Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Rozdział 20 Pożegnanie – bez żalu

Myślę, że opatrzność czuwała na nami przez te trudne lata wojny. Nie znam lepszego słowa, choć opatrzność dla mnie to jakby przeznaczenie. Tyle tylko że nie jestem pewien, czy wierzę w tego, kto nam te rzeczy przeznacza…

Nowe problemy zaczęły się pod koniec kwietnia 1942 roku. Ojciec nie wrócił jeszcze całkiem do siebie po tyfusie i łatwo tracił równowagę. Pewnego dnia, pamiętam, że była to środa, przyszedł wieczorem z Delegatury bardzo zdenerwowany. Ledwo przekroczył próg pokoju, kiedy drżącymi wargami oświadczył:

– Musimy wyjechać z Czymkentu.

Nie mógł nas bardziej zaskoczyć. O takiej możliwości nie było dotąd mowy. Mieliśmy tu już przecież swoją niszę.

Siedliśmy do kolacji.

– Otwiera się nowy oddział Delegatury w Kyzył Ordzie – kontynuował ojciec – i mam tam zorganizować rejonową służbę sanitarną. To zostało postanowione w czasie mojej choroby. Zastępował mnie wówczas Winnicki, spodobało mu się moje miejsce i ma je teraz objąć na stałe. Kościałkowski jest przyzwoitym człowiekiem, ale zbyt podatnym na wpływy. Próbował mnie dzisiaj brać pod włos. Że konieczne jest tam moje doświadczenie, że tylko ja dam sobie radę… – Ojciec przerwał. – Ale przecież to jest degradacja. Tu, w Czymkencie, jest centrala i obejmuje ją Winnicki. Kościałkowski mnie zapewnił, że będę miał absolutnie wolną rękę, że nie będę podlegał Winnickiemu, że moja pensja pozostanie niezmieniona. Ale fakt jest faktem: Winnicki mnie wygryzł.

Ojciec zamilkł. Spojrzał wpierw na matkę, potem na mnie. I uśmiechając się, dodał:

– Ale mam i lepszą nowinę. Kilka tygodni temu część naszego wojska wyjechała do Persji. Z rodzinami. Tym razem to fakt, a nie plotka. Kościałkowski rozmawiał przez telefon z ambasadorem Kotem w Kujbyszewie i ponoć reszta armii ma być wkrótce ewakuowana na Bliski Wschód. Mówią, że w Iraku doszło do arabskiego powstania i chyba jesteśmy Anglikom potrzebni do obrony instalacji naftowych. – Ojciec przerwał na chwilę. – Otwierają się więc przed nami różne możliwości, myślałem o nich w drodze do domu. W tej chwili nie mamy wyboru, musimy jechać do Kyzył Ordy. Ale nie na długo, mam nadzieję, bo jak tylko będę się czuł na siłach, postaram się wrócić do wojska. Adiutant szefa służby zdrowia zapewnił mnie, że nie będzie z tym trudności. Chyba nie masz, mateczko, nic przeciwko temu. Już naprawdę czuję się lepiej. A na razie musimy zabrać się do pakowania. Felek ma nam przynieść bilety, lada dzień będziemy wyjeżdżać.



– To jasne, że Winnicki od samego początku dołki pod tobą kopał – powiedziała matka. – Od pierwszej chwili nie czułam do niego sympatii. Gdy tylko z twoją pomocą się tu urządził, już po paru dniach zaczął zadzierać nosa. Że niby wielki chirurg z Wilna… Zanadto mu pomagałeś, byłeś zbyt przychylny, jak zwykle. Trzeba go było od początku wysłać do jednego z rejonów. Wtedy by ci za każdą posadę dziękował. A teraz jest za późno.

Placówka męża zaufania w Kyzył Ordzie była jedną z kilku podporządkowanych Delegaturze w Czymkencie. Większość z nich nie miała etatu lekarza. Kyzył Orda, również miasto obwodowe i tej samej wielkości co Czymkent, leżało nad rzeką Syr-darią, na znanej nam już linii kolejowej Moskwa–Taszkent, około 800 kilometrów na północny zachód od Czymkentu. Czekała nas całonocna podróż. Miałem nadzieję, że nie bydlęcym wagonem.

Wieczorem spakowaliśmy nasz dobytek, zostawiając tylko rzeczy potrzebne na następny dzień czy dwa. Nazajutrz, jak w każdy czwartek, wybrałem się do kina, ale ani Felek, ani Witek nie zjawili się tym razem. Wzruszyłem ramionami, ich strata. Film, oczywiście propagandowy, był nie najgorszy. Ostatni tabor, o tym, jak dzięki wszechmocnej partii Cyganie porzucili swoje koczownicze życie, nie żeby Cyganów ktoś pytał o zdanie.

W sobotę rano przyszedł do nas Felek, przynosząc bilety kolejowe. Byłem właśnie na podwórku.

– Mam dla was bilety na dziś wieczór – powiedział. – Nie mogłem, niestety, dostać slipingu, wszystkie są zarezerwowane dla pasażerów z Ałma Aty. Szkoda, że wyjeżdżasz, pożegnaj ode mnie rodziców. – Już się obrócił do wyjścia, ale w ostatniej chwili zmienił zdanie. – To wszystko robota Witka starego. Podła kreatura. Czort z nim! Mówią też, że z magazynierem wszedł w konszachty – dodał i poszedł. Jasne, że teraz będzie musiał się bratać z Witkiem. Nie czułem żalu do Felka. Musiał dbać o swoje interesy.

Zetknąłem się z Felkiem dobrych dwadzieścia pięć lat później. Był wtedy wielkim biznesmenem w Stanach Zjednoczonych. Doszedł do grubych milionów, choć podobno nie zawsze prostymi drogami.

I tak w piękny, ciepły sobotni wieczór pożegnaliśmy się z Jewdokią i Wołodią, z panią Kempińską i Zosią i raz jeszcze ruszyliśmy w świat. Zosia z matką przeniosły się teraz do naszego pokoju, Jewdokia z synem do kuchni, a osioł z powrotem do stajenki. Niemniej jednak zdawało mi się, że wszyscy szczerze żałują, że musimy wyjeżdżać.

Z tym samym woźnicą, który przywiózł nas na Ujuk, pomaszerowaliśmy na stację za załadowaną arbą. Ale jakżeż ta podróż do Kyzył Ordy różniła się od naszych dotychczasowych podróży sowieckimi kolejami! Stacja była jak zwykle zatłoczona, ale tym razem nie czekaliśmy godzinami, dniami na pociąg. Nie tylko mieliśmy opłacone przez Delegaturę bilety, ale również zarezerwowane miejscówki. I to w dodatku w tak zwanej „miękkiej” klasie, czyli odpowiedniku pierwszej. W tym „bezklasowym społeczeństwie” nawet na kolejach klasy zostały pozornie zniesione; jednakże plebs podróżował na twardych ławkach albo, jak tego doświadczyliśmy, w towarowych wagonach. Pociąg przyjechał na czas i na peron wpuszczono tylko pasażerów z rezerwacjami. Doliczyłem się dwunastu, samych mężczyzn. Tym razem nie byli to zabiedzeni uchodźcy, lecz oficerowie w mundurach, urzędnicy ze skórzanymi teczkami w rękach. Liczyłem na to, że i wszy w miękkiej klasie nie będzie.

Gwizdek, pociąg ruszył. Tym razem znaliśmy miejsce przeznaczenia, znaliśmy nawet czas przyjazdu: wcześnie po południu następnego dnia.

– Pokój dla nas jest już wynajęty – powiedział ojciec. – I ktoś z tamtej placówki ma nas odebrać ze stacji z furmanką.

Delegat wyraźnie zrobił, co w jego mocy, chcąc nam zrekompensować straty.

Podróż była wygodna, minęła bez większych wrażeń. Na stacji w Kyzył Ordzie rzeczywiście oczekiwał nas wysłannik męża zaufania i woźnica z wozem. Po krótkiej jeździe wyładowaliśmy się przed jednopiętrowym domem na ulicy Aralskiej. Ulica była wąska, ale za to wysadzana drzewami, a pod każdym drzewem schły na słońcu psie wizytówki. Nasz pokój był jednym z trzech należących do luksusowego, jak na sowieckie warunki, mieszkania na pierwszym piętrze; kuchnia, łazienka i ubikacja były wspólne. Pokój był duży, o dwóch oknach wychodzących na ulicę, a umeblowanie składało się z podwójnego łóżka, wielkiej szafy, stołu i kilku krzeseł. Dla mnie rozłożono siennik na podłodze.

Mieliśmy właśnie zasiąść do wieczornego posiłku przywiezionego z Czymkentu, kiedy ktoś zapukał do drzwi. W progu stała wysoka, szczupła pani o siwych włosach upiętych w kok.

– Nazywam się Tatiana Preobrażenskaja – przedstawiła się. – Mieszkam z synem w sąsiednim pokoju. – Podała rękę mamie, ojcu i mnie. – Dowiedziałam się od woźnicy, że przyjechaliście dziś z Czymkentu. Jesteście na pewno zmęczeni. Proszę do nas na kolację. Ugotowałam mnóstwo pikantnego ryżu, dość będzie dla wszystkich. I są ciastka ryżowe do herbaty. Miłosti prosim. Nasze drzwi są naprzeciwko, tylko przez korytarz. Będzie nam miło, mój syn, Mikołaj Grigoriewicz, również chętnie was pozna.

Z miejsca polubiłem panią Tatianę. Było w niej coś szczególnie sympatycznego, w samej powierzchowności i w zachowaniu, a mówiła tak pięknym i literackim rosyjskim, jakiego dotąd nie słyszeliśmy. Na nas wszystkich zrobiła wrażenie. „To ta jej arystokratyczna postawa i maniery”, uznała mama.

I tak rozpoczęła się nasza przyjaźń z sąsiadami po drugiej stronie korytarza. Z początku Tatiana Aleksandrowna i jej syn Mikołaj odnosili się do nas z rezerwą. W ZSRR nikt nie ufał najbliższym, a cóż dopiero obcym. Nigdy się nie wiedziało, kto komu doniesie. O sprawach osobistych wolało się nie mówić, a poglądy polityczne i własna przeszłość były absolutnie poza nawiasem. W rezultacie pierwszy wieczór spędzony z Preobrażeńskimi był dość jałowy, jeżeli chodzi o konwersację, natomiast gastronomicznie sięgnął szczytu. Zdobyliśmy też ciekawą informację, że w okolicy Kyzył Ordy jest aż nadmiar ryżu. Uprawę jego wprowadzili tu Koreańczycy, kilka lat przedtem przywiezieni do tego rejonu z pogranicza. Jeszcze jedno stalinowskie przesiedlenie całego narodu; z naszego punktu widzenia miało ono swoją dobrą stronę: ryżowe menu było doskonałe, a to, że nareszcie jakiś produkt spożywczy można zdobyć bez walki, też nas bardzo pocieszyło.

W trzecim pokoju na naszym piętrze, w końcu korytarza, mieszkała para tak cicha, szara i nieciekawa, że bez trudności można ich było wymazać z pamięci.

Tatiana Aleksandrowna i jej syn spędzili wiele wieczorów w towarzystwie moich rodziców i z czasem zaczęli nabierać więcej ufności. A może doszli do wniosku, że nie mają wiele do stracenia. Tatiana Aleksandrowna potwierdziła to nawet któregoś dnia. „Żyję tylko dla Mikołaja. Jemu jestem potrzebna, ale muszę przyznać, że nieraz trudno mi się było oprzeć pokusie skoczenia z najbliższej cerkiewnej wieży”.

Matka miała rację, Preobrażeński to było arystokratyczne nazwisko. Mąż Tatiany był kniaziem i, jak wielu arystokratów został zamordowany w czasie bolszewickiej rewolucji. Tatiana z dziesięcioletnim synem uciekła z płonącego domu i ledwie uszła z życiem. Po rewolucji mieszkali, biedując, w Moskwie, aż kilka lat przed wybuchem wojny Mikołaj został skierowany do Kyzył Ordy na stanowisko wykładowcy matematyki w Instytucie Nauczycielskim.

Nasze życie codzienne w Kyzył Ordzie snuło się tak monotonnie, że nie warto go opisywać. Nawet zdobywanie żywności nie stanowiło specjalnego kłopotu. Po prostu stało się w kolejkach po produkty racjonowane, chleb, masło, cukier. Mojego „magicznego munduru” nie użyłem ani razu, bez współpracy kolegów stracił swój czar. Jarzyny, owoce, jajka itp. kupowało się na targu za grube pieniądze, ale jeszcze z dzieciństwa pamiętałem powiedzenie ojca: „Pieniądze, Stefanku, są po to, żeby je wydawać”. Gdyby nie rozsądek matki, byłbym gotów tę maksymę zbyt często stosować. Ryżu, jak już usłyszeliśmy pierwszego wieczoru, było zawsze pełno w sklepach, prawie bez kolejki i niemal za grosze. Nieraz jadaliśmy ryż na śniadanie, na obiad i na kolację. Wyobrażałem sobie, że tak muszą żyć Chińczycy.

W czerwcu 1942 roku zapisałem się do szkoły i przez kilka pozostałych tygodni roku szkolnego chodziłem do dziewiątej klasy diesiatilietki. Niewiele pamiętam z tego krótkiego okresu nauki, z wyjątkiem jednego charakterystycznego incydentu. Jak wszystkie ośrodki kształcenia w ZSRR, była to szkoła koedukacyjna i już w ciągu pierwszych kilku dni zaprzyjaźniłem się z bliźniakami, Ireną i Stasiem; z tym ostatnim siedziałem w jednej ławce. Ich matka uczyła nas historii, a ojciec wykładał fizykę w tym samym Instytucie Nauczycielskim, w którym pracował nasz sąsiad Mikołaj.

Irena i Staś nie na darmo nosili polskie imiona. Ich dziadek był Polakiem, zesłańcem z carskich czasów. Staś był aktywnym członkiem Komsomołu. W tym czasie przerabialiśmy na historii wczesny okres porewolucyjny, wojnę domową i prądy rewolucyjne w uprzemysłowionych krajach kapitalistycznego świata. Była to ostatnia lekcja przed wakacjami; pod koniec nasza nauczycielka, matka Ireny i Stasia, odwróciła się do tablicy i dużymi literami zaczęła pisać:

OBALENIE PAŃSTWA BURŻUAZYJNEGO

I WPROWADZENIE NA JEGO MIEJSCE DYKTATURY PROLETARIATU JEST NIEMOŻLIWE

W tym momencie zabrzmiał dzwonek. Koniec lekcji. Zaczął się niezwykły jak na zdyscyplinowaną sowiecką szkołę rozgardiasz. Dotychczas każda lekcja kończyła się dopiero wtedy, kiedy nauczyciel opuścił klasę, a do tego momentu siedziało się cicho i spokojnie. Ale nie tym razem, może właśnie dlatego, że to była ostatnia lekcja historii przed wakacjami. Wszyscy zerwali się z ławek, nawołując się, śmiejąc, biegając po klasie. Nauczycielka odeszła od tablicy, spojrzała na nas, pokiwała głową i włożywszy książki pod pachę, wyszła z klasy bez słowa.

Staś siedział obok mnie, nieruchomy, z oczyma wlepionymi w tablicę, jakby zahipnotyzowany wypisanymi na niej słowami. Przeczytałem je jeszcze raz: Obalenie państwa burżuazyjnego i wprowadzenie na jego miejsce dyktatury proletariatu jest niemożliwe… to zdanie jest niepełne… czegoś w nim brakuje. Czyżby to była niedokończona część sloganu? Cytat? Nikt w klasie nie zwracał już uwagi na tablicę. Jedynie Staś siedział blady, cichy, jak zaczarowany.

Ktoś starł tablicę. Wszyscy zapomnieli o ostatniej lekcji, składali książki, zbierali się do domu. Wracając, wciąż się zastanawiałem nad znaczeniem tych kilku słów. Według komunistycznej ideologii dyktatura proletariatu była nieuniknionym następstwem obalenia burżuazji, kapitalizmu i imperializmu. Nie interesowałem się tymi teoriami, ale wystarczająco dużo obiło mi się o uszy, żeby zrozumieć, że zdanie napisane na tablicy wyglądało na kontrrewolucję.

Zaintrygowany i zaniepokojony spytałem ojca. Znał ten cytat. Za swoich studenckich czasów w Moskwie ojciec był przecież członkiem S-R, jednej z rewolucyjnych partii.

– To z Lenina – stwierdził. – Już nie pamiętam, gdzie i kiedy Lenin powiedział, że obalenie państwa burżuazyjnego i wprowadzenie na jego miejsce dyktatury proletariatu jest niemożliwe bez krwawej rewolucji. Coś w tym sensie. Widocznie nie zdążyła napisać całości, ale jeżeli nikt nie zauważył, a zdanie zostało starte, to chyba sprawa jest skończona – dodał ojciec niezbyt pewnym głosem.

Irka i Staś zawsze chodzili do szkoły razem z matką. Nazajutrz spotkałem ich, jak zwykle w pół drogi, ale samych. Podbiegłem do nich. Irka miała oczy czerwone i pociągała nosem.

– Co się stało? – spytałem.

Irka wybuchnęła płaczem.

– Dureń, łajdak, świnia! – zawołała.

Staś milczał. Objąłem ją ramieniem.

– Cicho, cicho, Irinoczka – starałem się ją uspokoić.

– Aresztowali mamę – wyszlochała. – Przyszli po północy. To jego robota! – Cisnęła w Stasia teczką. – Podlec, poszedł do sekretarza Komsomołu i oskarżył mamę o brak czujności. Podlec! – powtórzyła. – Mówi, że to jego obywatelski obowiązek! Kretyn! Łotr! – Zabrakło jej epitetów. Znów zaniosła się płaczem. – Teraz żałuje. Rychło w czas. Wielka pociecha! Idiota!

Zrozumiałem, co się stało. Staś, członek Komsomołu, zadenuncjował własną matkę, która tej samej nocy została aresztowana. Rzeczywiście dureń. Zachowanie nie do pojęcia. I co? Dadzą mu teraz medal?

Odwróciłem się od Stasia, nie chciałem mieć z nim nic do czynienia. Byliśmy już blisko szkoły.

– A ty, Irenko, lepiej nikomu o tym nie mów. Masz, wytrzyj oczy. – Podałem jej moją chusteczkę. – Jak się rozniesie, to tylko może pogorszyć sprawę. Twój ojciec na pewno zna ludzi na odpowiednich stanowiskach. Pogada, z kim trzeba, wypuszczą mamę. – Sam w to nie wierzyłem, ale co miałem jej powiedzieć?

Nie spotkałem już więcej ani Stasia, ani Ireny. „Pojechali do Kazalińska, do dziadków”, powiedział Mikołaj, który był kolegą ich ojca w Instytucie Nauczycielskim. Ale o losie ich matki nic nie wiedział, a nie mógł się narażać, wypytując o nią.

Mikołaj stał się naszym głównym źródłem miejscowych informacji i plotek. Wieczorami on i jego matka grywali w brydża z moimi rodzicami. Czasem ja któregoś z nich zastępowałem. Niekiedy grał ze mną w szachy. Któregoś wieczoru, na początku letnich wakacji, Mikołaj wpadł do nas wcześniej niż zwykle z ostrzeżeniem dla mnie:

– Przez najbliższych parę tygodni lepiej siedź w domu, Stefanie. Lada dzień zaczynają się sianokosy i ponoć będą łapać ludzi na ulicy i rozsyłać po kołchozach. Lepiej nie wychodź – powtórzył – chyba że miałbyś ochotę pobaraszkować sobie w stogu siana… – dodał z uśmieszkiem. – Choć towarzystwo tam niezbyt wykwintne… – Mrugnął porozumiewawczo.

Mama była przerażona.

– Za próg się z domu nie ruszysz, słyszysz?

– Ależ, mamo, nie mam najmniejszej ochoty na sianokosy. Przecież lada dzień możemy szykować się na wyjazd do wojska i gdzie mnie znajdziecie w obcym kołchozie? Nie uśmiecha mi się zostać samemu w tym kraju.

Już od jakiegoś czasu ojciec planował wyjazd do wojska do Jangi-Julu i znalazłszy tam jakieś miejsce zamieszkania, posłać po nas.

– Za wszelką cenę musimy dostać się na następny transport do Persji – powtarzał.

Mikołaj wiedział, o czym była mowa.

– A może i mnie by do waszej armii przyjęli? – pytał nieraz niby żartem. – Mój Boże, móc wyjechać za granicę, podróżować, zobaczyć Paryż, Londyn, Niceę. Znam to wszystko z opowiadań matki. Ale przed wojną samo złożenie podania o paszport zagraniczny groziło wywózką na Sybir. A teraz… szkoda gadać. Nasze pochodzenie społeczne to piętno, zamyka nam wszystkie drogi. Paryż, Londyn… to tylko marzenie. Ale mówię poważnie, Stefanie, bądź ostrożny, nie warto ryzykować. Nie daj ci Boże zostać tu samemu na stałe. A właśnie młodzież będą łapać. Za młody do wojska, do sianokosów w sam raz. Zostań jutro w domu, a ja się popytam – zakończył z tajemniczą miną.

Następnego wieczoru Mikołaj wręczył mi kartkę z adresem Instytutu Technicznego.

– Idź tam jutro z samego rana – poradził – i zapisz się na wakacyjny kurs mechaników samochodowych. Dostaniesz legitymację i nie będziesz narażony. Może cię w dodatku czegoś pożytecznego nauczą, prowadzenia samochodu na przykład? Może się kiedyś przydać.

Nazajutrz stanąłem w kolejce chłopców i dziewcząt w moim wieku i po godzinie, ze studencką legitymacją w kieszeni, gotów byłem stawić czoło patrolom milicji. Znów mogłem się włóczyć po mieście, choć nie bardzo było po co. Zresztą tak się złożyło, że nie musiałem się ani razu legitymować, lecz słyszałem, że sporo młodzieży pojechało, chcąc nie chcąc, na sianokosy.

Kurs mechaników samochodowych zaczął się w poniedziałek o ósmej rano. Zaczęło się od kilku wykładów na temat działania silnika spalinowego. Klasa była na wpół pusta. Czyżby i inni zapisali się na kurs tylko po to, żeby się wymigać od sianokosów, i nawet nie kwapili się na lekcje? Wykłady zresztą były całkiem ciekawe. Moje wiadomości techniczne były bardzo ograniczone, więc nauczyłem się czegoś nowego. Po południu zajęcia praktyczne odbywały się na podwórku za budynkiem Instytutu. Każda grupa, cztery czy pięć osób, dostała stary gaźnik, który mieliśmy rozebrać na części. Następnego popołudnia mieliśmy go złożyć.

I tak kilka dni minęło na lekcjach rano i zajęciach praktycznych po południu. Poranne lekcje zaczęły się powtarzać, stały się nudne. Popołudnia też nie były lepsze. Jednego dnia rozbieraliśmy gaźnik, następnego dnia go składaliśmy. Zawsze ten sam. Nawet nie warto się było zamieniać między grupami, bo każda grupa miała dokładnie taki sam model. „Stary gaźnik forda”, stwierdził Fiodor, najstarszy chłopiec w naszej grupie, który przepracował poprzednie wakacje w MTS-ie – motorno-traktornoj stancji – gdzieś na wsi, a teraz potrzebny mu był dyplom mechanika samochodowego, żeby mógł znaleźć pracę w mieście. Po pierwszym tygodniu każdy z nas potrafił rozebrać i złożyć gaźnik forda z zamkniętymi oczami. Dla zabicia czasu bawiliśmy się w rodzaj ciuciubaki częściami rozłożonymi na płachcie brezentowej na trawie. Fiodor, stary wyga i jedyny w naszej grupie posiadacz zegarka, mierzył, ile czasu zajmie każdemu z nas złożenie gaźnika z zawiązanymi oczami, podczas gdy pozostali członkowie grupy przekładali części z miejsca na miejsce.

Ta zabawa przypomniała mi się kilka lat później, gdy uczyłem się rozkładać na części i składać z powrotem, też z zamkniętymi oczami, najpierw karabin wielostrzałowy Thompsona, a potem, w podchorążówce artylerii przeciwlotniczej, zamek 40 mm działa Boforsa.

Fiodor, zdrobniale Fiedia, nasz doświadczony mechanik, miał osiemnaście czy dziewiętnaście lat, był silny jak koń, a uniknął poboru przez zniekształconą stopę. Rozgarnięty i oblatany, szybko zyskał posłuch i kiedy w połowie drugiego tygodnia kursu zaproponował, żeby zamiast nudzić się na lekcjach, iść popływać nad rzekę, dwóch z nas dołączyło. Pogoda sprzyjała, a na naukę było za gorąco.

Spotkaliśmy się na brzegu Syr-darii. Za plażę w Kyzył Ordzie uchodziła bagnista łąka z rozsianymi tu i ówdzie kępkami drzew i nawet w tak upalny dzień pachniało tu zgnilizną. Dość stromy, choć niewysoki brzeg podmywany był przez wodę i sterczały z niego korzenie nadbrzeżnych drzew i krzaków. Schodząc do rzeki, łatwo było skręcić nogę, więc prościej było skakać prosto do wody. W powszedni dzień „plaża” była prawie pusta.

Syr-daria w tym miejscu, 600 kilometrów od ujścia w Jeziorze Aralskim, rozlewała się na blisko 200 metrów. Lato było słoneczne, woda ciepła, dobrze się pływało w leniwie płynącej rzece. Coraz częściej więc zamiast do Instytutu chodziliśmy na wagary. Czasem w dwóch, czasem w trzech, a niekiedy i większą grupą. Od czasu do czasu, dla porządku, pokazywaliśmy się w Instytucie, ale i tak nikt na naszą nieobecność nie zwracał uwagi. W domu nic nie mówiłem, matka mogła się denerwować.

Pływanie nie było rozpowszechnionym sportem w Kyzył Ordzie i moi towarzysze nie mieli czym się popisywać. Kto potrafił utrzymać się na powierzchni, był pływakiem, a kto posuwał się naprzód – mistrzem. Pływali tak zwanym stylem kozackim, polegającym na przesadnym wymachiwaniu rękami. Koledzy szybko odkryli, że pływając kraulem lub żabką, prześcigałem ich zawsze bez wysiłku. W rezultacie już drugiego dnia zostałem „konsultantem”. Trzeba przyznać, że uczyli się szybko i już po kilku dniach musiałem się dobrze napracować, żeby im, a szczególnie Fiedii, dotrzymać pola.

Naszym ulubionym miejscem stała się spora kępa drzew nad samym brzegiem. Niedaleko nas, pod inną kępą drzew, zwykła się rozkładać grupa mężczyzn. Musieli spędzać nad rzeką sporo czasu, bo często zastawaliśmy ich na „plaży”, przychodząc, i zostawialiśmy na posterunku, gdy zbieraliśmy się do domu. Od słowa do słowa zaczęliśmy się zaznajamiać, oni podchodzili obserwować nasz trening lub nas dopingować, gdy urządzaliśmy wyścigi na drugi brzeg rzeki. Dawaj, dawaj! Skorieje! Dawaj, Stiopa!, czyli ja, albo Fiedia! czy Pietia, czy ktokolwiek był w danym momencie faworytem.

Wkrótce i naszych nowych kolegów uczyłem żabki, kraula, nawet motylka. Jeden z nich, imieniem Borys, okazał się szczególnie przyjacielski, swój chłop. W myśli nazwałem go Borysem Godunowem, może jego niski głos przypomniał mi arię słyszaną kiedyś w radiu. Borys był najstarszy w swojej grupie i wydawał się mieć posłuch u pozostałych. Nad wyraz ciekawski, wciąż mnie o coś wypytywał. Skąd jestem, gdzie pracują i co robią moi rodzice, jak się żyło w przedwojennej Polsce? Czy jeździliśmy za granicę, czy mamy tam krewnych, co robiłem na Sybirze? Sybir go szczególnie interesował. Ot, wścibski Rusek, pomyślałem i z początku dość szczerze odpowiadałem na jego pytania.

Aż Fiedia, bardziej w życiu oblatany, poradził mi szeptem:

– Bądź ostrożny, Stiopa, to są milicjanci, z obwodowej milicji.

– Skąd wiesz?

Fiedia, nic nie mówiąc, popatrzył na kępę drzew, gdzie rozsiedli się Borys i jego koledzy. Z początku nic szczególnego nie zauważyłem. Prawda, wszyscy nosili identyczne niebieskie kąpielówki. Nasze były czarne, bo jedynie takie można było kupić w mieście. Czyżby ich spodenki pochodziły ze specjalnego sklepu? Czy to miał na myśli Fiedia? Pokręciłem głową.

– Spójrz na drzewo – szepnął Fiedia.

I rzeczywiście, na gałęziach wisiały szaro-niebieskie spodnie i bluzy, na które dotąd nie zwróciłem uwagi. Wzruszyłem ramionami, przecież nie mam co ukrywać. Chociaż… chodzimy tu na wagary… Groźba sianokosów zawisła mi znów nad głową… ale co tam… Wskoczyłem do wody.

Tygodnie szybko mijały. W końcu lipca kurs się skończył i zasiedliśmy do egzaminu. Teorię zdałem bez trudności. Na praktycznym egzaminie musiałem – jak się można domyślać – rozłożyć, a potem złożyć ten sam stary fordowski gaźnik. Dostałem mój „dyplom”. Podczas kursu nie mieliśmy ani jednej lekcji jazdy, więc pod tym względem pozostawałem zielony. Moja legitymacja studencka straciła ważność, ale sianokosy się skończyły i ulice Kyzył Ordy przestały być niebezpieczne.

Mniej więcej w tym samym czasie ojciec postanowił wrócić do wojska i pojechał do Jangi-Julu. Pozwolenie na kupno biletu kolejowego dostał bez trudności.

Któregoś dnia, w początkach sierpnia, wracałem właśnie z zakupów, niosąc nasze zdobyte w kolejkach racje żywnościowe, gdy w oknie zobaczyłem ojca. W okamgnieniu byłem w domu, przeskakując po trzy stopnie naraz. Ojciec przyjechał nocnym pociągiem. W źle leżącym drelichowym mundurze, z trzema gwiazdkami na ramionach, z baretką Krzyża Walecznych na piersi, wyglądał zupełnie inaczej. Zapomniawszy o moim wieku, skoczyłem mu w ramiona tak, że omal obaj nie znaleźliśmy się na podłodze.

– Uważaj, ostrożnie, tata wciąż nie jest siłaczem – wybuchnęła śmiechem matka.

Nasza największa waliza leżała otwarta na łóżku.

– Jedziemy do Persji? – spytałem i nie czekając na odpowiedź, chwyciłem matkę wpół i zatańczyłem z nią polkę przez całą długość pokoju.

Teraz ojciec się roześmiał.

– Spokojnie, spokojnie… – Matka usiłowała powściągnąć mój entuzjazm.

– Mówiąc poważnie – zaczął ojciec – nie znam jeszcze szczegółów, ale prawie na pewno pociąg rodzin wojskowych będzie ruszał z Jangi-Julu do Krasnowodska o 11 lub 12. Może potem będą jeszcze inne transporty, ale to nie jest pewne. Pierwszy transport może się okazać ostatnim. Rosjanie mogą w każdej chwili wstrzymać ewakuację. Ja muszę jeszcze dziś wrócić do Jangi-Julu. Przepustka kończy mi się jutro i mam zarezerwowane miejsce na wieczorny pociąg do Taszkentu. Chciałem wykupić bilety dla was na ten sam pociąg, ale bez pozwoleń nie chcieli mi ich sprzedać. Musimy się postarać o pozwolenia dla was, a nie mamy dużo czasu. – Spojrzał na zegarek. Była już druga. – To nam daje nie więcej niż pięć godzin. – Ojciec wyciągnął portfel z kieszeni munduru i przeliczył czerwońce. – Powinno wystarczyć.

Szybko coś przekąsiliśmy, popiliśmy herbatą.

– Ty idź z tatą, a ja skończę pakować – powiedziała mama. – Pościel zostawię na wierzchu, a nuż będziemy musieli jeszcze jedną noc tu zostać.

Ruszyliśmy w pogoni za przepustkami. Czas upływał, a my wysiadywaliśmy w poczekalniach, to Rady Miejskiej, to Wojenkomatu, to Sekretariatu Partii. Urzędnicy, partyjni i wojskowi, urzędowali, wysłuchiwali ojca, ale odpowiedź była zawsze ta sama: NIET. Mundur ojca nie robił na nich wrażenia. Nikt ręki po łapówkę nie wyciągnął.

– Głową muru nie przebijesz – stwierdził ojciec ze smutkiem. – Dostali pewnie rozkaz z góry. Polacy ze wszystkich stron szukają drogi do Jangi-Julu. Wszyscy chcą zdążyć na ewakuację, a Rosjanie rzucają kłody pod nogi, jak tylko mogą.

Sytuacja wyglądała beznadziejnie. Usiedliśmy na ławce na ulicy. Właśnie zamykano na noc drzwi wejściowe do Sekretariatu Partii. Dokąd teraz? Ojciec był wyraźnie wstrząśnięty, zagubiony, jasność umysłu i zdolność podejmowania szybkich decyzji wciąż nie wróciły po chorobie.

– Dokąd teraz iść? Do kogo jeszcze można się zwrócić? – powtarzał w kółko. – Przecież muszę jechać. Zajmij się mamą, Stefanku – powiedział tak jak wtedy w szpitalu, w Czymkencie. Ale wtedy był na łożu śmierci.

Spojrzałem na zegarek ojca. Była 19.30, wszystkie biura będą zamknięte. Ale cień myśli krążył mi po głowie. Co może być otwarte wieczorem? NKWD i milicja, ci dopiero w nocy naprawdę pracują. Ale iść do NKWD? Do jaskini lwa? Przesada. Ale na milicji można by spróbować. Najwyżej też nas wyproszą.

– Tato, chodźmy na milicję. – Wziąłem ojca pod ramię. – Na pewno otwarta.

Ojciec się opanował, wstał, twarz mu się wypogodziła. Miejska milicja, za rogiem, była nie tylko otwarta, ale pełna ludzi. Jedni wchodzili, inni wychodzili. W mundurach, w cywilu, w łachmanach. Tutaj mundur ojca wskórał tylko tyle, że bez czekania znaleźliśmy się w pokoiku oficera służbowego. Wysłuchał, pokiwał głową ze współczuciem i powiedział… niet.

Ja już od kilku minut przestałem słuchać. Cały czas miałem wrażenie, że poszliśmy pod zły adres, że nie do tego biura mieliśmy trafić, nie z tym milicjantem rozmawiać.

Kogoś miałem na myśli, ale kogo? I gdzie go szukać?

Nagle… już wiedziałem. Muszę znaleźć Borysa, mojego Borysa Godunowa, którego uczyłem pływać kraulem. Fiedia wspomniał, że Borys pracuje w obwodowej milicji, nie w miejskiej. Chyba mnie pozna. Tam będzie pewnie jeszcze więcej petentów niż tutaj, ale nie mamy nic do stracenia.

Ojciec dał już za wygraną, myślami był gdzieś daleko. Pociągnąłem go za rękaw.

– Chodź, tato. Mam jeszcze coś na myśli, warto spróbować. – Ojciec nie zareagował. – Chodź, powiem ci, o co chodzi, tylko wyjdźmy stąd.

Nie chciałem mówić w tym tłumie obcych. Do obłastnoj milicji było tylko kilka ulic. Po drodze opowiedziałem ojcu o Borysie.

– Też nic z tego nie będzie – powiedział – ale tonący brzytwy się chwyta…

Zapadał zmrok. Na zegarku ojca była ósma. Tylko dwie godziny do odjazdu pociągu. Poczułem się nagle podniecony, miałem przeczucie, że Borys nam pomoże. Przypuszczalnie całkiem nieracjonalne. Może Borys i chciałby pomóc, ale czy będzie mógł? I czy w ogóle go znajdę?

Niewielki budynek milicji obwodowej był nieoczekiwanie cichy, wyglądał na niemal opuszczony, na ganku stało tylko kilku mężczyzn w mundurach. Stali tak po ciemku, paląc papierosy, ich twarzy nie było widać. Na ojca i na mnie padało światło ulicznej latarni. Nagle usłyszałem najmilszy mi w tej chwili głos, głęboki głos Borysa znad rzeki:

– Zdrastwuj, Stiopa.

Zacząłem referować mu naszą sprawę. Podniósł rękę.

– Nie, nie tutaj, Stiopa. To chyba twój ojciec? – Wyciągnął rękę. – Chodźmy do środka.

Prowadził nas długim korytarzem. Pewnie do szefa, pomyślałem. Weszliśmy do dużego pokoju z imponującym biurkiem zarzuconym stosem papierów. Borys przesunął papiery, zapalił lampę na biurku i usiadł za nim.

Serce zabiło mi mocniej. Mój przyjaciel znad rzeki, mój uczeń, mój Borys Godunow urzęduje tu za tym wielkim biurkiem… Dotąd widywałem go tylko w spodenkach kąpielowych, a teraz rzuciłem okiem na kołnierz munduru – trzy czerwone szpały, pułkownik milicji. Dech mi zaparło. Ojciec siedział teraz opanowany, odpowiadając spokojnie na liczne pytania Borysa. Na mnie nikt nie zwracał uwagi. Nieważne, byle dostać przepustki. Rozmowa się ciągnęła, zacząłem się niepokoić. Podsunąłem rękaw ojca, by spojrzeć na jego zegarek, dochodziła 8.30. Borys to zauważył.

– Nie martw się, Stiopa. Zdążycie. – Wyjął bloczek z szuflady. – Proszę o waszą przepustkę i bilet. – Wyciągnął rękę. Przejrzał dokumenty ojca. – Imię żony? Syna? A, jego to znam. – Wypełnił dwa blankiety, podpisał, ostemplował. Podał ojcu dwie przepustki, podniósł słuchawkę telefonu i powiedział kilka słów.

Wszedł sierżant i stanął na baczność. Borys tak szybko dawał mu instrukcje, że złapałem ledwie kilka pojedynczych słów: dwóch ludzi… ciężarówka… stacja kolejowa… biegom… Nie byłem pewien, czy to sen, czy jawa. Sierżant wykonał przepisowy w tył zwrot i znikł. Borys wstał, podał nam rękę.

– Życzę wam wszelkiej pomyślności. – Uśmiechnął się. – Ale teraz już się pośpieszcie. Ciężarówka będzie czekać przy wyjściu.

Od tej chwili wszystko poszło rzeczywiście biegom. Czułem się jak odurzony, jakbym oglądał film, w którym grałem. Ciężarówka stała przed drzwiami, przy niej sierżant z dwoma milicjantami. Pod taką eskortą w kilka minut byliśmy w domu. Milicjanci postawili karabiny w kącie pokoju i w przyśpieszonym tempie zapakowali resztę naszych rzeczy. Tatiana Aleksandrowna i Mikołaj pożegnali się z nami serdecznie. Na stacji kolejowej nasza eskorta, z sierżantem na czele, torowała nam drogę. Przeszliśmy przez cały tłum, który otwierał się przed nami jak wody Morza Czerwonego przed Mojżeszem. W ariergardzie jeden z milicjantów pchał wózek z naszym dobytkiem. Czekał na nas czteroosobowy przedział w na wpół pustym pulmanowskim wagonie sypialnym, zarezerwowany przez Borysa. Usłużny konduktor przyniósł nam tacę z kanapkami z mięsem i serem. Zachęcony napiwkiem, przyniósł zaraz drugą tacę, a na niej trzy szklanki herbaty z samowara na korytarzu, cukier i spodeczki z konfiturami truskawkowymi. Prawdziwy high life, jak przed wojną mawiali ci, co udawali, że znają angielski.

Spaliśmy w świeżutkiej białej pościeli. Rano dostaliśmy śniadanie: prawdziwą kawę, bułki, masło, jajka na miękko, miód. Takiego komfortu w podróży zaznałem dopiero wiele lat później, już na Zachodzie.

Wyładowaliśmy się w Taszkencie na zatłoczonej stacji i nasze uprzywilejowanie skończyło się tak samo nagle, jak się zaczęło. Ale ojciec miał tu znajomości, przyprowadził dwóch polskich żołnierzy, którzy pomogli nam przenieść się na inny peron i do innego pociągu. Po półgodzinnej jeździe wysiedliśmy w Jangi-Julu.

Załadowaliśmy bagaż na arbę i pomaszerowaliśmy za nią do mieszkania państwa Krakowskich. Ojciec zaprzyjaźnił się z rodziną Krakowskich w czasie swego pierwszego pobytu w Jangi-Julu. Umówili się, że matka i ja zamieszkamy u nich aż do wyjazdu. Ojciec miał tego dnia wrócić do obozu.

Droga ze stacji prowadziła przez dzielnicę lepianek podobną do Ujuku w Czymkencie, pomijając bawiące się w kurzu uzbeckie i rosyjskie dzieci, ulice były puste. Doszliśmy do centrum, które na pierwszy rzut oka nie różniło się niczym od innych południowych miast rosyjskich; mogłoby śmiało służyć za dekorację sztuki Czechowa. Jedno- i dwupiętrowe domy, malowane w większości na biało, kryły się w cieniu starych drzew, którymi obsadzone były ulice. Ale coś się nie zgadzało z czechowowskim obrazem. Nie tylko duży ruch kołowy i tłumy przechodniów na ulicach, ale i przewaga wśród nich mężczyzn w nieznanych mi mundurach. Jedni mieli na głowie furażerki, inni berety, czasem czarne, czasem khaki. Ojciec wyjaśnił.

– To nasi żołnierze, wyfasowali już angielskie mundury, battle dress. Przyszły właśnie tuż przed moim wyjazdem do Kyzył Ordy. To już jest wojsko, nie ci obdarci łagiernicy!

Rodzina Krakowskich mieszkała w centrum, w jednym z biało otynkowanych domów. Zastaliśmy mieszkanie pełne gości. Wiedziałem od ojca, że pan Krakowski, przed wojną właściciel papierni w Małopolsce, jest bardzo gościnny.

– Ich dom jest zawsze pełen – uprzedził nas ojciec. – Ludzie schodzą się na plotki, a i poczęstunkiem nie gardzą.

Sądząc po wielkości mieszkania, trzy pokoje z kuchnią, niewielką, ale do własnego wyłącznego użytku, i po suto zastawionym stole, Krakowscy należeli do prawdziwej plutokracji. Nawet tutaj, w tym kraju nędzy, żyli na wysokiej stopie, podobno po trochu spieniężając rodzinną biżuterię. Od czasów Otwocka nie widziałem tak elegancko zastawionego stołu. Na białym adamaszkowym obrusie stał mosiężny samowar, a na nim brązowy czajniczek z esencją. Po obu końcach stołu ustawiono pełniutkie cukierniczki. Na półmiskach piętrzyły się kromki chleba szczodrze posmarowane masłem. Szeregi czystych szklanek, sterty spodeczków i talerzyków dopełniały obrazu prawdziwej cywilizacji.

Idąc za przykładem innych, nalałem sobie herbaty, nie szczędziłem cukru i ułożyłem piramidkę chleba na talerzu. Honory domu czyniły pani Krakowska i pulchna panna, jak się potem okazało, jej córka. Zaspokoiwszy pierwszy głód, zacząłem się uważniej rozglądać i przysłuchiwać rozmowom. Niektórzy goście przyszli tylko jak do stołówki i napełniwszy żołądki, powoli znikali. Inni zeszli się głównie na rozmowy, toczono więc dyskusje, plotki sypały się jak z rękawa. Głównym tematem była oczywiście ewakuacja do Persji. Nikt nie miał dokładnych informacji i wszystko sprowadzało się do pogłosek. Następny transport ma odejść jutro… nie, dopiero w przyszłym tygodniu… nie, za dwa tygodnie… to będzie ostatni… ewakuacji w ogóle nie będzie, rząd sowiecki wycofał zgodę… polskie jednostki wojskowe zostaną rozdzielone, rozprowadzone po jednostkach Armii Czerwonej…

Jeden z oficerów, kapitan, był „absolutnie pewny, słyszał to z jak najbardziej wiarygodnego źródła…”, że następny transport odjedzie za dwa dni i że po nim będą jeszcze inne. Inny umundurowany mężczyzna, szeregowiec, do którego zwracano się per panie mecenasie, nie miał „żadnej wątpliwości”, że po najbliższym transporcie nastąpi długa przerwa. Nasz gospodarz, pan Krakowski, szpakowaty, przysadzisty, z binoklami na nosie, głośno wyrażał niepokój, że jest za stary, by wstąpić do wojska, co było dla całej rodziny równoznaczne z wyrokiem pozostania w Rosji Sowieckiej.

– Gotów jestem – powtarzał – dać w łapę, ile trzeba, ale komu? Kto decyduje? Nasi czy Rosjanie? Może jednym i drugim trzeba posmarować? Ale komu? Oto jest pytanie.

Padło nazwisko bardzo wpływowej osoby, którą znał jednak tylko jeden z gości. Przypuszczam, że wiele polskich rodzin w Jangi-Julu było w podobnej sytuacji, ale mało kto miał zasoby pana Krakowskiego.

Zaspokoiwszy głód i ciekawość, zaproponowałem ojcu spacer.

– Tak – zgodził się. – Przyda się trochę świeżego powietrza.

Chodziliśmy po ulicach centrum Jangi-Julu.

– Istne polskie miasto garnizonowe – stwierdził ojciec.

I rzeczywiście, gdziekolwiek spojrzeć, rzucali się w oczy Polacy w mundurach, w tych nowych battle dress. Na furażerkach i beretach błyszczały srebrne orzełki. Dominującym językiem ulicy był teraz polski. I to nie tylko wśród noszących mundury. Matki mówiły z dziećmi po polsku, starsi ludzie witali się tak wzajemnie, trudno było uwierzyć, że znajdowaliśmy się w Uzbekistanie.

– Czarne berety oznaczają brygadę pancerną – objaśniał ojciec. – A w kwaterze głównej mają nam wydać australijskie kapelusze o szerokich rondach. Może nawet już je przywieźli. Ale będziecie mieli zabawę, jak mnie zobaczycie następnym razem.

Skręciliśmy w boczną ulicę. Na rogu stały dwie panienki bardzo zajęte ożywioną rozmową. Wydawało mi się, że wyższą z nich gdzieś już spotkałem. W wagonie? Na stacji kolejowej? Nie byłem pewien. Ale przypomniało mi się, że miała na imię Zuza, że jej ojciec był lekarzem. Tak, to chyba ona, pamiętałem, że miała opinię bardzo wygadanej i plotkarki. Ona też chyba mnie poznała, bo zaczęła koleżance coś szeptać na ucho, wskazując mnie palcem. Obie zachichotały. Druga dziewczyna spojrzała na mnie; miała ciemne włosy obcięte po chłopięcemu i roześmiane piwne oczy.

W ciągu następnych dwóch dni ogólne napięcie w Jangi-Julu sięgnęło szczytu. Pogłoskom nie było końca, jedne przeczyły drugim, w tej atmosferze niepewności czas dłużył się w nieskończoność. Miałem już dosyć histerycznych rozmów w mieszkaniu Krakowskich i zabijałem czas, włócząc się po mieście. Drugiego dnia po południu, w drodze do domu, spotkałem ojca. Miał na sobie nowy battle dress i ów kapelusz o szerokim rondzie. Podbiegłem. Ojciec uśmiechnął się tak szeroko, tak beztrosko, że zrozumiałem. Wyjeżdżamy! Nareszcie, nareszcie się wydostaniemy z tego przeklętego kraju!

Przez ostatnie dwa tygodnie, od powrotu do wojska, ojciec bardzo się poprawił. Trzymał się lepiej, już prawie prosto, przybyło mu na wadze, twarz mu się nawet trochę wypełniła, choć wciąż nie mogła się uwolnić od zmęczenia. W mundurze mógł już nawet uchodzić za wojaka.

– Wyjeżdżamy! My wszyscy! – zawołał już z daleka. – Oddzielnie, ale na to nie ma rady. Jutro rano rodziny ładują się pierwsze, a ja pojadę z wojskiem następnym pociągiem. Będą to pewnie znów towarowe wagony, ale teraz to już nieważne. Bądźcie na stacji wcześnie rano. Jesteście na liście Kwatery Głównej i macie się ładować w pierwszej grupie. Nasza żandarmeria będzie pilnować porządku i sprawdzać dokumenty według listy.

Zbliżaliśmy się już do mieszkania Krakowskich, kiedy ojciec skończył swoje sprawozdanie. W mieszkaniu istny sejmik, jak zwykle. Sądząc po hałasie i ogólnym podnieceniu, wiadomość o wyjeździe już i tu dotarła. Samego gospodarza w domu nie było, szukał jeszcze w ostatniej chwili właściwego kontaktu.

– Nic nie załatwi – krótko stwierdził wysoki porucznik żandarmerii. – Mamy bardzo szczegółowe wytyczne i na stacji nie tylko my, ale i NKWD będzie sprawdzać listy wyjeżdżających. Nic nie wskóra. Nawet na łapówki za późno.

Okazało się jednak, że pan porucznik nie miał racji. Krakowski znalazł w ostatniej chwili właściwy kontakt, słono musiał zapłacić, ale wydostał się z całą rodziną do Persji, a potem do Palestyny. Udało mu się, bo po naszym wyjeździe jeszcze ponad milion Polaków zostało w ZSRR na łasce Stalina. Niektórzy, między innymi Hela z rodziną, zostali aż do 1946 roku i dopiero po wojnie wrócili do kraju, wtedy już skomunizowanego.

Następnego dnia z samego rana mama i ja znaleźliśmy się w tysięcznym tłumie na stacji. Czekał na nas długi skład tak dobrze nam znanych czerwonych wagonów. Tyle że tym razem bez pryczy. Było nas ze czterdzieści osób w wagonie, głównie kobiety i dzieci, plus kilku starszych panów.

W wagonie bez półek podróżowało się jeszcze mniej wygodnie. Nie było gdzie się rozsiąść, nie wiadomo było, gdzie podziać nogi. Najlepsze miejsca były w drzwiach wagonu, gdzie można było siedzieć na podłodze, wymachując nogami na zewnątrz. Kobiety z małymi dziećmi i starsi ludzie siedzieli na pakach i workach, oparci o ściany. Mama umościła się przy ścianie na naszym worku z pościelą, a ja na razie dzieliłem naszą drewnianą walizę ze starszym panem. Był wysoki, wychudzony, niemal szkielet, o twarzy zapadniętej, ze sparaliżowaną prawą ręką, która spoczywała mu bezwładnie na kolanach.

Słońce nie sięgnęło jeszcze zenitu, jak ruszyliśmy w drogę. Ogólne podniecenie szybko wyparowało w upale południa i ożywione rozmowy przycichły. Celem naszej podróży był Krasnowodsk, sowiecki port na wschodnim wybrzeżu Morza Kaspijskiego. Tam ponoć czekał na nas statek, którym mieliśmy popłynąć do niewiadomego perskiego portu. A co potem? To już nieistotne, byle się wydostać ze Związku Sowieckiego!

Najprzeróżniejsze myśli, tak nadzieja, jak i wątpliwości, tłukły mi się po głowie. Przede wszystkim postanowiłem wstąpić do wojska, ale co ze szkołą? Zawsze planowałem pójść w ślady ojca, na medycynę. Ale na razie trzeba było o tym zapomnieć. Zdecydowałem więc, że zapiszę się do lotnictwa. Czytałem w „Żołnierzu Polskim”, że w Anglii poszukują ochotników. Może ojciec pomoże mi trafić do kogo trzeba. Z nastaniem 1943 roku, czyli za cztery miesiące, będę się już zaliczał do właściwego rocznika, choć dopiero w czerwcu skończę osiemnaście lat. Powinni mnie przyjąć. Problem mógł być ze wzrokiem. Byłem krótkowidzem, ale nie na tyle, by nosić okulary. A przed komisją mógłbym się nauczyć tablicy na pamięć. Do tego czasu matka znajdzie pracę w szpitalu, usamodzielni się, nie będę jej potrzebny. I tak, rozplanowawszy swoje losy na następnych parę lat, zamknąłem oczy.

Niewiele pamiętam z tej ostatniej podróży w ZSRR. Dwa tysiące kilometrów dzieliło Jangi-Jul od Krasnowodska i jechaliśmy dzień, noc i większą część następnego dnia. Raz jeszcze przesuwały się przed naszymi oczami doliny Uzbekistanu, niebieskie wieże Samarkandy, bokiem objechana Buchara, aż wczesnym rankiem pociąg stanął na krótko na bocznicy w Aszchabadzie, stolicy Turkmenistanu. Stamtąd linia kolejowa prowadziła pomiędzy górami Kopet-dag po lewej i pustynią Kara-Kum po prawej stronie. Pustynia ciągnęła się na północ, jak okiem sięgnąć. Widziane z drzwi wagonu dziwnie pofałdowane bezdroże niemal czarnych piasków z rzadka tylko było rozjaśnione zieloną plamą oazy.

– Kara kum po turecku znaczy „czarne piaski” – odezwał się mój sąsiad, wskazując miejsce w atlasie na moich kolanach.

– Pan zna turecki?

– Tak, trochę. – Uśmiechnął się. – Nauczyłem się języka na naszej dyplomatycznej placówce w Ankarze. Przed wojną, w moim poprzednim życiu.

Jedno wydarzenie z tej podróży utkwiło w mej pamięci. Gdzieś pomiędzy Aszchabadem a Krasnowodskiem pociąg zatrzymał się na bocznicy na dłużej niż zwykle. Pomimo lekkiego wiatru wagon nagrzał się nie do wytrzymania. Polscy żołnierze biegali wzdłuż toru

– Nie wychodzić z wagonów. Wszyscy zostają na swoich miejscach.

Coś się musiało stać.

Młody, elegancki podporucznik wdrapał się do naszego wagonu, stanął w rozsuniętych drzwiach i z wyciągniętym palcem głośno liczył pasażerów.

– Czterdziestu dwóch – oznajmił. Rzucił okiem na listę. – Zgadza się. – Zaczął teraz wywoływać kolejno nazwiska. Wszystko szło po porządku: A…ski, B…cki, C…icz. Same przyzwoite polskie nazwiska. Zaznaczał je na dokumencie, kiwał głową. Aż doszedł do W. Waczek, dobrze, Wadowicz, odfajkował. Wreszcie doszedł do nas. W-a-j-d-e-n-f-e-l-d… z przesadną trudnością cedził litera po literze. – Co to za nazwisko? – wykrztusił wreszcie. – Nie jest przecież polskie. Niemieckie, żydowskie? – Okiem hiszpańskiego inkwizytora przeszył matkę i mnie. – Nie jesteście Polakami, podszywacie się, nie możecie dalej jechać! – zawyrokował wreszcie. – Jak was NKWD znajdzie w tym pociągu … – niedopowiedziana groźba zawisła w powietrzu. Spojrzał na mnie. – Ty i ta stara wysiadacie na następnej stacji. Zrozumiano? – Odwrócił się do podoficera stojącego na zewnątrz. – Przypilnować.

Matka siedziała cicho i nieruchomo, jakby jej mowę odebrało. Skurczyła się. Słyszała go chyba. Czyżby dała za wygraną? Czy już tak zmęczona wydarzeniami ostatnich lat przestała reagować? Ta zawsze tak zaradna, dzielna i energiczna kobieta nagle straciła wolę, bo przecież normalnie bez trudu dałaby sobie radę z takim szczeniakiem.

Nie miałem wyjścia, mnie przypadło zaradzić sytuacji.

– Pan się myli, panie poruczniku – powiedziałem, powstrzymując gniew. – To nie jest „ta stara”, ale moja matka. Mój ojciec jest lekarzem w Kwaterze Głównej w Jangi-Julu. Jesteśmy rodziną wojskową i mamy pełne prawo być w tym pociągu.

– Tak ci się zdaje? Poczekaj, zobaczymy. – Twarz wykrzywił mu szyderczy grymas. – Zresztą nie mam zamiaru wchodzić z tobą w dyskusje… – Przeciągły gwizd przerwał jego tyradę. Pociąg szarpnął. – Na następnym postoju zamelduj się w wagonie komendanta pociągu. Z dokumentami, jeśli w ogóle jakieś masz. Pan kapitan z niejednym takim miał do czynienia! – Z pogardliwym gestem wyskoczył z wagonu.

Nie miałem pojęcia, kiedy będzie następny przystanek. Usiadłem znów na walizce i starałem się uporządkować myśli. Od czego zacząć? Na ojca nie ma co liczyć, pewnie jest już w drodze w innym pociągu. Zginiemy, jeżeli wyrzucą nas gdzieś tu, na pustkowiu. Już nigdy się stąd nie wydostaniemy!

– Spokojnie, chłopcze. – Łagodny głos mojego sąsiada wpłynął na mnie kojąco. – Spokojnie, synu – powtórzył. Poklepał mnie po ręku. – Zbierz wszystkie wasze papiery, jakie tylko znajdziesz, nawet listy. Nie jesteś Polakiem? Jak można mieć wątpliwości? Tylko usta otwierasz, a Warszawę słychać.

Mówił rozsądnie. Przecież mieliśmy dokumenty, których nikt nie mógł zakwestionować: polskie paszporty zagraniczne przywiezione przez delegata Kościałkowkiego z ambasady w Kujbyszewie. Mało kto takie miał.

Matka wciąż się nie ocknęła. Siedziała nadal skulona, przyciskając torebkę do piersi obiema rękami. Myślami była w innym świecie. Ostrożnie wyjąłem torbę z jej rąk, znalazłem nasze paszporty.

– Piękne nowe paszporty – zdziwił się mój sąsiad. – Gdzie je dostaliście?

Powiedziałem mu o pracy ojca w Delegaturze.

– Chce pan zobaczyć? – Podałem mu paszport matki. Otworzył. Spojrzałem mu przez ramię: Nazwisko panieńskie… Makowska, czarno na białym. Masz, sukinsynu, nazwisko na …ska, pomyślałem. Z paszportu wypadła fotografia. Podniosłem. Jurek, mój brat, w tropikalnym mundurze, w pasie z koalicyjką. Przypomniałem sobie, ta fotografia przyszła w jego ostatnim liście, w sierpniu 1939 roku. „Nie przyjadę na wakacje w tym roku”, pisał Jurek, „bo pierwszego września rozpocznie się wojna”. Czytając te słowa, ojciec się roześmiał. „Ależ mi prorok!” Jednak Jurek miał rację. Pojęcia nie miałem, jaki on mundur nosił na tej fotografii, ale wystarczy, że wygląda imponująco. Włożyłem fotografię z powrotem do paszportu matki. Wyjąłem z torebki sowieckie dokumenty amnestii: polska obywatelka, też czarno na białym. Powinno wyst


Date: 2015-12-11; view: 877


<== previous page | next page ==>
Rozdział 19 Czymkent – miasto zastrzeżone | The recruitment process
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.026 sec.)