Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Rozdział 16 Przystanek Czirakczi

Bujna łąka w Czirakczi dała nam miększe i milej pachnące posłanie niż twarde deski wagonowej półki. I w dodatku nami nie trzęsło i nie stukało.

Gdy się obudziłem, panowała cisza. Noc musiała być ciepła, bo zrzuciłem z siebie kołdrę. Pełną piersią wdychałem aromat łąki pokrytej poranną rosą. Tak inne było dzisiejsze przebudzenie niż w ciągu ostatnich sześciu tygodni, w zaduchu zatłoczonego, hałaśliwego wagonu…

Szaroniebieskie niebo powoli nabierało koloru od wschodzącego słońca. Spóźnione gwiazdy migotały jeszcze na zachodzie, aż w końcu gasły jedna po drugiej, jak dawne latarnie miejskie gaszone z nadejściem świtu.

Zaledwie słońce wzeszło nad łamaną linię górskich szczytów, a już zasypało dolinę garściami nieuchwytnego złota. Czy muszę budzić się do życia? Przymknąłem oczy, ale wschód słońca rozlał mi się czerwienią pod powiekami, otwierając je bez udziału mojej woli.

Obok mnie Hela przeciągnęła się i usiadła.

– Popatrz – szepnąłem – świt.

Nic nie mówiąc, wyciągnęła do mnie rękę i w milczeniu, ze splecionymi rękami, syciliśmy się widokiem rodzącego się dnia. Szybko, zbyt szybko słońce wyszło zza gór i magia świtu rozpłynęła się w feerii barw.

Łąka budziła się do życia. Kuchnia polowa przywiozła kawę i świeży chleb. Dodawszy do tego resztki suszonych owoców kupionych po drodze, śniadanie mieliśmy iście królewskie.

Przez ten czas zajechało na łąkę kilka samochodów osobowych i niewielka kolumna ciężarówek. Kierowcy i pasażerowie rozsiedli się na trawie i też zabrali się do chleba i kawy. My tymczasem spakowaliśmy pościel i czekaliśmy na rozwój wypadków. Ale przez jakiś czas nic się nie działo. Co dalej? Czy musimy opuścić tę piękną łąkę?

Ojciec siedział tuż obok na trawie.

– Pokaż mi ten twój atlas – powiedział.

Znalazłem mapę Uzbekistanu.

– Nie widzę tu Czirakczi, ale powinno być gdzieś w tej okolicy. – Wskazał palcem rejon na południe od Samarkandy. – Wczoraj ty już spałeś – ciągnął ojciec – kiedy przysiadł się do nas komendant milicji, kapitan, pół-Rosjanin. Życzliwy i rozmowny. Powiedział, że możemy zostać tu na stałe, że wszyscy znajdą pracę. Że większość mężczyzn i część kobiet poszła do wojska i w rezultacie brakuje siły roboczej. – Ojciec się zamyślił. – Daj mi jeszcze raz spojrzeć na mapę – powtórzył, schylając się nad atlasem. – Nie, nie, ty go potrzymaj, widzę stąd dobrze. Jesteśmy więc jakieś siedemdziesiąt kilometrów na południowy zachód od Samarkandy… tak… do chińskiej granicy jest chyba z sześćset kilometrów. Ale to jest Sinkiang, najdziksza część Chin… – Ojciec wyraźnie myślał na głos. – Cudzoziemiec daleko by tam nie zajechał. Persja… też daleko… Afganistan jest dużo bliżej… dwieście kilometrów?… – Sypały się egzotyczne nazwy, a ojciec wciąż studiował mapę.



– Przedrzemy się przez granicę? Kiedy? – szepnąłem podniecony. – Moglibyśmy wynająć przewodników z wielbłądami… – Już widziałem nas zmierzających przez pustynię, przez góry, z karawaną wielbłądów. A może na jaku? Moja fantazja nie znała granic.

– To nie takie proste – wtrącił ojciec Heli. Nawet nie zauważyłem, jak się do nas przysiadł. – Długo wczoraj nie mogłem zasnąć i jak wszyscy poszliście spać, dołączyłem do Rosjan przy ognisku. Profesor z Charkowa, wiecie, ten od komitetu, też tam był. Tematem rozmowy byli basmaczi. Ponoć tutaj i wzdłuż afgańskiej granicy roi się od nich.

Ojciec spojrzał pytająco na mecenasa.

– Basmaczi? Co to za jedni?

– Uzbecy, mahometańscy partyzanci – odparł mecenas Romer. – Do niedawna ta okolica była terenem ciągłych powstań i nawet w latach trzydziestych nie została spacyfikowana. Basmaczi to albo patrioci, albo bandyci, zależnie od punktu widzenia. Uzbecy nigdy nie pogodzili się z obcym panowaniem, ani za carskich czasów, ani za Sowietów. Teraz jest względnie spokojnie, ale bandy ciągle kryją się po górach. I szmugiel ponoć odchodzi na całego.

Jeden z Rosjan dobrze zna tutejsze stosunki. Mieszkał w Bucharze przez dwa lata, do niedawna wykładał w jakimś instytucie. Mówił, że basmaczi przemycają też ludzi do Afganistanu, ale że ufać im nie można, chyba że nie ma się nic do stracenia. Z równym powodzeniem możesz zawierzyć życie stadu głodnych wilków, to jego słowa. Często słyszał o takich podróżnikach, którzy tym niby przewodnikom słono zapłacili, a których potem znaleziono gołych, obrabowanych, z poderżniętymi gardłami.

– To są fakty czy oficjalna propaganda? – spytał ojciec.

– Kto to może wiedzieć? W każdym razie po tym, co usłyszałem, nie puściłbym się na taką eskapadę. Szczególnie z rodziną i z całym naszym dobytkiem… Nie trzeba kusić licha, to dobra zasada. Gdybym był sam, to co innego. Chociaż i wtedy mogliby mnie zadźgać za same buty i spodnie. A z rodziną… na pewno nie można ryzykować.

– Szkoda, jeszcze jedną mrzonkę szlag trafił – powiedział ojciec. – Szkoda – powtórzył – wiele bym dał za to, żeby się stąd wydostać.

– A kto nie? – potwierdził mecenas – ale trzeba być szaleńcem, żeby się zdecydować na coś takiego.

Nagły ruch zakończył rozmowę. Jeszcze jedna kolumna samochodów i ciężarówek zajechała na łąkę. Wysypało się z nich kilku milicjantów i gromada cywilów. Pokazały się krzesła, składane stoliki, naręcza papierów. Nowo przybyli rozsiedli się przy stolikach, po dwóch i trzech. Oficer milicji podniósł megafon do ust.

– Uwaga! Uwaga! Głowy rodzin ustawią się w kolejkę według alfabetu, A do E tutaj. – Wskazał pierwszy stolik. – Ż do K tam. – I tak rozdysponował cały alfabet.

Ojciec, z literą W będącą na początku rosyjskiego alfabetu, stanął w kolejce do pierwszego stolika, a ja obok niego. Nie czekaliśmy długo. Za stołem siedziało dwóch Uzbeków i jeden Rosjanin. Zaczęło się normalne urzędowanie: nazwisko, imię, imię ojca, data i miejsce urodzenia, ojca, matki, moje. Słysząc, że ojciec jest z zawodu lekarzem, a matka bakteriologiem, milczący dotąd Rosjanin nagle się ożywił i wykrzyknął:

– W samą porę przyjechaliście, obywatelu! Mamy tu nowy szpital, ale dwóch lekarzy zabrali do wojska i moja żona została sama na placówce. Ledwie daje sobie radę. – Wstał. – Chodźcie ze mną, Władysławie Michajłowiczu.

Podeszliśmy razem do innego stolika, gdzie młoda Rosjanka wypisywała dokumenty dla pary uchodźców.

– Galina Fiodorowna – po czym przedstawił ojca – jest dyrektorem administracji naszego szpitala i będzie bardzo zadowolona, że nowy lekarz dołączy do jej zespołu.

Spojrzałem na ojca. Dawno nie widziałem na jego twarzy tak szerokiego uśmiechu. I jak tu nie wierzyć w cuda?

Ceną tego szczęśliwego obrotu sprawy było rozstanie z Helą. Romerowie przyjęli pracę w kołchozie odległym o dwadzieścia kilometrów od Czirakczi. Pocieszałem się, że to przecież niezbyt daleko. Znajdzie się jakiś autobus i albo ja do niej pojadę, albo ona przyjedzie od czasu do czasu do miasta. A jak nie, to pójdę na piechotę. Co to jest dwadzieścia kilometrów?

Ale jakiś dziwny chłód zapanował między nami tego dnia. Nie wiem dlaczego, ale nasze pożegnanie było zupełnie inne niż wtedy w Gorkim. A może mi się tylko tak zdawało? Może mieliśmy na głowie za dużo nowych problemów?

W południe wraz z kilkoma rodzinami zwerbowanymi na inne posady w szpitalu załadowaliśmy się na jedną z czekających ciężarówek. Galina Fiodorowna usiadła przy kierowcy. Przejechaliśmy tor kolejowy i po krótkiej jeździe przez mało godne uwagi miasteczko ciężarówka stanęła przed szpitalem.

Szpital mieścił się w nowym, dwupiętrowym, białym budynku. Choć sam budynek był dość skromny, wejście, w stalinowskim stylu, miał monumentalne. A nad nim, nieco na prawo, zwrócony tyłem do szpitala, górował ogromny pomnik Stalina. Pomnik był wyraźnie nowiusieńki, wciąż jeszcze śnieżnobiały. Ten Stalin był inny niż pomniki dotychczas spotykane po drodze. Był niewątpliwie dużo większy i Wielki Wódz stał z prawą rękę uniesioną w geście mówcy. Ale miał jedną wadę: z lewej strony klatki piersiowej i brzucha widniała wielka dziura. Takie masowo produkowane pomniki składały się z poszczególnych elementów, które, oddzielnie pakowane, przesyłano z fabryki na miejsce. Jedna paka musiała zaginąć w drodze. A może trafiła pod zły adres i stoi gdzieś w innym mieście sama na cokole?

Szpital w Czirakczi prezentował się początkowo dużo lepiej niż niejeden ze starych szpitali, które widziałem w Polsce. Kilku pracowników, Rosjan i Uzbeków, wyszło nas przywitać, mili i uczynni, pomogli nam się rozładować. Galina Fiodorowna zniknęła w drzwiach szpitala, a po kilku minutach wróciła z panią w białym fartuchu, ze stetoskopem na szyi.

– To jest Wiera Nikołajewna, nasz naczelny lekarz – przedstawiła ją nam. Przerwała i zmarszczywszy brwi, zwróciła się do ojca: – Ale przecież wy, Władysławie Michajłowiczu, macie dużo większe doświadczenie i powinniście przejąć tę funkcję. Pomówię z centralą w Samarkandzie.

– Ależ nie – pośpieszył ojciec, podając rękę Wierze. – Proszę tego nie robić. Ja wolę pracę czysto kliniczną. Nie znam się na papierkowej robocie, a w sprawach klinicznych zawsze chętnie służę radą.

Twarz Wiery, przed chwilą napiętą, rozjaśnił szczery uśmiech. Perspektywa utraty stanowiska naczelnego lekarza i związanej z tym wyższej pensji na pewno ją zaniepokoiła.

Wiera uścisnęła rękę matce i mnie.

– Proszę ze mną, pokażę wam wasz pokój.

Popychając wózek z naszym dobytkiem, poszedłem za Wierą i rodzicami. Przeszedłszy westybul, weszliśmy do korytarza z szeregiem oszklonych drzwi z jednej i drugiej strony. Zajrzałem przez jedne, drugie – duże i czyste sale szpitalne, ale o dziwo, nie było w nich mebli. Szpital bez łóżek?

Zatrzymałem się nieco dłużej przy jednych drzwiach. Sienniki i słomiane maty rozrzucone były bezładnie po podłodze, ale zaledwie na kilku z nich leżeli chorzy. Dwoje miało przyzwoitą pościel, białe prześcieradła, poduszki, białe koce. Inni leżeli bez prześcieradeł, przykryci szarymi, zmiętymi kocami, spod których wystawał niechlujny siennik. A może w Uzbekistanie nie używa się łóżek? Jedyne, co znaliśmy z tego kraju, to stacje kolejowe. Czytałem gdzieś dawno, że Chińczycy, a może to byli Japończycy, mają zwyczaj sypiać na matach i łóżek nie znają. Może więc Uzbecy tak samo? Miałem pytanie na końcu języka, kiedy Wiera sama zaspokoiła moją ciekawość.

– Wciąż czekamy na łóżka – powiedziała. – Szpital jest otwarty od dwóch lat, ale mebli jeszcze nie dostarczyli. Tylko w salach dla dzieci i zastrzeżonej mamy łóżka.

Zastrzeżonej? Dla kogo? Ojciec spojrzał na mnie, uniósł rękę i mrugnął. Posłusznie ugryzłem się w język.

Wiera szeroko otworzyła ostatnie drzwi po prawej stronie korytarza.

– To będzie wasz pokój, Czesławo Zachariewna – zwróciła się do matki.

Wepchnąłem wózek do środka. Co za kontrast z Kwaszą, cały duży pokój dla nas trojga! Nie pojedyncza izba dla trzech rodzin i nie taki przedział kolejowy jak przy przychodni. Tylko jedna różnica: w Kwaszy było jako takie umeblowanie, żelazne łóżka, stół i krzesło. Tutaj pokój był puściutki, na cementowej podłodze leżało jedynie kilka mat.

Obie panie poważnie się nad czymś naradzały i w końcu Wiera zapewniła mamę: „Zaraz je przyślę”. Dało mi to okazję rozejrzeć się po nowej kwaterze. Tuż za oknem znajdującym się naprzeciw drzwi wejściowych rosło drzewo, chyba migdałowe. Ściana z prawej strony wybrzuszała się w środku na całą wysokość, pewnie komin, ale ani piecyka, ani kuchenki nie było. W lewej ścianie podwójne oszklone drzwi wychodziły na ogród. Nasz własny ogród? Puściłem wózek z bagażem i wybiegłem na dwór. Było ciepłe listopadowe popołudnie. Duży, lecz zaniedbany ogród ciągnął się wzdłuż tylnej ściany szpitalnego budynku. Oprócz naszych otwierał się nań szereg innych drzwi, więc nie było to nasze prywatne królestwo. Rosło tam zielsko i wysoka trawa, gdzieniegdzie kępki na wpół zwiędłych polnych kwiatów uderzały plamą koloru. Przed niektórymi drzwiami stały sklecone z kilku cegieł małe piecyki z resztkami popiołu.

Zawołany przez matkę wróciłem do pokoju.

– I na ogród przyjdzie czas. Ale najpierw musimy pozbyć się wszy, i to, mam nadzieję, na dobre. Prysznice są obok, trzecie drzwi na prawo od korytarza. – A więc to było tematem narad mamy z Wierą. – Wy dwaj idźcie pierwsi. Brudną odzież włóżcie do worków – dodała, wręczając nam czyste pidżamy i dwa brązowe płócienne worki. Na podłodze leżało już kilka napełnionych i zawiązanych worów. – To jest pościel do odwszenia. Przygotowaliśmy ją, kiedy spacerowałeś po ogrodzie.

– Przepraszam, chciałem się tylko rozejrzeć… – zacząłem się tłumaczyć.

– Dobrze, dobrze. – Uśmiechnęła się mama. – I na zbadanie terenu znajdzie się czas. Gdy wrócicie, ja pójdę się umyć. Ktoś zawsze musi być w pokoju. Na razie nie znamy tych ludzi, nie wiemy, czy można im ufać.

Pusta, czysta łazienka pachniała karbolem. Woda aż parzyła. Nasz pierwszy prysznic od tygodni! Szorowałem się, tarłem, mydliłem, aż piana leciała na wszystkie strony. Co za rozkosz! Ojciec też ciężko pracował, a od skrobania i gorącej wody zrobił się cały czerwony jak rak. Jak dobrze będzie, kiedy skończy się swędzenie… W pociągu wszy były już rzeczą niemal naturalną. Rozgniatając je między paznokciami, mordowaliśmy je tysiącami bez litości, ale na ich miejsce przychodziły miliony. Nawet mówić na ten temat nam się znudziło, nie straciłem jednak nadziei, że wrócę kiedyś do normalnego życia bez wszy, bez ciągłego drapania się pod pachami, w pachwinach i po głowie.

Promieniejąc czystością, w świeżych pidżamach, wróciliśmy do pokoju. Czekała już na nas rozpakowana odzież. Matka nareszcie miała okazję wyjąć czyste rzeczy, które trzymała oddzielnie w paczce nieruszanej od wyjazdu z Kwaszy. Zawsze wierzyła, że skończy się podróż w biedzie i w brudzie, że wrócimy do normalnego życia bez pasożytów.

Chyba pierwszy raz w życiu świadomie cieszyłem się czystością ciała, świeżością bielizny. Jak to chłopcy w moim wieku, przed wojną kąpałem się tylko wtedy, kiedy mi kazano. Woda była dobra do pływania, ale myć się czy nawet czesać to była strata czasu, jakaś dziwna obsesja dorosłych.

Teraz z własnej woli włożyłem moje szarawozielone pumpy, które – ani razu nienoszone – przeżyły Kwaszę i całą podróż. Nawet wciąż pasowały, nie urosłem wiele przez ten czas. Włożyłem do nich kupioną w Pińsku białą rosyjską rubaszkę o bocznym zapięciu, haftowaną z przodu na czerwono.

– Całkiem przystojny z ciebie chłopak, Stefanku – stwierdziła mama, obejrzawszy mnie ze wszystkich stron. – Pamiętaj tak się ubrać, kiedy pójdziesz odwiedzić Helę – dodała, wychodząc do łazienki.

Zarumieniłem się i zwiałem do ogrodu.

Po powrocie matki, ciągnąc wózek ze spiętrzonymi workami, poszedłem za ojcem do odwszalni na drugi koniec szpitala.

– Znów trzeba komuś dać w łapę – zauważył ojciec. – Poszukajmy kierownika. To chyba wystarczy – dodał, wyjmując z portfela dwa czerwońce. – Dwadzieścia rubli to aż nadto…

W Związku Sowieckim odwszalnia była jednym z najważniejszych zakładów użyteczności publicznej. Każde miasto posiadało taki zakład, a w Czirakczi znajdował się on na terenie szpitala. Na ogół odwszawianie odbywało się masowo, grupami, po kilkadziesiąt osób naraz. Zaczynało się od ogólnej rozbieralni, gdzie całą odzież oddawało się pracownikowi; on w zamian wręczał obrzydliwy gęsty płyn do mycia owłosionych części ciała i kawałeczek karbolowego mydła do reszty. Następnie, w stroju Adama, przechodziło się do sali z prysznicami, a po kąpieli dostawało się przy wyjściu swoje czyste, rzekomo odwszone rzeczy.

To była teoria, ale w Związku Sowieckim między teorią a rzeczywistością często ziała przepaść.

W kotłach odwszalni palono węglem. Ale jak bywało ze wszystkimi pożądanymi towarami, węgiel z zakładu szybko przechodził na czarny rynek, kieszenie personelu pęczniały, a ciśnienie i temperatura w komorach dezynfekcyjnych odwszalni spadały. Wszy i gnidy, zamiast ginąć marnie, rozmnażały się w idealnych dla siebie warunkach. Każdy wiedział, czym grozi oddanie odzieży do odwszalni. Często przed odwszalniami po kwit, który był potrzebny do kupna biletu kolejowego, ustawiały się grupy dzieci, które za parę rubli przechodziły ten proces w zastępstwie.

I tak po dwumiesięcznej podróży zadomowiliśmy się we własnym pokoju w Czirakczi. Z braku mebli nie mogliśmy się rozpakować, żyliśmy na walizkach.

– Może uda nam się kupić chociaż parę półek, może stół i kilka krzeseł? – rozważała mama. – Może na targu, a może jest tu jakiś sklep?

– Na pewno – śmiał się ojciec. – Specjalny oddział braci Jabłkowskich na Czirakczi. Właściwie dlaczego nie Harrods albo Galerie Lafayette? – Dawno nie widziałem ojca w tak dobrym humorze.

– Coś tu musi być – odparła mama. – Przecież Czirakczi jest stolicą rejonu, to tak jak u nas starostwo, prawda? Ale marzenia marzeniami, a na razie nie mamy co jeść, więc lepiej wybierzcie się do miasta i poszukajcie targu lub sklepu. Może być braci Pakulskich albo À la Fourchette, nie jestem wybredna – dodała, śmiejąc się.

Warszawski bar-restauracja À la Fourchette znajdował się blisko Dworca Głównego i czasem, w drodze na pociąg, wpadaliśmy tam na doskonałe kanapki z różnego rodzaju smakołykami. Po ostatnich kilku miesiącach bez powodów do radości, jak dobrze było słyszeć znów śmiech, widzieć rodziców o rozjaśnionych twarzach.

– Ale mówiąc poważnie – ciągnęła mama – Wiera powiedziała, że mogę gotować w szpitalnej kuchni dla pracowników, ale wspomniała, że panuje tam ścisk i że może przyjemniej mieć własny piecyk w ogrodzie. Tam nikt nam nie będzie w garnki zaglądał. Trzeba go sobie samemu zbudować, Wiera obiecała pożyczyć nam swój zapasowy ruszt, dopóki nie zdobędziemy własnego.

Zaofiarowałem się zostać w domu i zabrać do budowy kuchenki, wobec czego rodzice poszli razem na zakupy.

Najpierw przyjrzałem się piecykom sąsiadów. Wszystkie były na tę samą modłę: trzy ścianki na wysokość kolan, zbudowane z kamieni i połamanych cegieł spojonych gliną. W środku cztery pionowo ustawione całe cegły podtrzymywały ruszt. Przy kuchence naszych najbliższych sąsiadów leżała kupka brązowych placków. Nigdy przedtem takich nie widziałem i nie wiedziałem, do czego mogą służyć, czyżby do konstrukcji piecyka? Stałem tak przez chwilę, zastanawiając się nad ich przeznaczeniem, drapiąc się po głowie – w przenośni, ma się rozumieć, bo już była czysta – gdy usłyszałem za sobą jakiś dźwięk. Obejrzałem się. Z sąsiednich drzwi wyszła mała dziewczynka.

– Wy nawierno Stiepan Władysławowicz? – spytała.

Miała chyba nie więcej niż pięć czy sześć lat, jasnoniebieskie oczy i włosy koloru słomy splecione w dwa warkocze zdobne we wstążki pod kolor oczu. Mogłaby uchodzić za dziewczynkę z polskiej wsi. Ale była taka poważna. Dzieci i młodzież nie mówiły na ogół do siebie po otczestwie, czyli używając oficjalnego zwrotu z imieniem ojca.

– Da – odpowiedziałem – ale po polsku mówi się Stefan, nie Stiepan. A kim ty jesteś?

– Moja mama jest naczelnym lekarzem szpitala – odpowiedziała wyniośle, unosząc brwi. Wyglądało to zabawnie u tak małej osóbki, ale zaraz się uśmiechnęła i wyciągnęła do mnie rękę. – Nazywam się Zina, Zinajda Władimirowna, ale możesz mi mówić po prostu Zina. – To mówiąc, sięgnęła za drzwi i wyciągnęła paczuszkę zawiniętą w gazetę. – Mama kazała ci to dać. – Podała mi żelazny ruszt. – Ale to nie na zawsze, pamiętaj, to tylko pożyczka.

Wziąłem ruszt i solennie obiecałem zwrot.

– To już mogę budować kuchenkę – zdecydowałem, wytyczając miejsce koło naszych drzwi.

– Ja ci pomogę! – zawołała radośnie Zina. – Pozwól mi! Proszę! Proszę! – Aż podskakiwała z podniecenia. – Ja wiem jak, mam doświadczenie, pomogłam mojemu tacie zbudować naszą, zobaczysz, tylko pozwól mi pomóc!

I tak zaczęła się moja przyjaźń z Ziną. Szkoda, że nie mogła trwać dłużej.

– Skoro jesteś taka mądra – pokazałem kupkę placków przy kuchence sąsiadów – to powiedz mi, co to za bliny?

– To nie bliny – wybuchnęła śmiechem Zina. – Głuptas jesteś! To jest kiziak. Bliny są z mąki, a kiziak jest z kupki, z wielbłądziej kupki. Nie próbuj ich jeść! – Śmiała się do rozpuku. – A na czym gotowaliście w Polsce? Nie mieliście nawet kiziaku? Niemożliwe!

Rzeczywiście, byłem w tej dziedzinie ignorantem. W przeciwieństwie do Sybiru, w Azji Środkowej o drzewo było trudno, a węgiel był drogi i niełatwy do zdobycia. Odwiecznym zwyczajem tubylcy mieszali wielbłądzie łajno ze słomą, formowali tę mieszankę w płaskie cegiełki lub w okrągłe placki i, wysuszone na słońcu, używali jako domowe paliwo. I to był właśnie kiziak. Nieraz widziałem takie suszące się placki przylepione do glinianych ścian i płotów, ale dotychczas nigdy nie zastanawiałem się nad ich zastosowaniem.

Zina rzeczywiście znała się na rzeczy. Najpierw wziąwszy mnie za rękę, zaprowadziła mnie po budulec, czyli glinę, kamienie i połamane cegły, w zarośnięty kąt ogrodu, gdzie musiano zrzucać gruz w czasie budowy szpitala. Potem przyniosła wiadro z wodą i sprawnie wymieszała glinę do odpowiedniej konsystencji. Kiedy rodzice wrócili z zakupów, kuchenka była skończona, jedynie glina jeszcze nie całkiem wyschła.

Rodzice dumni byli ze swych zdobyczy, które przytaszczyli w dwóch siatkowych torbach. W jednej było sześć dużych lepioszek, kilka rodzajów suszonych owoców, czerwone i białe cebule, cały kurdiuk, czyli tłusty barani ogon, i nowy żelazny ruszt. Druga torba pełna była kiziaku.

Na pierwszy obiad w Czirakczi zjedliśmy lepioszki z cebulą smażoną w baranim tłuszczu. Uzbecka cebula, delikatna w smaku, nadawała się do jedzenia nawet na surowo. I tak wkrótce ułożyły się nasze posiłki: na śniadanie jedliśmy po kawałku lepioszki i suche owoce, na obiad także lepioszkę z surową cebulą, a na kolację podobny wariant z tych samych składników albo coś lepszego, jeśli się nadarzyła okazja. Czasami kupowaliśmy na rynku katik, żółtawy, przypiekany jogurt z brązową skórką, lokalny przysmak.

Ojciec miał nareszcie satysfakcję z pracy. Pacjenci, głównie kobiety z dziećmi, słabo mówiły po rosyjsku, ale były uprzejme i wdzięczne za pomoc, co okazywały, przynosząc doktorowi lokalne produkty: ta parę jaj, inna słoik miodu, to placki z makiem i miodem, to gomułkę sera, kostkę masła, czasem nawet kawał baraniny albo kurę. Nie głodowaliśmy w Czirakczi, nawet przybyło nam na wadze.

Któregoś dnia ojciec wspomniał:

– Czas pomyśleć o szkole, Stefanku. W mieście jest diesiatilietka. Mógłbyś się zapisać w nowym roku, po feriach.

Sam już się nad tym zastanawiałem. Nudziłem się, nie mając nic do roboty, a mój rosyjski poprawił się na tyle, że nie miałem żadnych obaw. Miałem czasem kłopoty z akcentowaniem słów, ale mówiłem i pisałem całkiem płynnie i, pomijając już przedmioty ścisłe, znałem dość dobrze rosyjską geografię i literaturę, by nie pozostać w tyle za klasą. Z historią, sfałszowaną przez władze, mogło być gorzej.

Tymczasem Zina została moją nauczycielką. Rozmawialiśmy dużo i Zina mnie poprawiała. Czytałem jej na głos bajki rosyjskie i Lafontaine’a w rosyjskim tłumaczeniu. Niektóre z nich znałem na pamięć w oryginale i Zina powtarzała za mną francuskie słowa. Lubiła, gdy jej czytałem Puszkina, szczególnie Opowiadanie o rybaku i złotej rybce, Rusłana i Ludmiłę, Historię Stieńki Razina, do której śpiewaliśmy razem Wołga, Wołga, mat' rodnaja. Z Lermontowa lubiła Mcyri, Demona… Grałem też z nią w warcaby, w bitki, zacząłem uczyć ją szachów.

Jedynie matka nie chwaliła sobie życia w Czirakczi. Bardzo była rozczarowana, że nie mogła znaleźć pracy. Pierwszego dnia, wędrując po szpitalu, odkryłem drzwi z napisem ŁABORATORIA. Drzwi nie były zamknięte, ale nic dziwnego, bo pokój był pusty. W kącie wisiał zlew… i to wszystko, żadnego sprzętu, żadnych materiałów.

Kiedy powiedziałem o tym matce, nie była to dla niej nowina.

– Wiem, wiem, rozmawiałam z Wierą. Musi zwerbować personel, zanim zaczną instalować aparaturę. Dziwna kolejność. Ale cóż można zrobić… co kraj, to obyczaj… Może z czasem… – dodała.

Ale to czasu właśnie zabrakło.

Pierwszy grom z jasnego nieba uderzył dwa czy trzy tygodnie po naszym przybyciu.

Pewnego dnia, wczesnym popołudniem, próbowałem rozpalić ogień pod naszą ogrodową kuchenką, która bardziej dymiła, niż grzała, kiedy matka wychyliła się z pokoju.

– Nie wchodź do środka, aż cię zawołam – powiedziała i zamknęła drzwi.

Co się stało? Przytknąłem nos do szyby. Ojciec wrócił wcześnie, właśnie przebierał się w szlafrok, wyglądał na bardzo zatroskanego. Znałem ten wyraz twarzy ojca jeszcze z Otwocka. W czasie wakacji woziłem go czasem bryczką na wizyty. Niekiedy, wychodząc z domu pacjenta, ojciec stawał kilka kroków od bryczki i podnosił dłoń. To był znak: pacjent ma szkarlatynę (lub inną poważną chorobę zakaźną), wracaj do domu sam na piechotę. Zrozumiałem, że teraz stało się to samo.

Mama otworzyła drzwi.

– Tatuś poszedł pod prysznic. Wybuchła szkarlatyna. Troje dzieci już leży na sali. – Po chwili dodała: – Zina jest jedną z nich, jest bardzo chora.

Zina umarła trzy dni później. Przez ostatni rok nie płakałem wiele, ale tym razem i potem w czasie pogrzebu zaszyłem się w zarośniętym kącie ogrodu i łzy spływały mi po policzkach. Chętnie ukryłbym twarz w spódnicy matki… ale w moim wieku?

Stypa po pogrzebie Ziny trwała trzy dni. Wódka lała się litrami. Rodzice byli zaproszeni, ale ojciec, choć miał opory, poszedł w końcu sam. Ale nie mógł Rosjanom dotrzymać kroku, drugiego dnia wieczorem wrócił zupełnie struty.

– To nie dla mnie – przyznał się. – Te ilości wódki, samogonu, skażonego spirytusu… od samych oparów głowa boli. – Przespał noc i pół dnia, a dopiero po następnej nocy był zdolny do pracy.

Życie wróciło do normy, ale tęskniłem za moją małą przyjaciółką. Polubiłem to dziecko, takie bystre, może przedwcześnie dojrzałe. Stara maleńka, nazywała ją mama. Boleśnie odczułem jej stratę, poczułem się osamotniony.

Myślałem dość często o odwiedzeniu Heli, ale jakoś nigdy się na to nie zdobyłem. Do kołchozu można było dotrzeć jedynie na piechotę, dwadzieścia kilometrów w jedną stronę. Jeszcze miesiąc temu nie wahałbym się ani chwili, nawet biegłbym całą drogę. A teraz? Napisałem do Heli, ale odpowiedzi nie otrzymałem. Już wtedy, na łące koło stacji, między nas wkradł się chłód, jakaś niepewność. W Gorkim ojciec, widząc, jak ciężko nam się rozstać, wspomniał nawet o małżeństwie, obiecując, że zapewni nam utrzymanie, aż staniemy na własnych nogach, aż skończymy uniwersytet. Matka miała dużo większe wątpliwości, a ojciec Heli nie chciał nawet o tym słyszeć. Hela nie żywiła entuzjazmu dla tak poważnego kroku, ja chyba też nie. W wieku lat szesnastu nie dojrzeliśmy jeszcze do małżeństwa.

Następny grom spadł na nas kilka tygodni po śmierci Ziny.

Siadaliśmy właśnie do kolacji, kiedy ktoś zapukał do drzwi. Otworzyłem, na progu stał milicjant, którego często widywałem w szpitalu. Podał mi jakiś druczek. Przekazałem go ojcu. Widniała na nim okrągła pieczęć i napis: PRIKAZ.

– Bardzo mi przykro, Władysławie Michajłowiczu – powiedział milicjant, przestępując z nogi na nogę – bardzo żałuję… naprawdę… ale… – I wyszedł.

Spojrzałem na ojca. Zbladł i bez słowa podał kartkę matce. Matka zaczęła czytać na głos, ale z trudem mogła go z siebie wydobyć, bo ledwie ją słyszałem. Dotarły do mnie pojedyncze słowa: poszerzyć… strefa pograniczna… przesiedlić… nieprawomyślni… Wargi mamie drżały, kiedy podała mi dokument.

– I co teraz? Uwzięli się na nas, miejsca nie dadzą nam zagrzać… – Głośniej, z wyraźną złością, dodała: – Niech ich wszystkich szlag trafi! Najgorzej jak człowiek jest bezsilny!

Sednem rozkazu było to, że rząd postanowił poszerzyć strefę afgańskiego pogranicza i Czirakczi znalazło się w tej zonie. W związku z tym wszyscy uchodźcy jako „niepewny element” zostają przesiedleni i w tym celu mają się stawić ze swym dobytkiem nazajutrz o godzinie ósmej rano na stacji kolejowej.

Uderzyło to nas jak obuchem w głowę. Ojciec pierwszy doszedł do siebie.

– Nie wiem jak wy – powiedział – ale ja jestem głodny. Daj nam coś zjeść, mateczko. A potem pójdę pogadać z Wierą.

– Idź, idź – powiedziała mama – ale nie licz na to, że ona choć palcem kiwnie. O siebie będzie się bała. Przeklęci bolszewicy! Żeby ich wszystkich szlag trafił, żeby ich cholera gnała od Mińska do Władywostoku! Zabierzmy się lepiej do pakowania.

Nigdy jeszcze nie widziałem matki tak wściekłej. Cisnęła talerze z lepioszką i smażoną cebulą, aż podskoczyły na stole. „Psiakrew, psiakrew…” – powtarzała.

Ojciec poszedł do naczelnej lekarki, a matka i ja zabraliśmy się do pakowania. Już w pół godziny byliśmy gotowi.

– Może i lepiej, że żyliśmy na walizkach, teraz mamy mniej roboty – usiłowałem pocieszyć matkę, ale nawet mnie nie usłyszała. Już była spokojna, lecz myślami gdzieś w innym świecie.

– Wiera nic nie może zrobić – powiedziała w końcu. – Nawet gdyby mogła, toby nie próbowała. Nie winię jej. W tym przeklętym kraju każdy się trzęsie o siebie i musi myśleć o swojej rodzinie. A może nawet pożegna nas z ulgą. Wcale bym się nie zdziwiła. Zawsze się bała, że starszeństwo ojca może zagrażać jej stanowisku. Może nawet doniosła na nas? Ale chyba nie. To przecież ogólny nakaz.

Matka przerwała. Zmieniła temat.

– Spotkamy znajomych na stacji. Romerowie pewnie tam będą. I Hela – dodała, patrząc na mnie pytająco. – Ale to już nie to samo, co? Tak bywa. – Uśmiechnęła się. – Nie martw się, syneczku, będą inne…

Zaczerwieniłem się, ale powrót ojca uratował mnie od zakłopotania.

– Miałaś rację, mateczko – powiedział. – Oboje byli w pokoju, Wiera i jej mąż. Niby się zdziwili, kiedy im zdałem relację, i udawali, że nic nie wiedzą. Nie wiem jak ona, ale on na pewno był poinformowany. Z miejsca wyrecytował szereg ważkich powodów tego nakazu: walka z wrogiem na śmierć i życie… ojczyzna… niepożądany element… i tak dalej. Jak maszyna powtarzał same slogany, a z tym nie można dyskutować. Nie czekałem końca. Wyszedłem.

Ktoś nieśmiało zapukał do drzwi. W progu stała Wiera.

– Mogę wejść? – spytała jakby zażenowana.

Mama wskazała krzesło.

– Siadajcie. Napijcie się z nami herbaty, prawdziwa, gruzińska, dostałam wczoraj na czarnym rynku.

– Przyszłam przeprosić za męża – rzekła. – On jest w komitecie partyjnym szpitala i nie może mówić inaczej. My tu musimy jakoś żyć, rozumiecie chyba, Władysławie Michajłowiczu? Mój brat jest konsulem w Kabulu i jego też nie możemy narażać. Zagraniczna placówka to nie byle co! Rozumiecie, prawda? – Powtórzyła. – On nas czasem odwiedza, ale o życiu za granicą opowiada mi tylko, jak jesteśmy we dwójkę. Nie tylko w obecności męża, ale i przy naszych rodzicach boi się mówić, bo nasz ojciec też jest członkiem partii. Tak tu już jest… – Przerwała, jakby jej nagle słów zabrakło. Po chwili zwróciła się do ojca: – Szczerze żałuję, że musicie wyjechać, Władysławie Michajłowiczu. Nie wiem, czy zdajecie sobie sprawę, jak wielką dla mnie pomocą jest… była – poprawiła się – wasza obecność tutaj. I wasza też, Czesławo Zachariewna. We trójkę stworzylibyśmy tutaj wzorowy szpital. Dopiero wczoraj się dowiedziałam, że władze nareszcie postanowiły wyposażyć nasze laboratorium. A teraz wszystko na nic! Okropne czasy… A ty, Stiepanuszka, byłeś taki dobry dla mojej Zinoczki, jak starszy brat… ona cię pokochała. – Położyła rękę na mojej dłoni.

Mówiła naprawdę od serca, bo przecież nie musiała przychodzić się z nami pożegnać. Nie mogliśmy nawet tego oczekiwać. Jako „niepewny element” staliśmy się automatycznie pariasami, trędowatymi, należało nas unikać. Każdy kontakt z nami mógł jej zaszkodzić.

– Chodźmy dzisiaj wcześnie spać – zdecydowała mama po wyjściu Wiery. – Będziemy musieli wstać o świcie.

Ale długo nie mogłem zasnąć. Gnębiła mnie myśl o jeszcze jednej podróży w bydlęcym wagonie, nie wiadomo dokąd, znowu w nieznane. Dokąd nas wywiozą, z powrotem na północ? Za Ural? Na Daleki Wschód? W tym ogromnym kraju jest tyle niepożądanych możliwości…

Ale przynajmniej tym razem nikt nie łomotał w drzwi po północy. Byliśmy wprawdzie „niepewnym elementem”, ale wciąż „wolnymi” obywatelami. Wczesnym rankiem opuściliśmy szpital, nie w eskorcie milicji, ale komfortowo, specjalną ciężarówką przysłaną przez Wierę Nikołajewną.

 


Date: 2015-12-11; view: 756


<== previous page | next page ==>
Rozdział 15 Długa droga w nieznane | Rozdział 17 Bliskie nieznane
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.033 sec.)