Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






CZĘŚĆ PIERWSZA: SZKLANE DOMY 12 page

- Wdowa. Laura. Pierwszy mąż Kościeniecki. Jakiś tam pisarz, literat, historyk. Umarł dwa lata temu. Majątek miał śliczny - o, ten, co go widać. - Leniec. Kościeniecki był zawsze strupieszały, chory, mizantrop. Nie miał o czym gadać z nikim w sąsiedztwie. Przykry był człowiek. No, umarł. Teraz się ten Barwicki rozbija o jej rękę. Są po słowie, nawet, widzę, baba podkochuje się w tym astmatyku.

- No, od czegóż by była Laura? Romantyczne macie imiona w okolicy.

- Et, to bogaty nuworysz. Ma ci śliczny majątek, Suchołustek, nadto para się przemysłem, handluje. Bogacz. Spryciarz pierwszej klasy. Nie mogą się tak zaraz pobrać, jakby on pragnął, bo matka Kościenieckiego mieszka w Leńcu. Interesa są powikłane. Kościeniecki z pierwszą swoją żoną miał dwoje dzieci. Te dzieci mają pretensje i prawo do części majątku. Ona sama nie może spłacić ani matki, ani tamtych dzieci. I tak dalej. A temu Barwickiemu pachnie także i Leniec, boby wszedł między solidne towarzystwo... Jak się to hycel do niej podsadza! Widzisz ty?

- Ejże, Hipeczku, czy tylko żółta zazdrość przez twe usteczka się nie sączy!

- Ja? Do tej Laury? Nie! Baba jak malowanie... To prawda. Ale mogę wytrzymać.

- Szczerze mówisz?

- Tobie bym, bracie, szczerze nie powiedział! Wiesz, jak to ten moskiewski ofik mawiał w takich razach...

- Wiem, wiem!...

Ach, jakże piękną była dróżka, dwukolejka, którą jechali! Nic w niej, co prawda, nie było szczególnego. Tu i tam, zapomniane przez ludzi, nie nagabywane raku czasu - rosły na niej tarki i głogi najeżone srogimi kolcami. Głogi miały teraz na sobie owoc swój różany, o kolorze piękniejszym niż najwdzięczniejsze usta kobiece. Rosły półkolem, zagajem, wśród kamieni, które z pola praszczury parobków te niwy orzących wyorały i w to miejsce sygnęły. Tak toto porosło i krzewiło się w polu. - A potem przestrzeń bezdrzewna w jasnej glebie. Kędyś na horyzoncie aleje w Nawłoci - bliżej kępy drzew Leńca.

Para narzeczonych puściła się przodem, dając z oddali znaki wojownikom, żeby się pospieszyli. Sadząc na ślicznych koniach w jasnych rolach, tamci dwoje stanowili świetne stadło. Cezary mruknął:

- Dobre sobie! Zanim przyjedziemy, już będzie po wszystkim.

- Akurat! Umie się ona cenić. Aby ona umie! Mądre to jak sam diabeł.

- Po cóż by tak wyrywali?

- Żeby nas godnie przyjąć. Zobaczysz... Ale na wszelki wypadek jazda! Żeby temu grubasowi popsuć szyki!



Powierzchnia zniżyła się w rozdół, na którego dnie wśród niezbyt rozległych łąk płynęła rzeczka w urwistych brzegach. Dalej, za chwiejnym mostkiem, było wzgórze, na którego szczycie wznosił się ów Leniec. Wnet linijka zaturkotała przed gankiem „pałacu”. Była to raczej willa niż pałac albo dwór. - Piętrowa, z lustrzanymi szybami, z dachem niemal płaskim i szpikulcem na szczycie, mogła stać w byle letnisku i należeć do fabrykanta Niemca lub Żyda nowobogacza. Nawet amorków na górnym gzemsie tej willi, trzymających wieńce grubo i szczodrze pomalowane na olejno, nie oszczędzono tej sarmacko- barbarzyńskiej okolicy. Dwaj panowie z Nawłoci, oddawszy konia oczekującemu „człowiekowi”, weszli po betonowych (tu i tam srodze nadpękniętych) schodach do sieni, skąd wyfraczony lokaj poprowadził ich wprost do łazienki. Myli się tam, czesali, oczyszczali z błota i dziwnie nadobni zjawili się w salonie. Lecz minęli ten salon i przeszli do następnego pokoju, gdzie stała duża szafa z książkami, bardzo pięknie pooprawianymi w skórę i safian. Tam siedział pan Barwicki z książką w ręku. Pani domu nie było.

- Widzisz... - znacząco mrugnął na Cezarego Hipolit. - Widzisz, jak tu pięknie...

- Prawda... - uśmiechnął się Cezary. - Miałeś rację mówiąc, że tu tak pięknie...

Pani Kościeniecka niepostrzeżenie zeszła ze schodów, które z holu wejściowego prowadziły na piętro. Była ubrana w skromną, modną suknię. Jej uroda zajaśniała teraz inaczej. Było dziwnie, niemal zdumiewająco patrzeć na nią tak odmienioną. Włosy pozbawione kapelusza zalśniły pozłocisto, ramiona w wyciętej sukni odsłoniły się w przepychu linii doskonałych i w niepospolitej ich krasie. Odziana w miękkie, niemal przejrzyste szaty, pani Laura była niepodobna do siebie samej. Uderzająco odmiennie przedstawiała się jej stopa w lakierowanym pantofelku, ta sama stopa, co z tak sprężystą, żelazną mocą wpierała się w żelazo strzemienia. Łydki obciągnięte szarym jedwabiem pończochy były teraz wysmukłe jak u podlotka. Oczy tylko zostały te same, szczere i prawdomówne. Natomiast usta były mniej istotne i szczere, gdyż z lekka pociągnięte barwiczką, przypominającą kolorem swym barwę owocu dzikiej róży.

Cezary siedział obok szafy bibliotecznej i przypatrywał się oprawom książek. Niektóre z tytułów, wyzłocone na grzbietach, obojętnie odcyfrowywał. Przypomniał sobie, przypomniał... Szafa ojcowska, książki... Tak samo stały książki i snuły się wstęgą złoconą tytuły. Przypomniał sobie rozkład i urządzenie swego rodzinnego domu. Westchnął sam przed sobą nad swoją dolą. Obcy jest wszędzie, sam. Jakiś cudzoziemiec między rodakami, jakiś zbłąkany pies bez domu, pana i podwórza. Patrzył na książki, a myślał o tym, że wszystko jest niepewne, dorywcze, przemijające, podległe bestialskiemu zniszczeniu. Gdzie są książki ojca, gdzie dom, gdzie ojciec, gdzie matka? Zabici są jak psy, za jakąś pierworodną winę - rzuceni są do rowów jak psy!

Praca ich życia na nic się nie zdała. Nie wiedzieli, że zarabiają na karzącą śmierć. Życie ich całe było jakowąś śmieszną pomyłką, krwawym nieporozumieniem.

A ci tutaj wszyscy są tak pewni swego. Do licha! Nic nie widzieli, co jest, co bywa na świecie, a tak są pewni swego. Czemu oni są tacy pewni, gdy pewnego na świecie nie ma nic. Tak strasznie nic. On jeden przecie, Cezary Baryka, własnymi oczyma zobaczył, jak pewnego nic nie ma...

- Pan lubi książki? - zapytała pani Kościeniecka siadając naprzeciwko.

- Książki? Nie bardzo. Lubię piękne oprawy.

- A samych środków, wnętrz między oprawami, już nie?

- Nie bardzo. Zresztą - czyja wiem... Teraz nie było czasu czytać, a dawniej, gdy było można, nie było znowu chęci.

- A pan jest z których stron? Przepraszam za babską ciekawość...

- On jest z Baku... - rzekł Hipolit.

- Aż z Baku! - dziwiła się pani Laura szczerze i prawdziwie.

- Ojciec mój tam mieszkał. Matka tam umarła.

- Ale pan tutaj u nas zostanie? W naszej okolicy?

- Jakiś czas

- Tutaj, w tej okolicy, w każdym razie zabawi pan dłużej. Prawda panie Hipolicie? Bo tu mamy plan. Mamy plan balu w Odolanach. A tancerzy ani na lekarstwo! Pan przecie tańczy?

- Owszem tańczę.

- W takim razie jest nowy tancerz! Doskonale!

- Nie wiem, kiedy jest ten bal. Nie wiem, czy będę mógł być na nim.

- Czaruś! mój drogi, porzuć no ten temat. Nie ty w tych sprawach decydujesz, tylko ja.

- O, to-to! - syczała piękna pani. - Nie puścić! Nie puścić!

Lokaj wszedł i cichym głosem poprosił do stołu.

 

Panna Wanda Okszyńska miała skończonych szesnaście lat, a jednak nie mogła przeleźć z piątej do szóstej klasy szkoły państwowej w Częstochowie. Skończyło się na tym, że jej poradzono, ażeby sobie poszła na grzyby, gdyż z jej nauki nic nie będzie.

Starania ojca, urzędnika bankowego, nic nie mogły wskórać, gdyż rzeczywiście Wandzia nie nadawała się do szóstej klasy. Krótko mówiąc, nie umiała „na wyrywki” tabliczki mnożenia, a wszelkie „słówka” stale wyfruwały z jej biednej głowy. Nieszczęsny ojciec rozgniewał się na dobre i nie chciał patrzeć na oblicze tej domowej „oślicy”. Matka - rodzona siostra żony rządcy majątku „hrabiów” Wielosławskich w Nawłoci, pana Turzyckiego - wyprawiła niepoprawną „oślicę” na wieś do siostry, ażeby choć przez czas pewien zeszła z oczu ojcowskich i spod jego ciężkiej pięści. Tę to pannę Wandę Okszyńską widział Cezary Baryka, gdy się salwowała’ ucieczką ścigana przez mściwą perliczkę.

Owa panna Wanda jedno tylko miała na swe usprawiedliwienie: grała na fortepianie. Nic do jej głowy nie przystępowało, tylko ta muzyka. Mogła grać przez cały dzień, nic nie jedząc ani pijąc - mogła nie spać, a nawet nie wiedzieć, że żyje na świecie, byleby jej tylko pozwolono bębnić na fortepianie. Toteż i bębniła. Rodzice rujnowali się na wynajem pianina i na drogie honoraria dla metrów. Ci kręcili głowami i wszyscy, jak jeden, zapewniali: nadzwyczajna zdolność, zadziwiające ucho, niesłychana pamięć, istotny talent! Panny Wandzi nie wbijało to w ambit. Ona grała dla samej muzyki. Upijała się tą swoją „wyższą” muzyką niczym pijak gorzałką. Po przyjeździe do Nawłoci i do mieszkania wujostwa, gdzie fortepianu nie było, nieszczęsna „oślica” chodziła jak błędna owca. Po pewnym czasie ciotka Turzycka zastawała Wandzię siedzącą przy stole i zapamiętale przebierającą po nim palcami, nie bez zażywania fikcyjnego pedału. Łzy lały się z oczu wygnanki, gdy tak sobie wygrywała na kancelaryjnym stole, pod nieobecność wujcia Turzyckiego.

Panna Karolina Szarłatowiczówna, która bywała w mieszkaniu rządcostwa, przyniosła wiadomość o tęsknocie Wandzi Okszyńskiej za fortepianem, szeroko rozłożyła tę wiadomość przed zgromadzeniem w tak zwanym „pałacu” i odpowiednio ją oświetliła. Ksiądz Anastazy, ciotki Aniela i Wiktoria i w ogóle wszyscy domownicy poczęli domagać się niezwłocznego dopuszczenia muzyczki do „pałacowego” fortepianu, który pod swym pokrowcem zapomniał już poniekąd, że jest jakimś tam muzycznym instrumentem, i przyzwyczajał się z wolna do roli mebla cennego, lecz gruntownie nieużytecznego. Pani Wielosławska nie bez pewnej opozycji ustąpiła. I oto panna Wanda Okszyńska dorwała się do fortepianu. Wolno jej było odwalać swą sztukę pod następującymi kondycjami:1) przed obiadem; 2) gdy nie ma gości; 3) gdy nikt nie jest cierpiący; 4) gdy nikt nie śpi; 5) gdy w ogóle nikt nie zaprotestuje.

Hipolit i Cezary powróciwszy na swej linijce ze śniadania u pani Laury Kościenieckiej, wchodząc na ganek usłyszeli w salonie pysznie oddany polonez A-dur Szopena. Ksiądz Anastazy, który już dawno wstał i „kiedy - kiedy! odprawił mszę świętą” w kościele parafialnym wsi włościańskiej Nawłoć Dolna, a teraz dawał baczenie na przygotowania do obiadu, będące właśnie w toku pod przewodnictwem Maciejunia - objaśnił przybywających, kto gra, i rozpowiedział całkowitą historię o pannie Wandzi. Zalecił, żeby tej osóbce nie przeszkadzać, nie zaglądać do salonu w ogóle, a natomiast usiąść sobie grzecznie w stołowym pokoju i wypić rozważnie przed obiadem, co tam Maciejunio z pewnością podać nie omieszka. Ale dwaj rycerze, którzy wrócili w humorach różowych, pośniadankowych, byli innego zdania. Postanowili właśnie zobaczyć muzykującą pannę i zapoznać się z nią natychmiast. Hipolit pierwszy otworzył drzwi w sieni, na lewo do salonu i pociągnął za sobą przyjaciela. Ostatni zobaczył przed sobą ofiarę prześladowań ptasich. Stała obok fortepianu, po pensjonarsku strwożona wejściem dwu młodych kawalerów, z których jeden był - o rozpaczy! - panem dziedzicem Nawłoci z przyległościami. Dygnęła przed panem dziedzicem i z wyrazem uszczęśliwienia podała mu rękę, gdy on raczył ją zaszczycić podaniem swojej. Lepiej się jednak zaprezentowała niż w chwili ucieczki w poprzek dziedzieńca. Była po dziewczęcemu wysmukła, ale już po panieńsku „sformowana”. Miała długie nogi i długie ręce, długie włosy w warkocz splecione, ale w oczach wyraz szczególny, głęboki i niesamowity, jakby nie z tego świata.

„Nie! Ona się nigdy nie nauczy tabliczki mnożenia!” - pomyślał Cezary.

Na natarczywe prośby, żeby gry nie przerywała, panna Wanda stała się blada jak kreda. Skręcała się na bok jak przed nauczycielem arytmetyki i przebierała palcami w sposób znamionujący ostateczny upadek inteligencji. Cezaremu żal było tego panieństwa. Przypomniał sobie, że przecie to on grywał z matką dzień w dzień na cztery ręce, a lekcyj muzyki nabrał się co niemiara.

Zaproponował tej pannicy, czyby nie chciała zagrać z nim na cztery ręce „Tańców węgierskich” Liszta - co jeszcze pamiętał wcale dobrze. Zgodziła się skinieniem głowy, gdyż głosu żadną miarą nie mogła ze siebie wydobyć. Usiedli i zagrali. Skoro zaś zaczęli grać, ta trusia odzyskała nie tylko władzę nad sobą, ale objęła ją nad tym nieznajomym panem - nie mówiąc już o tym, że prym trzymała w recytacji utworu. Twarz jej zmieniła się, ożyła, rozgorzała i stała się piękną. Ilekroć zwracała się do towarzysza gry, szczególny blask, połysk wyższej inteligencji, można by powiedzieć: geniusz muzyczny płonął w jej oczach. Zeszli się do salonu wszyscy domowi i porozsiadawszy się wygodnie w różnych miejscach, słuchali dobrej, brawurowej muzyki. Przerwał tę biesiadę przedobiednią Maciejunio ukłonami i delikatnymi skinieniami, znamionującymi niewątpliwą obecność „wazy na stole”.

Panna Wanda oderwała ręce od klawiszów, wstała posłusznie i cichaczem, wśród śmiesznych dygów, umknęła z salonu.

 

Okazało się, iż zdrowie panny Karoliny Szarłatowiczówny nie było, na szczęście, w stanie tak beznadziejnym, żeby „chora” nie mogła zasiąść przy wspólnym obiedzie. Nie tylko zasiadła, ale zajmowała się ekspedycją dań w sposób żywiołowy. Była tylko w stosunku do Cezarego Baryki niepowściągliwie dumna i wyniosła. Nie spoglądała na niego wcale, a jeżeli twarz jej zwróciła się w jego stronę, to powieki oczu nakrywały źrenice. Było to nawet i musi pozostać nadal niedocieczoną tajemnicą, jakim sposobem, mając oczy tak szczelnie zamknięte, dostrzegła jego ukłon i odpowiedziała nań iście monarszym skinieniem głowy. Cezary chciał rozwikłać tę niedogodną sytuację, toteż nie pozwolił sobie nawet na najlżejszy uśmiech. Opowiadał wesoło towarzystwu o jeździe linijką, o wizycie w Leńcu i umyślnie w karykaturalny sposób ośmieszał siebie jadącego na szybkolotnej linijce, ażeby właśnie śmieszność na siebie skierować i przerzucić. Wszystko to nie udało się. Panna Szarłatowiczówna wszelkie jego usiłowania w tym kierunku przyjmowała z nosem tak wysoko zadartym i z takim skrzywieniem ust, jakby istotnie w jego wywodach zawarty był jakiś zapach mocno nieprzyjemny. W pewnej chwili Cezary Baryka doznał uczucia głębokiego zdumienia. Gdy bowiem starał się najbardziej altruistycznie w stosunku do tej panienki bawić towarzystwo swoim kosztem, ona - znajdując się w owej chwili obok kredensowej szafy, a poza plecami wszystkich zebranych przy stole - wywiesiła pod adresem narratora język ogromnej długości, prawdziwie do pasa. Ten polemiczny zabieg, przedsięwzięty przez pannę Karolinę, trwał tak niesłychanie krótko, że Cezary zadał sobie pytanie, czy przypadkiem nie uległ halucynacji. Zwątpienie było tym silniejsze, skoro ton wyrzeczeń panny Szarłatowiczówny był znowu tak wybujały i dostojny, jakby się słyszało mowę tronową królowej albo przemówienie maturalne przełożonej pensji (z prawami gimnazjalnymi).

Wszystko jednakże szło jako tako, gdyby nie nieszczęsne upodobanie księdza Anastazego do śpiewu. Biorąc filiżankę kawy i dolewając pewien różowy dodatek w mały kieliszeczek, kapłan zanucił swe uprzykrzone:

Caroline, Caroline,

Prends ton chapeau fleuri,

Ta robe blanche...

 

Przy dźwięku tych wyrazów „ta robe blanche Cezary przez zemstę za wywieszenie w jego stronę tak czerwonego języka, iż mógłby był służyć za chorągiew bolszewicką, uśmiechnął się bestialsko. Wtedy dziewoja cała stała się czerwona jak dziesięć chorągwi bolszewickich i majestatycznie, wolnym a posuwistym krokiem wyszła z pokoju.

- Gdzież ty idziesz, Karusia? - zmartwił się księżulo.

- Pannie Karolinie przykro jest słuchać tej piosenki... - szepnął Cezary księdzu do ucha.

- Doprawdy? A to już nigdy! Pary z ust nie puszczę! Ale dlaczego? Przecie to jest takie niewinne a wesołe - wiesz - Czaruś - wesołe...

- Niewinność niewinnością, a jednak jest to przykre... to: Caroline, Caroline...

- Pójdę ja po nią. Muszę ją przeprosić! A to ze mnie niezły kuzynek !...

Gdy ksiądz z panną Karoliną powrócił do stołowego pokoju, już Hipolit proponował po obiedzie nową wycieczkę, ażeby Cezary mógł przecież obejrzeć okolicę. Miał jechać ksiądz, panna Karolina, Cezary, ale już nie na wariackiej linijce, tylko na statecznej bryczce, a sam Hipolit konno na ulubionym gniadym Urysiu. Ksiądz Anastazy był zachwycony tym projektem, Cezary również, a panna Karolina spuściła z wyniosłości tonu i raczyła uśmiechać się z obłudnym umiarkowaniem. Zanim obiad dobiegł do ostatecznego likierowego końca, już dyspozycje zostały wydane, a w chwili powstania zbiorowego od stołu bryczka zajechała przed ganek. Sam Jędrek powoził parą nieposzlakowanie czarną, wyczyszczoną, wypucowaną, ubraną w zaprzęgi lśniące i napuszczone tłuszczem. Bryczka była, widać, świeżo odmalowana, gdyż każda jej sprycha i wachlarz, literka i na żółto wylakierowany półkoszek-wasążek i siedzenia lśniły od zaschniętej jaskrawej farby. Jędrek trzymał lejce i bat w ręku w taki sposób, jak oficer szablę na paradzie w obecności wodza - nie spuszczał oczu z oczu Hipolita, który od szczegółu do szczegółu przechodząc lustrował wózek wzrokiem nieubłaganym. Srogie oko pana nic jednak nie mogło znaleźć: bryczka i zaprzęg, utrzymanie koni - słowem, wszystko - rzucało iskry i blaski. Toteż we wzroku Jędrka malował się zwycięski i dumny wyraz:

- Abssolutnie!

Samo utrzymanie koni było szczytem pielęgnacji. Była to bowiem para karych wałachów, czarnych jak najciemniejszy aksamit. Konie te stały od lat w ciemnej stajni z okienkiem zasłoniętym i drzwiami otwieranymi tylko w nocy. Każde z dwojga podlegało ciągłemu oczyszczaniu, cudzeniu i szczotkowaniu. Hipolit (przed wojną bolszewicką) wpadał do stajni niespodzianie i rogiem swej białej chustki, owiniętym na palcu, próbował, czy na sierści ulubieńców nie ma śladu pyłu. Konie te w ciemności zdziczały i odwykły od światła. Ich sierść krótka i lśniąca, czarna jak sama noc bezgwiezdna, przypominała połyskliwością i miękkością jedwabiste futerko kreta.

Chłopiec stajenny przyprowadził dla „jaśnie panicza” gniadego Urysia pod lekkim siodłem i czaprakiem znaczonym. Młody pan dosiadł Urysia w oczach matki, ciotek i wuja z gracją i zręcznością nieposzlakowaną. Było to arcydzieło zażycia konia, pierwszego zażycia po tylu miesiącach marszów piechura.

- Hipciu! Proszę ostrożnie, ostrożnie szeptała matka, która teraz bała się bardziej, ażeby na ojczystym dziedzińcu nie zsunął się z siodła, niż przed miesiącem, kiedy nie wiedziała, czy go dziki wróg w sztuki nie płata i końmi po polach nie włóczy.

Hipolit tkliwym spojrzeniem uspokoił matkę i czekał na towarzystwo.

Ksiądz wybiegł pierwszy w sutannie znacznie krótszej, w poważnym kapeluszu kapłańskim. Za nim szła panna Karolina. Dwie pierwsze osoby zajęły miejsce główne na wózku. Cezary siadł na przednim siedzeniu, obok Jędrka, ale twarzą nie do koni, lecz do tamtych dwu osób zwrócony. Siedzenia, obite grubym szarym suknem, były zawieszone na potężnych pasach skórzanych zaczepionych o głowice literkowych haków. Wszyscy siedli, woźnica cmoknął kilkakroć na czarne „krety”, a one tymczasem nie zamierzały wcale ruszyć z miejsca. Wspinały się, biły na miejscu kopytami albo zginając łby ku ziemi wydawały krótkie, urywane rżenie, które nic dobrego nie wróży. Rozległ się cichy rozkaz Hipolita, który z konia przyglądał się swemu umiłowanemu zaprzęgowi:

- Trąć naręcznego!

Jędrek podniósł bat dziewiczo czysty, nowy i nie używany jeszcze w tej powojennej epoce i z lekka uderzył jego końcowym węzełkiem lśniący zad naręcznego wałacha. Obadwa konie, zdjęte panicznym przerażeniem wobec zlekceważenia ich cnoty, skoczyły raptem z miejsca z taką gwałtownością, że bryczka runęła naprzód jak wyrzucona z procy. Cezary, siedzący naprzeciwko księdza Anastazego, gibnął się gwałtownie i byłby uderzył kapłana głową w piersi, gdyby nie to, że trafił już w próżnię. Oprzytomniawszy Baryka zobaczył nad głównym siedzeniem zamiast osób cztery nogi zadarte do góry - z tego dwie nogi czarne w lśniących cholewkach i czarnych niezapominajkach, a dwie białe w cienkich, cielistych pończochach zachodzących aż - hen! Powyżej kolan. Pończochy owe z boku każdej nogi podtrzymywały gumowe paski, sięgające w niedocieczoną otchłań. Cezary zrozumiał, że pannę Szarłatowiczównę spotyka tego dnia drugie nieprzyzwoicie śmieszne nieszczęście. Zgodnym odruchem zleciała po prostu wraz z księdzem z balansującego siedzenia w pusty tył bryczki. Machali obydwoje czterema czarno-białymi kończynami, nie mogąc się z cieśni wydobyć. Zgodny wybuch śmiechu osób pozostających na ganku ścigał ich w istnym locie, który teraz przedsięwzięły czarne „krety”. Cezary z zapałem rzucił się na pomoc pannie Karolinie i wydźwignął ją na ruchome siedzenie. Potem wywindował duchownego. Panna była zrozpaczona. Miała łzy w oczach. Poprawiała wciąż krótką suknię obciągając ją jak najniżej, niemal do pięt, i owijając nią kolana.

- Może pani pożyczyć agrafki do zapięcia sukni pod kolanami? - zapytał Cezary ze współczuciem i gotowością do usług.

- Dziękuję! - odpaliła z taką furią, jakby miała zamiar podziękować pięścią.

- Siedzenia są ruchome i wskutek tego niepewne. To się może powtórzyć.

- Nie powtórzy się!

- Któż to może wiedzieć, czy się nie powtórzy. Strzeżonego Pan Bóg strzeże.

- Dobrześ to powiedział, panie Czaruś! - westchnął ksiądz. - Ależ mnie wyrznęło w plecy! A ciebie, Karusia, wyrznęło?

- Mnie nie wyrznęło!

- Daliśmy, moje dziecko, nie lada przedstawienie z naszych dessous...

- Och! Jeszcze o tym będą gadać! To jest przecie prostactwo!

- Mnie tam to wcale nie wzrusza, co tłum zobaczy u mnie pod sukienką. Inna rzecz z tobą! - wzdychał wikary z politowaniem.

- Proszę już raz z tym skończyć, bo wysiądę! - syknęła.

- Wysiąść w tej chwili byłoby dosyć trudno. Znowu byś się potknęła. Nic tu przecie złego nie powiedzieliśmy, moje dziecko. Gorzej by było, gdybyśmy milczeli.

- I czego pani tak dalece boleje nad gimnastyczną ewolucją tak dalece naturalną!... Nie rozumiem... - wtrącił Cezary.

- Boleję i koniec! Pan tu przyjechał i jest pan moim porte-malheur!

- O, to źle! Jeżeli tak jest naprawdę, to nie ma co! Trzeba brać nogi za pas!

- Widzisz, widzisz, Karolino, co ty wygadujesz!

- Nic strasznego nie powiedziałam.

- Zakazuję ci mówić rzeczy płynące z guseł ukraińskich, a panu, Czaruś, zakazuję mówić o wyjeździe.


Date: 2015-12-11; view: 542


<== previous page | next page ==>
CZĘŚĆ PIERWSZA: SZKLANE DOMY 11 page | CZĘŚĆ PIERWSZA: SZKLANE DOMY 13 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.012 sec.)