęście!

- Nie gniewaj się na mnie! W tej chwili nie gniewaj się na mnie! Tą chwilą będę żyła... długie miesiące, długie miesiące... Nie odbieraj mi tej chwili!

Chciała niepostrzeżenie pochwycić jego rękę, ale ją wyrwał. Znowu poniosła go jędza zazdrości, najstraszliwszy z demonów. Roześmiał się dziko:

- Słowo honoru! Słowo honoru!

Ukłonił się z daleka.

- Czaruś! Nie chodź! Czaruś! - wzywała z rozpaczą, w szalonej męczarni.

Ale już się nie odwrócił. Zaklęsła się w nim dzikość czucia, jakby serce rozjuszonego jastrzębia zbudziło się w jego piersi, jakby szpony zemściwego jastrzębia u rąk mu wyrosły. Szedł rozbryzgując nogami błoto, pogwizdując z przejęciem, śród drzew głuchych.

 

Był pierwszy dzień przedwiośnia. Powiał wiatr południowy i w płynne błoto zamienił stosy śniegu uzgarniane wzdłuż chodników. We włosy i w usteczka, w nozdrza, w policzki i w uszy dzieci spieszących do szkółek wiał ów wiatr suchy, odmienny. Tysiące wróbli ćwierkały radośnie, do upadłego, hardo i nieustępliwie na gzemsach odrapanych murów, na załamaniach rynien i na czarnych gałęziach kasztana, więźnia w podwórzu żydowskiej kamienicy. Bladozielone Żydki wyściubiły niebieskawe nosy z piwnic i że tak powiem, z mieszkań na Franciszkańskiej ulicy. W czystych alejach przechodnie szli wesoło, tupiąc suchymi butami po betonie chodnika, który w oczach obsychał. Już się na rogu ulicy uwijała młoda ulicznica w przedwcześnie wiosennym stroju, ażeby przecie więcej nagości na wabia łobuzom pokazać. Obłok wiosenny nad miastem przepływał jak anioł boży, zarówno miłujący cnotliwe i grzeszne. Dzwon się na wieży dalekiej rozlegał, jak gdyby na zlecenie anioła lecącego przez niebiosy wołał ku wszystkim nędzarzom, znękanym i zżartym przez choroby: „Wiosna, o ziemscy nędzarze!”

Tego dnia właśnie od Nowego Światu, przez plac Trzech Krzyżów ciągnęła wielka manifestacja robotnicza w stronę Belwederu. Bezrobotni wskutek fabrykanckiego lokautu’, strajkujący wskutek drożyzny i niemożności wyżycia z płacy zarobkowej tak nędznej, jaka była ich udziałem - i uświadomieni komuniści. Ci trzymali prym, młoda gwardia, a raczej awangarda Sowietów.

Ludzie ci ściągnęli z niskiego Powiśla i z dalekiej Woli. Przemknęli się pojedynczo wszystkimi ulicami, a tutaj dopiero, u wylotu Alei Ujazdowskich, spiknęli się i z radością natrafili na swoich. Właściwy powód tego pochodu był następujący. W jednej z fabryk robotnicy zażądali podwyżki zarobku o 50 procent. Skoro dyrekcja kategorycznie odmówiła, grzecznie ujęli dyrektora pod paszki i wyprowadzili na podwórze, a z podwórza za bramę. Tam zaś poprosili go kolanem, żeby poszedł do swego mieszkania, a tutaj się nie plątał, gdzie go nie potrza. Sami zaś zajęli pozycje przy maszynach, każdy specjalista przy swojej specjalności. Fabrykę ogłosili jako zajętą w posiadanie rady robotniczej. Właściciel fabryki ze swej strony ogłosił, że fabrykę zamyka na czas nieograniczony, a wszystkich robotników wydala. Wtedy robotnicy oświadczyli, że nie pozwolą zamknąć tej fabryki, sami będą pracować i nikomu jej nie dadzą. Wtedy policja otoczyła fabrykę i zażądała od zespołu robotników, żeby wyszedł dobrowolnie, jeśli nie chce narazić się na przymusowe wydalenie.

Właśnie wtedy kierownictwo partii zażądało od ogółu robotników poparcia. Manifestacja wyszła nagle z placu i ruszyła pod Belweder. W pierwszym szeregu znacznego tłumu szli ująwszy się pod ręce ideowi przedstawiciele, między innymi Lulek i Baryka. Baryka w samym środku, ubrany w lejbik żołnierski i czapkę żołnierską. Śpiewali.

Właśnie konna policja pokazała się w jednej z ulic poprzecznych. Oficer na pięknym koniu, w płaszczu gumowym spiętym na piersiach, w skokach konia i lansadach przejeżdżał obok tłumu szarego i rudego, który się ściskał i zbijał w jedno ciało. Oficer przypatrywał się pilnie ideowcom. Specjalnie pilnie temu w czapce żołnierskiej. Gdy tłum zbliżył się pod sam już pałacyk belwederski, z wartowni żołnierskiej wysunął się oddział piechoty i stanął w poprzek ulicy, jakby tam nagle ściana szara, parkan niezłomny, mur niezdobyty wyrósł.

Baryka wyszedł z szeregów robotników i parł oddzielnie, wprost na ten szary mur żołnierzy - na czele zbiedzonego tłumu.

Konstancin, d. 21 września 1924

 


Date: 2015-12-11; view: 695


<== previous page | next page ==>
Jak na urągowisko ani jeden automobil, ani jeden powóz policji nie ścigał dorożki spiskowej! | Episode am Genfer See
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.013 sec.)