Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






CZĘŚĆ PIERWSZA: SZKLANE DOMY 15 page

- Zobaczymy, jak to tam będzie na tym pikniku. A teraz trzeba już jechać... - rzekła pani Laura wstając ze swego miejsca.

Cezary podał jej płaszcz, którego nie zdążyła zapiąć na guziki. Wyszli z tej sali do przedsionka, żegnani przez starego kamerdynera, który tłumaczył swego chlebodawcę i prosił o przebaczenie, iż pan jego nie może przyjąć „jaśnie pani”. Pani Laura skinęła głową i minęła drzwi otwarte przez lokaja. Przed tymi drzwiami pod daszkiem podjazdowym stała sławna kareta, lśniąca z wierzchu i bielejąca wewnątrz od atłasu, zwana w okolicy „karetą miłosną” Kościenieckiego dla żony. Deszcz nieco nacichł, lecz mżył wciąż jeszcze siecią obfitych i gęstych kropelek.

Pani Laura otworzyła sama drzwiczki karety i jak ptak wionęła do bielejącego wnętrza. Już mrok zapadał i stary furman zapalił był świece w latarniach obok kozła. Cezary, zaproszony uprzejmym gestem pani Kościenieckiej, wsunął się do karety. Mała, miękka dłoń pomogła mu podnieść się na stopień. Bez wahania, bez zwłoki przywarł ustami do tej ręki. A skoro drzwiczki zatrzasnął i skoro tylko konie skoczyły z miejsca, wpadając w zupełny mrok w wielkiej alei lipowej - pchnięty przez niestrzymaną potęgę szału Cezary ogarnął cudną kobietę ramionami, przywarł do jej ust płonącymi ustami i narzucił się jej z całą potęgą furii. Nie wydała okrzyku, nie westchnęła, gdy ją bezoporną i posłuszną zagarnął w posiadanie.

Konie gnały szeroką piaszczystą drogą alei. Światła latarni rzucały nagłe strzały popłochu między wielkie pnie lip i topoli. Kareta na wybojach kołysała się to tam, to sam, jak łagodna kolebka. Czarne jej pudło i lustrzane okna, zasłonięte firankami, rzucały tajemnicze lśnienia i przecinały noc jesienną, która szybko zeszła na mokre łąki i zwiędłe pola. W tej dzikiej niespodziance rozkoszy, w niebezpieczeństwie, w locie pośród pól, w kołysaniu i drżeniu była otchłań radości obojga przygodnych kochanków. Oszaleli do cna od nagłej pasji, marzyli o rozkoszy swej, doświadczając jej w pełni. Pocałunki ich i pieszczoty były bezdenne jak ta noc, pełne potęgi niewyczerpanej jak fuga koni niosących się w przestrzeń.

Od Odolan do Nawłoci liczono około pięciu wiorst drogi. Z alei odolańskich kareta wypadła w szczere pola. Lecz jakże prędko, jak nagle dał się znowu słyszeć huk drzew alei nawłockiej! Cezary klęcząc jeszcze, całował ręce Laury. Cały jego obłęd miłosny przepłynął w pytanie:



- Czy narzeczony?...

- Cicho! - wyrzuciła z piersi nie mogąc jeszcze tchu pochwycić.

- Czy narzeczony?...

- Nigdy! Nigdy! Przenigdy! Przysięgam na wszystko, co mam świętego...

- Dlaczegóż pani wychodzi za mąż za tego człowieka?! Ach, prawda... Pani go kocha...

- Cicho, cicho!

- Dlaczego pani wychodzi za mąż za tego człowieka?

- Wszystko to panu wytłumaczę. Opowiem. Panie! To już Nawłoć...

Kareta zatoczyła półkole w okrąg gazonu przed dworem i stanęła. Cezary dwornie ucałował rękę pani Laury i skłonił się przed nią nisko - nisko. Nie chciała wysiąść i z nikim się widzieć. Drzwiczki zatrzasnęły się i znowu głośno zachrzęścił żwir drogi biegnącej dookoła gazonu. Wnet czarna kareta zniknęła w ciemnej czeluści szeregu drzew prastarych, jak namiętne, nie do wiary, senne przywidzenie.

 

 

Na kilka dni przed terminem zabawy w Odolanach pani Laura Kościeniecka wpadła do Nawłoci „jak po ogień” - dla załatwienia pewnej bardzo naglącej sprawy balowej. Wśród innych poleceń, które wydała Hipolitowi i Cezaremu, było jedno specjalnie przeznaczone dla ucha ostatniego. Baryka wysłuchał pilnie tego zlecenia i odpowiedział niemym ukłonem. Ach - odpowiedział jeszcze uśmiechem niedostrzegalnym a przejmującym obydwoje rozmawiających dreszczem do szpiku kości.

Tegoż wieczora po kolacji Cezary wcześnie udał się na spoczynek mówiąc, iż cierpi na ból głowy. Nim ksiądz Anastazy i Hipolit przyszli do domu kancelaryjnego, gdzie mieściły się pokoje gościnne, już w oknie Baryki było ciemno. Widocznie spał. Nie chcąc mu przeszkadzać w pokonaniu migreny przez posilny sen, obadwaj cicho się sprawowali. Chodzili na paluszkach i wstrzymywali się od chrząkania.

Lecz Cezary nie był tak znowu bardzo cierpiący. Po ciemku, zanim tamci przyszli, wymknął się ze swego pokoju, minął park i przez jego aleję, wychodzącą w stronę Leńca, wyszedł na polną drogę. Do majątku pani Kościenieckiej było ze cztery wiorsty gościńcem i szosą, lecz na prostaki, drogą polną, było daleko bliżej. Cezary miał przed oczyma dalekie światła w tym dworze stojącym na wzgórzu. Noc była ciemna, chłodna, prawdziwie jesienna, ziejąca już wichrem zimowym. Lecz wędrowcowi było gorąco. Szedł szybko, cicho, bezszelestnie. Przyczajał się i upodabniał do tej nocy jak lis albo wilk czatujący na zdobycz. Brzegiem lasu, którego jeden róg dosięgał tej bocznej drogi, dotarł do łąk otaczających staw i sadzawki w dole popod Leńcem. Nie śmiał kroczyć drogą wjazdową, więc musiał zdecydować się na okrążenie stawu i marsz po grobli, którą za dnia widział był jedynie z daleka. Myśl, że może być w tych miejscach pochwycony przez jakichś stróżów, polowych czy młynarzy, przewinęła się przez jego głowę, lecz nie wstrzymała go ani na chwilę. Woda stawu i sadzawek, rozciągnionych jedna za drugą coraz dalej w ciemną głąb nocy, słabo w grubym mroku polśniewała. Baryka nie opuścił drożyny, którą kroczył - i trafił dzięki jej przewodnictwu na groblę. Szybko ją przebiegł, minął upust, gdzie uchodząca woda z cicha a dziwnie przejmująco w tym obcym miejscu i głębokim mroku szemrała. Za upustem i poza :groblą teren podnosił się ku górze. Drożyna piaszczysta dotarła pod parkan ogrodowy, obrośnięty kolczastymi krzakami.

„Teraz - z kolei - psy...” - pomyślał awanturnik.

Lecz ta nieznośna myśl nie powstrzymała go również. Znalazł w parkanie z zaostrzonych desek jakieś miejsce nieco „łaskawsze”, czyli po prostu bardziej nadgniłe - zaczepił się ręką o górną część listwy i lwim susem przesadził ów parkan. Wpadł w krzaki kolczastych malin czy agrestów i ze szkodą swego odzienia wyplątał się z nich na ścieżkę szeroką i ubitą. Myśl jego pracowała nad tym, czy stopy nie zostawiają zbyt wyraźnych śladów. Toteż szedł ścieżką, podnoszącą się w górę, na paluszkach. Było mu gorąco - wyraźnie i po prostu mówiąc - ze strachu. Z niemałą ulgą trafił kolanami na ławkę ogrodową. Usiadł i nasłuchiwał. Psów nie było słychać w pobliżu. Przez dziwny, niemal obłąkany lot myśli, a raczej na skutek pędzącego korowodu impulsów czucia ulegał złudzeniu, iż jest w Baku podczas tureckiego oblężenia. Coś mu zagraża. Coś czai się w tym mroku niemym, stężałym, skamieniałym. Coś czyha. Poprzez gałęzie już ogołocone z liści widać było oświetlone okna w pałacyku pani Kościenieckiej.

Cezary odtworzył w sobie wspomnienie czarującego, pełnego diabelskiej rozkoszy z nią obcowania i porwał się z ławki. Pędem prawie dobiegł do tego rogu willi, który mu był w tajnej rozmowie wskazany. Trafił tam na kilka schodków betonowych prowadzących do drzwi. Wiedział, że drzwi nie będą zamknięte. Uchylił je w istocie, nacisnąwszy klamkę, leciutko, jak tylko można najciszej. Ustąpiły powoli i cicho. Te drzwi, otwarte na ogród i pola, były pierwszym sprzymierzeńcem. Ach, z jakąż to rozkoszną dumą wszedł do ciemnej sieni! Wyciągnąwszy we dwie strony ręce dotykał ścian. W jednej z tych ścian przez otwór sączyło się światło. Domyślił się, że tam są drzwi. Przyłożył wnet oko do dziury od klucza i rozejrzał się po pustym pokoju. Była to ta biblioteka, gdzie już gościł nazajutrz po przyjeździe w te strony. Stał długo przed tymi drzwiami namyślając się, czy wejść teraz. Jeżeli służący wlezie do tego widnego pokoju, żeby zgasić światło, co wtedy? A może to jest przewidziane i służący nie wejdzie do tego pokoju? Może przecie i przez tę sień ktoś z domowników przechodzić...

Licząc na ślepy traf i na szczęście miłosne nacisnął klamkę, którą już znalazł i trzymał w ręce. Cicho wszedł do oświetlonego pokoju. Jednym susem przeskoczył ten cały salon aż do szerokiej otomany stojącej w najciemniejszym jego kącie. Tam rozłożył się wygodnie. Wziął w rękę książkę, która obok leżała, i w miejscu, na którym tom był rozłożony, zaczął czytać. Niezupełnie, co prawda, rozumiał, co czyta, lecz jeździł wzrokiem po wierszach z góry na dół stronicy dosyć długo. Był teraz zupełnie spokojny: przyszedł do pani Kościenieckiej w pilnym interesie balowym, nie cierpiącym zwłoki. Spokojnie czekał. Gdzieś daleko, na piętrze, słychać było rozmowę. - Śmiech. - Śmiech był kobiecy. Ale i męski. Dwie kobiety i mężczyzna.

- Barwicki... - wykrztusił do siebie prawie głośno. - Barwicki jest tutaj... - uwiadomił siebie samego.

Stracił wszelki animusz. Nie ze strachu, lecz z nienawiści. W pierwszej chwili powziął zamiar, żeby wstać, wyjść, jak przyszedł, i dmuchnąć do Nawłoci. Zaklął nieładnie, po bakińsku, po portowemu. Wahał się. Ale wygodna pozycja na sofie, możność wylezienia z jakim takim honorem z tej niewygodnej, na poły złodziejskiej sytuacji - powstrzymała go. Czytał pękając ze złości, wściekając się i wijąc jak lis złapany w żelaza, jak wilk we wnyku. Zdawało mu się, że siedzi już w tym miejscu godzinę czasu, jeżeli nie więcej. Przeczytał już z dziesięć stronic druku nie rozumiejąc ani jednego zdania. Zmieniał pozę na coraz wygodniejszą, coraz mniej tchórzliwą i coraz bardziej ozdobną, swobodną, wdzięczną. Ach, z jakąż przyjemnością przeszedłby się był po tym pokoju, tam i z powrotem.

Nagle posłyszał, że drzwi na górę otwierają się, schody trzeszczą i kilka osób schodzi na dół. Słychać było śmiech pani Laury, głos jej narzeczonego i jeszcze jakiejś osoby. Obecność ostatniej najbardziej zaniepokoiła Barykę. Do licha! Któż to jest taki?

Tymczasem trzy osoby zstąpiwszy do holu, wesoło rozmawiały. Pan Barwicki żegnał się z narzeczoną prosząc ją usilnie, żeby się zaraz położyła - żeby nazajutrz nie męczyła się tak jak dni poprzednich, gdyż będzie na balu źle wyglądać. Trzecia osoba zapewniała go, że „Lola” zaraz się położy. Cezary domyślił się, że to mówi matka pierwszego męża Laury, stara pani Kościeniecka. Siedział skulony na swej kanapie i przechodził istne tortury głupiego niepokoju. A nuż ten Barwicki będzie w tym saloniku czegoś szukał... A nuż ta starsza jejmość... W istocie kroki czyjeś zbliżyły się do drzwi biblioteki. Weszła pani Laura. Uśmiechnęła się radośnie zobaczywszy tajnego gościa. Rzekła głośno:

- Palą tu zawsze lampę bez potrzeby!

Szybko przysunęła się do stołu i zdmuchnęła lampę. Barwicki zbliżył się również do drzwi biblioteki. Nastąpiły pożegnalne szepty i kontrszepty. Wreszcie narzeczony wyszedł do przedpokoju i na ganek. Wnet dał się słyszeć turkot odjeżdżającego pojazdu. Pani Laura wróciła do holu i rzekła do swej świekry:

- Och, spać, spać! Strasznie jestem zmęczona.

- Kładziesz się zaraz?

- Zaraz! Zamknę tylko drzwi do sionki. Dobranoc, mamo!

Cezary usłyszał muśnięcie pocałunku i szelest lekkich kroków. Pani Laura przeszła przez bibliotekę i z hałasem zamknęła drzwi, przez które wdarł się był do tego pokoju. Przez chwilę nasłuchiwała odgłosów stąpania starszej pani po schodach prowadzących na piętro. Później zbliżyła się do Baryki i znalazła w ciemności jego rękę. Ścisnęła jego dłoń w swej rozpalonej dłoni i pociągnęła go za sobą. Dmuchnęła po drodze w szkło lampy stojącej w holu i poprowadziła kochanka na piętro, niemal po piętach swej świekry. Stąpali obydwoje tak umiejętnie, stopa jednocześnie obok stopy, iż tylko jedno skrzypnięcie każdego stopnia dawało się słyszeć.

Na górze Cezary, pchnięty przez Laurę, wpadł we drzwi jej sypialni. Był to pokój duży i śliczny, jaskrawo oświetlony przez jasną lampę stojącą na parapecie okna. Rozległy dywan, miękki i puszysty, zaścielał większą część tego pokoju. Stały tu wytworne meble, wisiało dużo obrazów. W niszy, do połowy zasłoniętej piękną kotarą, widać było mahoniowe łóżko, nie rozebrane jeszcze i nakryte kapą.

- Czy pan nie ma kaszlu? - zapytała cicho.

- Nie.

- To niech pan tu wejdzie.

Cezary wszedł do sąsiedniego pokoiku, gdzie stało biurko z przyborami do pisania, a przed nim bujający się fotel. Baryka usiadł w fotelu i usłyszał z przerażeniem, że piękna pani z kimś rozmawia. Serce biło mu teraz nie na żarty. Lecz nacichło, gdy pojął, że to pokojówka rozbiera łóżko swej pani. Wkrótce ta pokojówka szepnąwszy sucho: dobranoc - zamknęła drzwi za sobą. Pani Laura przekręciła klucz w tychże drzwiach i otworzyła wreszcie skrytkę swego gościa.

Cezary wyciągnął ręce po zdobycz, owoc tak wielkiego męstwa i strachu.

Lecz zdobycz odsunęła jego ręce z szeptem:

- Czasem Barwicki wraca z drogi...

- Co takiego? Po co?

- Z nieutulonej tęsknoty do „swego anioła”.

- Czyżby śmiał i dzisiaj?

- Raz tutaj wrócił z drogi i siedział jeszcze dwie godziny.

- Głupiec!

- Głupiec, nie głupiec... Umówiliśmy się, że gdy odjedzie ja zawsze będę siedziała w oknie dopóty, dopóki latarnie jego wolanta będzie w polach widać. Tak o to prosił! Tak błagał! Jest to potrzebne dla jego spokoju, dla ciszy jego narzeczeńskich, przedślubnych snów. Na znak czuwania, myślenia o nim, marzenia na jawie i tęsknoty za fiksatuarem jego wąsów, podkręcam i przygaszam światło lampy, gdy on odjeżdża i zdąża przez pola do szosy. Takie są nasze sygnały miłosne. A teraz - co pan ze mnie zrobił?

- Teraz - niech go wszyscy diabli prowadzą!

- Muszę podkręcać i przygaszać światło, bo gotów tu jeszcze wrócić.

- No, to ja będę pokręcał ten knot. Już ja mu to fajnie odstawię!

- To straszne, panie! To perfidia! A dlaczegóż nie ja?

- Pani przeszkadzają suknie... Suknie!

W rzeczy samej Cezary, stanąwszy przy szerokim, sklepionym u góry, wielkoszybym oknie, zobaczył w głębi nocy dwa kręgi światła latarni, posuwające się w poprzek ciemnej, nieprzebitej otchłani. Przykręcał z precyzją światło lampy na oknie, a po pewnym czasie wydobył znowu tak wielkie, że aż kopeć wybuchnął ze szklanego cylindra. Po chwili zaczął wyciągnięty knot wkręcać do środka rezerwuaru, wskutek czego światło omdlewająco zmniejszało się, niczym spazmatyczna miłosna ekstaza. Doprowadziwszy płomień lampy niemal do zupełnego zaniku Cezary jął podnosić go znowu do zenitu. Czynił to dotąd, dopóki dwa świetlne koła malejące w nocy nie znikły zupełnie. Wtedy dwa obnażone ramiona ujęły jego kędzierzawą głowę i odwróciły ją od okna. Śmiech radości zabrzmiał. Cezary stoczył się z podwyższenia przy oknie w objęcia czystego szczęścia.

 

Wielki dzień składkowej zabawy nadszedł wreszcie. Cała okolica dworska popadła w stan istnych drgawek. Fryzjerzy z Częstochowy, a nawet z miasteczek okolicznych ondulowali, fryzowali i czesali panie - jeżdżąc cugami pospiesznymi od dworu do dworu. Jeszcze przyprasowywano, zmieniano, wykańczano na ostatnią chwilę.

W Nawłoci, jak się okazało, Maciejunio był nie tylko mistrzem ceremonii, ale i fryzjerem nie lada! Wprawdzie jego pod tym względem pojęcia i zasady pachniały cokolwieczek epoką młodości Bismarcka niemniej jednak kręcił żelazkiem, próbując jego siły na wargach, nader zgrabnie. Najpierw został przypieczony, oczywista, „Jaśnie-Hipcio”, później „gość”, wreszcie wbrew obłudnym protestom ksiądz Nastek - ażeby nikogo nie gorszyć - czut’-czut’, jak deklarował Maciejunio. Dwaj pierwsi byli w nowych frakach, leżących jak ulał na ich walnych i szykownych żołnierskich figurach. Ksiądz Nastek miał na sobie jakąś lśniącą spódniczkę, na to wdziany pewien rodzaj żupanka z sajety drogocennej, połyskliwej i delikatnej, o jedwabnych guziczkach - rozpiętego z przodu i związanego pod szyją jedwabnym sznurkiem z takimiż kutasikami. Na nogi ksiądz Nastek wdział połyskliwe lakiery ze stalowymi sprzączkami - a na łydki - do licha! - zupełnie damskie pończochy, sięgające aż do diabelnie wysoko wzniesionych tajemnic jego doczesnej powłoki.

Gdy Cezary Baryka przed wyjazdem obejrzał się ze wszystkich stron w dużym lustrze, musiał przyznać, że wygląda cwanie . Przypatrywał się sobie samemu jakby figurze nieznajomej. Był najzupełniej niepodobny do draba kudłatego i obdartego, który boso konwojował trupy na wzgórza pod miastem Baku, ani do podróżnika pod kożuchami na drodze z Charkowa do polskich granic. Nie tylko podobał się samemu sobie, ale nawet budził we własnym wnętrzu jakieś impulsy gwałtowne dla odbicia w lustrze niezrównanego eleganta i barczystego młokosa z podfryzowaną czupryną.

Gdy wszyscy trzej, „trzej uwodziciele”, zeszli się w pokoju Cezarego na chwilę przed wyjazdem, Hipolit na widok księdza Anastazego wybuchnął spazmatycznym śmiechem.

- Czego się śmiejesz, Hipek? - pytał kapłan, nie bez pewnego w głosie popłochu.

- Jakże się tu nie śmiać! Coś ty na siebie, klecho, nawdziewał?

- Jak to, co? Suknia.

- Suknia? Nie suknia, tylko sukienka, a właściwie spódniczka a pod nią „halka”. Powinieneś był z przodu przyszyć sobie jaką falbankę dla ozdoby. Jeżeli można takie chwaściki pod brodą, to można i falbankę u dołu.

- Nie bądź no zbytnio złośliwy!

- Co mówisz? Albo zdejm te wszystkie księże kokieterie i wdziej frak, albo noś i na balu kapotę do ziemi, jak inni księża.

- Nie bądź no, Hipek, zbyt radykalny! Nie urodziłeś się i nie wyglądasz na Woltera.

- Już jest - Woltera! Kto ośmieli się kpić z ich kokieteryjnych chwaścików, którymi deprawują serca ziemianek, ten już jest poplecznikiem Woltera.

Spór się przerwał, gdyż zaturkotały głucho koła pojazdu z drugiej strony „Arianki”. Trzej, narzuciwszy paltoty, a szyje otoczywszy szalami, wskoczyli na siedzenia. Jakimiż to słowy wyrazić cię, szczęście zdrowej młodości, gdy się diabelnie tęgimi końmi jedzie na bal ziemiański w Polsce! Chłodna noc i wilgotne jej podmuchy owiewały rozmarzone głowy. Silne podniecenie, tęga erupcja niezwalczonej siły zdawała się ponosić chyżej niż parskające konie ku dalekim - dalekim światłom między ogołoconymi już drzewami. Lekkie, wesołe, a niekoniecznie przystojne piosenki sfruwały z warg młodych paniczów.

- Nastuś, braciszku, ty masz zamiar dzisiaj tańczyć? - pytał Hipolit.

- Tańczyć? To będzie zależało...

- Będzie zależało. A czy wam wolno jest tańczyć? Z kobietami?

- Słuchaj no - zobacz lepiej, czy masz w kieszeni chustkę do nosa.

Ksiądz mówił te słowa tonem mentorskim, jakby głosił jakąś zasadę moralną.

Gdy po przyjeździe do Odolan dwaj towarzysze wyprawy rozpierzchli się porwani przez znajomych ze swej sfery, Baryka wszedł do sali balowej i znalazł się w kole lśniącym i barwnym, stropił się i o mało nie cofnął. Przekonał się, że są sytuacje leżące gdzieś wyżej czy z boku od całej edukacji i zdobytej pewności siebie. Do takich należało zachowanie doskonałe i swobodne w pełnym salonie. Cezary usiłował ginąć w tłumie młodych ludzi. Ale nikogo tutaj nie znał, toteż z nikim nie mógł zawiązać swobodnej rozmowy. Przeciskał się, plątał, „pętał się” między swobodnie rozmawiającymi, potrącał, przepraszał, właził na lakierki...

Było to z dawna umówione w paragrafach organizacyjnych tego pikniku, iż nie będzie się anonsować przybywających ani z zasady prezentować wszystkich wszystkim. Było umówione w punktach niepisanych tegoż statutu, iż głównym i zasadniczym dążeniem jest obdzieranie wszelakiej grubej i wielkiej własności z walorów na rzecz wyżej powołanych „kadłubków”, a obdzierać wszelkimi znanymi tudzież nieznanymi sposobami karoty. Nikt tedy na nikogo nie zwracał uwagi. Bawiono się towarzystwami, okolicami, można by powiedzieć, gminami, parafiami osiedlenia. Rżnięta orkiestra już odstawiała swoją sztukę i kilka par już tańczyło w pustej przestrzeni ogromnej sali balowej.

Cezary trafił w swym pochodzie na puste krzesło i dla zamaskowania swej towarzyskiej prostracji i niewiedzy, jak się zachować, swobodnie usiadł. Ciągle myślał o tym, czy dobrze trzyma ręce, czy należycie ustawił swe bolszewickie nogi. Oglądał innych przedstawicieli typu „młodzież” - i stosownie do otrzymanego wrażenia kształtował swe kończyny. W pewnej chwili płomień żywego ognia przeleciał przez jego ciało - od czuba głowy do wielkich palców w lakierkach - pani Kościeniecka weszła na salę. Była w wytwornej balowej sukni, której różowy atłas, z lekka przeświecający spod koronek, nadawał jej urok nowy a nie widziany. W tej sukni była szczuplejsza i jakby wyższa. Bardzo odsłonięte ramiona i plecy ukazywały zachwycające linie jej młodocianego szkieletu i nadobnego ciała. Cezary nie chciał wierzyć swym oczom i doznawał wybuchów rzetelnego szczęścia na widok nieomylny, że to jest właśnie ona. To duma, pysznienie się w tajemnicy przed sobą samym jej niezrównaną urodą, to jakiś ściskający, wysysający żal przejmował go z nagła. Obok niej szedł wyfraczony, wyelegantowany, lśniący lakierami, gorsem, ogolonymi policzkami i to jedną, to drugą z wypomadowanych półkul czarnych włosów - narzeczony, Barwicki.

Pani Laura rozmawiała, witała się, uśmiechała. - Usiadła. - Powiodła wesołymi, roziskrzonymi oczyma po rozległym salonie, który się stale zapełniał. Oddawała ukłony, ukłony, ukłony. Uśmiechy i uśmiechy. Odpowiedziała również ukłonem wesołym na ukłon Cezarego. Ale oczy jej nie zatrzymawszy się ani przez sekundę pobiegły dalej... Wiedział, że tak być powinno, tak być musi, a jednak ostre ukłucie, bolesne żądło pszczoły-żalu zatopiło się w jego uczucia. Starał się nie patrzeć w jej stronę, głównie w tym celu, żeby nie widzieć „idioty” Barwickiego, który do swej narzeczonej ciągle się - „idiota!” - nachylał i ciągle coś - „idiota!” - szeptał.

Tymczasem weszło na salę całe towarzystwo nawłockie: pani Wielosławska, wujcio Michał ze swymi grubymi i obwisłymi wąsami, szczególnie odmieniony we fraku, obiedwie ciotki - Angélique i Victoire („Ach, te stare zwaliska!” - jak śpiewał wyrodny siostrzeniec, Hipolit) - wreszcie Karusia, a nawet, zabrana przez litość nad tym biedactwem, odziana w sukienkę naprędce spreparowaną, panna Wanda Okszyńska. Wszystko to przygrzmiało dwoma ogromnymi powozami, a teraz pokazywało światu, co to jest i co znaczy - Nawłoć. A więc dostojne miny, doskonałe formy, zadarte głowy i uśmiechy sprzed lat trzydziestu pięciu. Z wyjątkiem, oczywista, przybłąkanej Karoliny, no i panny Wandzi, która patrzyła w przestrzeń struchlałymi oczyma, nie widziała nic i nikogo, i gotowa była dać drapaka, gdyby nie to, że buńczuczna Szarłatowiczówna mocno ją trzymała za rękę. Obiedwie dostrzegły w tłumie męskim Barykę i obiedwie doświadczyły tego, czego właśnie on doświadczał na widok pani Kościenieckiej.


Date: 2015-12-11; view: 588


<== previous page | next page ==>
CZĘŚĆ PIERWSZA: SZKLANE DOMY 14 page | CZĘŚĆ PIERWSZA: SZKLANE DOMY 16 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.011 sec.)